Frishta Kagar z córeczką Smyrną© Archiwum prywatne

Córeczko, to taka gra

26 listopada 2021

Pyta o babcię, ciocię, swoje koleżanki. Czy ci źli ludzie będą je torturować? Wszyscy to widzieliśmy - zabijanie, umierających ludzi. Tłumaczę, że jesteśmy w grze, a strzały i ludzie leżący na ulicach to było takie udawanie. A co innego mogę powiedzieć czteroipółlatce?

3 października 2021 r., Warszawa

Zawsze była taka pogodna. A teraz jej nastrój potrafi się gwałtownie zmienić – nagle robi się smutna, martwi się, że nowe koleżanki jej nie rozumieją, czuje się samotna. Chciałaby, żebym była z nią w przedszkolu. A to przecież niemożliwe. Ostatnio wieczorem zapytała: Mamo, co się stanie z domami w Kabulu, jak wszyscy wyjadą?

***

Półtora miesiąca wcześniej, 15 sierpnia wcześnie rano, Kabul, Afganistan.

Nie śpię w nocy, nie mogę doczekać się poranka. Pierwszy raz od porodu idę do biura. Przedstawię kolegom i koleżankom Marsa, który jutro skończy 2 miesiące. Muszę też omówić z nimi zadania. Szefowanie dwustronnej ekonomicznej komisji w Ministerstwie Finansów to wielka odpowiedzialność. Szczególnie, że kieruję też afgańską delegacją negocjującą z państwami ościennymi. Pracowałabym pewnie do samego porodu, ale ktoś z delegacji zaraził mnie Covidem. Musiałam iść na zwolnienie, straciłam węch i smak, a tydzień później urodziłam. Potem długo byłam tak słaba, że musiały wystarczyć maile i zoom. Mars był na świecie parę dni, a ja już byłam w kontakcie z biurem. W ministerstwie śmieją się, że jestem pracoholiczką. A ja po prostu kocham moją pracę.

Frishta, bohaterka reportażu, w pracy w Kabulu przed upadkiem rządu Afganistanu
Frishta, bohaterka reportażu, w pracy w Kabulu przed upadkiem rządu Afganistanu© gov.af

15 sierpnia, nieco później, Kabul

Zegar wskazuje 11:00. Na spotkaniu ustaliliśmy plan pracy na kolejny miesiąc. Siedzę w gabinecie i myślę, jak dobrze tu być. Nagle dociera do mnie, że coś się dzieje. Z okna na trzecim piętrze widzę, jak ludzie w pośpiechu idą do bramy. Czyżby przyjechał ktoś ważny? Do drzwi puka kolega i mówi, że mam się natychmiast zbierać do domu. "Dlaczego?"- pytam, ale chyba nie chce mnie straszyć. Mówi tylko, że boi się, że talibowie zaraz wejdą do Kabulu. Nie mogę uwierzyć. Nikt z nas nie brał tego pod uwagę. Na pewno nie ja. Chcę zabrać laptopa i dokumenty. Ale kolega naciska, żebym brała dziecko i się ratowała. Kierowcy z ministerstwa już uciekli, cudem udaje mi się znaleźć transport.

Droga do domu, normalnie 7 minut, zajmuje półtorej godziny. Przyciskam Marsa do siebie i cała się trzęsę. Co jeśli opiekunka, która została ze Smyrną, też zechce uciec? Telefonuję do niej i proszę, żeby w razie czego podrzuciła Smyrnę do mojej mamy, która mieszka blisko. Obiecuje, że zaczeka. Dzwonię do mamy, ogląda wiadomości. Nie może uwierzyć, że poszłam do pracy. A ja przecież nie wiedziałam. Nie mogę powstrzymać łez. Proszę mamę, żeby przyszła do nas, żebyśmy byli razem.

Dzwonię do brata. Baktash wciąż jest w pracy. W pałacu prezydenckim, czyli pierwszym miejscu, do którego wejdą! Mówię mu, żeby natychmiast uciekał i proszę, żebyśmy spotkali się u mnie. Gdy docieram do domu, Atylli nie ma. Mój mąż jest gdzieś na drugim końcu miasta! Umieram z nerwów. Dopiero wieczorem udaje mu się przebić do domu.

Na ulicy słychać strzały. W wiadomościach pokazują, że talibowie szukają ludzi związanych z dotychczasową władzą i urzędników państwowych. Jesteśmy przerażeni. Nie ma mowy o spaniu. Dzwonią moi i Baktasha koledzy z pracy, żebyśmy ukryli się u krewnych. Cała nasza rodzina pracowała dla rządu albo prezydenta. Ludzie kojarzą nas z mediów, Twittera, Facebooka ministerstwa.

Od lewej: 1. Artykuły prasowe na temat ojca Frishty, Abdullaha Kargara; 2.  Frishta z malutką Smyrną w Afganistanie; 3. Smyrna wręcza kwiaty prezydentowi Aszrafowi Ghaniemu w trakcie jednego ze świąt państwowych
Od lewej: 1. Artykuły prasowe na temat ojca Frishty, Abdullaha Kargara; 2. Frishta z malutką Smyrną w Afganistanie; 3. Smyrna wręcza kwiaty prezydentowi Aszrafowi Ghaniemu w trakcie jednego ze świąt państwowych © Archiwum prywatne

16 sierpnia, Kabul

Rano pakuję małą torbę. Trochę ubrań Smyrny, Marsa, pieluchy, same najpotrzebniejsze rzeczy. Do torebki wrzucam dokumenty i biżuterię. Dobrze, że trochę jej mam, prawdziwa ze mnie Afganka, bo my kochamy błyskotki. Choć takie mamy zabezpieczenie. Wszystko inne musimy zostawić, jeśli chcemy żyć. Przebieramy się z mamą w tradycyjne, długie sukienki, zasłaniamy głowy. Zamawiamy trzy taksówki. Większa szansa, że komuś uda się uciec. Jadę z Marsem i Smyrną, Atilla sam, a mama z Baktashem. Gdy docieramy do domu, gdzie mieszkają babcia, dziadek i ciocia, ulga trwa tylko chwilę. Znów słychać strzały na ulicy. Przez okno widzę mężczyzn z brodami i karabinami. Już zajęli niektóre domy.

Ciocia tłumaczy, że ich sąsiedzi też pracują w ministerstwach. Nie pomyślałam o tym. Ani o tym, że dom należy do naszej rodziny od kilkudziesięciu lat, moja mama w nim dorastała. Łatwo nas tu znaleźć.

Czuję, jakby życie się zatrzymało. Nie mogę oddychać. Zaczynam płakać. Powtarzam sobie: jesteś silna, jesteś silna, ale to już nie pomaga. Dzieci nigdy wcześniej nie widziały mnie płaczącej.

Jeśli przyjdą talibowie, oddam im siebie, żeby tylko zostawili moją rodzinę w spokoju. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w ogóle myśleć o takim wyborze. Ten jeden dzień wczoraj zabrał mi całe życie.

16 sierpnia, późny wieczór, Kabul

Zasłoniliśmy okna poduszkami. Siedzimy w jednym pokoju - Atilla, mama, Baktash i ja z dziećmi. Milczymy. Smyrna przytula się do mnie, ona też płacze. Dobrze, że choć Sahar pojechała do rodziny w Turcji, bo się stęskniła. Boże, dopiero co brali z Baktashem ślub.

Nie śpimy całą noc. Szukam w internecie informacji, jak możemy się wydostać. Niektóre kraje chcą pomóc pracującym kobietom z Afganistanu. Piszę maile, aplikuję do wszystkich programów, jakie jestem w stanie znaleźć. Ale to wszystko wymaga czasu, a my potrzebujemy pomocy natychmiast. Jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie i musimy uciekać z kraju.

Panikuję coraz bardziej. Wyobrażam sobie, jak znajdą nas Talibowie, jak nas zabiją. Nagle odzywa się Twitter. Stary przyjaciel ze studiów w Turcji, który mieszka w Europie. Prosi o przysłanie zdjęć naszych paszportów. Wysyłam. Przysyła adres mailowy A., z Polski. Piszę do niego ze służbowego maila, a w odpowiedzi przychodzi szereg pytań, które mają potwierdzić, kim jesteśmy. Zbliża się północ. A jeśli Talibowie namierzą nasze położenie, hakując maila? Proponuję WhatsApp. A. dzwoni i pyta o naszą pracę. Zaczynam odpowiadać i nagle nie jestem w stanie myśleć ani mówić. Płaczę i szepczę tylko, czy nam pomoże. Mówi, że musi najpierw potwierdzić, kim jesteśmy.

18 sierpnia, Kabul

Nie śpimy kolejną noc. O drugiej w nocy słyszę WhatsApp. A. potwierdził naszą tożsamość. Tyle że w Polsce jest noc, musimy czekać do rana, aż zaczną pracować urzędy i ministerstwa. Chodzę po domu i się modlę. To chyba najdłuższe dziewięć godzin w moim życiu.

O 11:00 (w Polsce to 8:00 rano) A. pyta czy możemy pojechać na lotnisko wojskowe. Są trzy loty, dziś o 19:00 i dwa jutro. Jeśli uda nam się na któryś dostać, lecimy do Polski. Płaczę. I cieszę się. Jest wyjście z sytuacji. Z Polski przychodzi jeszcze jedna wiadomość. od E., znajomej kolegi z Turcji. Dodaje mi nadziei. Pisze, że na pewno nam się uda i modli się za bezpieczeństwo naszej rodziny. Biorę moją torebkę i małą torbę z rzeczami dla dzieci, mama i Baktash też mają po jednej torbie. Znajdujemy człowieka, który zawiezie nas na lotnisko. Udało się przedrzeć przez miasto. Koło piętnastej wysiadamy na parkingu, gdzie mają spotkać się ludzie, którzy będą ewakuowani do Polski. Czekamy do wieczora, a potem całą noc bez jedzenia i bez wody, aż zbierze się nasza grupa. Stoimy, bo wokół tylu ludzi, że gdyby usiąść, mogliby nas zadeptać.

Ucieczka z Kabulu. Tłum na lotnisku, oczekiwanie na polskie samoloty wojskowe. Fristha, jej mama i Atilla, żeby nie rzucać się w oczy, ubrali się w tradycyjne stroje
Ucieczka z Kabulu. Tłum na lotnisku, oczekiwanie na polskie samoloty wojskowe. Fristha, jej mama i Atilla, żeby nie rzucać się w oczy, ubrali się w tradycyjne stroje© Archiwum prywatne

19 sierpnia, Kabul

O 4:00 rano zaczynamy przepychać się w kierunku bramy lotniska. Krok po kroku, idzie to bardzo powoli, bo wokół tłum, morze ludzi. Wszyscy napierają w stronę bram i stojących tam zagranicznych żołnierzy. Idziemy już długo, gdy nagle Atilla blednie. Zaczyna się pocić, źle się czuje, potrzebuje wody. Ktoś podaje mu picie, pchamy się dalej. Wkrótce to samo dzieje się z moją mamą. Jestem przerażona. "Ocal nas, ocal, ocal" – powtarzam w myślach, a potem wszystkie wersety Koranu, jakie pamiętam.

Ja i Baktash jesteśmy najsilniejsi. Choć karmię Marsa co pół godziny, nadal staram się cały czas stać na nogach. Obok nas umierają dzieci, ludzie jak ogarnięci szaleństwem padają na ziemię. Chciałabym ich podtrzymać, pomóc, ale nie mam jak. W pewnej chwili żołnierz podnosi do góry małe dziecko i pyta czyje ono jest, ale nikt się nie zgłasza. Płaczę, ale prę do przodu. Byle bliżej bramy lotniska, w kierunku żołnierzy. Z tyłu słychać strzały talibów, z przodu żołnierze starają się zapanować nad tłumem. A my ściśnięci między tym wszystkim.

To trwa i trwa, nie wiem ile godzin. Boję się jak nigdy w życiu. Słyszę, że Smyrna płacze i błaga mnie, żeby zabrać ją do domu. Może trzeba było tam zostać i nie narażać życia dzieci? Ale nie ma jak zawrócić. Nie słucham nikogo, modlę się. W końcu angielscy żołnierze. Pokazujemy paszporty, a oni mówią, że nie mamy wiz. Tu są tysiące takich jak wy, bez wiz - powtarzają. Błagam jednego żołnierza, żeby nas ratował, proszę by sprawdził, że jesteśmy na liście. Mówi, że nie ma żadnej listy i każe nam iść do domu. Próbujemy wiele razy, ale tylko się odwracają i każą się wynosić. To koniec. Zaraz umrzemy. Atilla już ledwo stoi na nogach, jest odwodniony. Nie patrzę nawet za siebie, gdzie jest mama i on. Tylko Baktash stoi obok mnie. Wreszcie podchodzi do nas żołnierz i mówi coś po persku. Mój brat pokazuje mu wiadomości od A. Żołnierz kiwa głową, ok, jesteście na liście.

To najszczęśliwszy moment w moim życiu.

Nogi się pode mną uginają, podaję Marsa żołnierzowi, a on zabiera mnie na drugą stronę ogrodzenia i powtarza: jesteś bezpieczna. Płaczę i pokazuję na rodzinę po tamtej stronie: Smyrna, mama, Baktash. Nie widzę Atilli i znów zaczynam panikować. Chcę z powrotem wbiec w tłum, krzyczę jego imię. Żołnierz mnie powstrzymuje i daje wody. Prosi o pokazanie dowodu męża, mówi, że go znajdą. Wreszcie…jesteśmy wszyscy po właściwej stronie. A ja widzę, że zgubiłam torebkę. Z naszymi dokumentami, telefonami, biżuterią. Ale jesteśmy bezpieczni, powtarzam sobie, jesteśmy bezpieczni. No i Baktash ma telefon w swojej torbie, więc mamy kontakt z tymi, którzy nas ratują.

20 sierpnia, lotnisko w Kabulu

Kolejna noc spędzona na żwirze, obok płyty lotniska. Polscy żołnierze dali nam wody i jedzenie dla dzieci oraz własny koc dla nich. Przepraszają, że dla dorosłych nic nie ma, ale mnie, jako karmiącej mamie, dają trochę chleba i mleka. Jest mokro i zimno, nad ranem lodowato. Tulę dzieci i chucham na nie. Obok ludzie gimnastykują się, żeby się rozgrzać. Rano żołnierze robią nam na rękach jakieś gwiazdki, ustawiają w dwóch liniach, liczą i prowadzą dalej. 99 osób z dziećmi. Mars zaczyna płakać, więc szepczę mu do ucha kołysankę, która nagle mi się przypomniała. Znów nie mogę powstrzymać łez. Czy ta podróż kiedyś się skończy?

Ucieczka z Kabulu. Nerwowe oczekiwanie na samolot do Polski i niepewność: czy rodzina jest na liście szczęśliwców, którym uda się dostać na pokład
Ucieczka z Kabulu. Nerwowe oczekiwanie na samolot do Polski i niepewność: czy rodzina jest na liście szczęśliwców, którym uda się dostać na pokład © Archiwum prywatne

O 5 rano znowu nas liczą, a potem wsadzają do autobusów, które wiozą nas gdzieś dalej. Rejestrują nas, dają coś do jedzenia. Mijają kolejne godziny. Wciąż jesteśmy na lotnisku. Słońce jest coraz wyżej i robi się gorąco. Moja skóra robi się czerwona. Smyrna bawi się kamykami, nie mamy jej zabawek. Z oddali dochodzi kanonada strzałów. W końcu o trzynastej wsiadamy do autobusów i jedziemy na pasy startowe wojskowego lotniska.

Na pokładzie dwóch transportowych maszyn ścisk i hałas, ale jesteśmy uratowani. Startujemy.

Wszyscy zasypiają.

3 godziny później, Uzbekistan

Międzylądowanie w Uzbekistanie. Robią nam test na Covid. Boże, zupełnie zapomniałam, że jest jakiś Covid. Znów czekamy godzinami w słońcu: na wyniki, na sprawdzenie dokumentów. Wreszcie wsadzają nas do pasażerskiego samolotu polskich linii. Kiedy stewardessa pyta, co chciałabym do picia odpowiadam: cokolwiek. Czuję się, jakbym po wielu latach wyszła z dżungli. Zamykam oczy i próbuję zasnąć, ale wracają obrazy z przeszłości. Przypominam sobie, jak leciałam studiować do Turcji i planowałam przyszłą karierę.

21 sierpnia, Bezwola, ośrodek dla uchodźców, Polska

Nazywam się Frishta Kargar. Urodziłam się w 1990 roku jako córka Abdullaha Kargara w Kabulu, stolicy Afganistanu. Mój kraj od kilkudziesięciu lat cierpi przez wojnę, ale nigdy nie rozważałam emigracji. Jeszcze niedawno wierzyłam, że Afganistan wkrótce będzie bezpieczny i wyobrażałam sobie jasną przyszłość mojego narodu. Chciałam pracować dla Afgańczyków, szczególnie dla dziewcząt i kobiet. Na jednym z najlepszych uniwersytetów w Turcji skończyłam licencjat ze stosunków międzynarodowych i zaczęłam pracę w Ministerstwie Finansów jako specjalistka od szkoleń. Ale marzyłam o bardziej wpływowym stanowisku. Choć miałam pod opieką malutką Smyrnę, zdecydowałam, że zrobię magisterium z polityki ekonomicznej na Uniwersytecie Azji Centralnej w Kirgistanie. Dzięki mamo, że pojechałaś ze mną, inaczej by się nie udało.

Frishta Kargar z mamą i małym synkiem Marsem już w Polsce
Frishta Kargar z mamą i małym synkiem Marsem już w Polsce© Archiwum prywatne

Z tytułem magistra dostałam awans na starszą specjalistkę Dwustronnej Komisji Ekonomicznej, która odpowiadała za współpracę z państwami w naszym regionie. Z czasem zostałam jej dyrektorką. Prowadziłam spotkania na najwyższym szczeblu w kraju i za granicą i czułam się w swoim żywiole.

Bardzo chciałam zmienić sytuację kobiet w Afganistanie. Pochodzę z otwartej rodziny, w której kobiety pracują zawodowo. Wiele Afganek nie ma tego szczęścia, po ślubie mężowie im zabraniają. Tyle razy słyszałam te historie. Zatrudniałam kobiety w ministerstwie finansów. Organizowałam więc grupy wsparcia, targi kobiecego rzemiosła, co miesiąc część swojej pensji przeznaczałam na potrzebujących, np. na czynsz starszej kobiety, której córka zachorowała na raka. W Ramadanie to ja zbierałam od kolegów w ministerstwie zakat - pieniądze przeznaczone na pomoc biednym. Z domu wyniosłam przekonanie, że nie sztuką jest mieć pieniądze i wydawać je na siebie, ale się nimi dzielić.

Moja rodzina, Kargarowie, jest w Afganistanie bardzo znana. Mój ojciec był generałem, oficerem wywiadu i doradcą prezydenta, a także autorem czternastu książek historycznych. Jeden z wujków - wiceprezydentem, ministrem Wody i Energii, Handlu i Przemysłu, ambasadorem i posłem. Mój brat Baktash pracował w pałacu prezydenckim, a Atilla, mój mąż, był lekarzem w bazie NATO w Bagram, a potem w biurze wiceprezydenta. Mieliśmy dobre życie. Skończyło się w jeden dzień.

22 sierpnia, Bezwola, ośrodek dla uchodźców

Przedwczoraj o północy wylądowaliśmy w Warszawie, a potem zawieźli nas do ośrodka dla uchodźców. Dziś przyjechała E. z koleżanką i innymi znajomymi. Przez ogrodzenie ośrodka – musimy odbyć tu dwutygodniową kwarantannę – E. wzięła moje dłonie w swoje. Poczułam, że jestem bezpieczna. Płakałyśmy obie, a ja czułam, jakbym ją znała od dawna, jakby była moją siostrą.

Przywieźli nam trochę jedzenia, zabawki dla Smyrny, a przede wszystkim ubrania dla naszej czwórki. Tak się cieszę. Wcześniej, kiedy chciałam uprać to, w czym przyjechałam, musiałam zawinąć się w koc i czekać, aż rzeczy wyschną.

W ośrodku mamy pokój z piętrowymi łóżkami. Kuchnia i łazienka są na dole. Dostaliśmy mydło, szampon, pieluchy i łóżeczko dla Marsa. Do końca kwarantanny dają nam dwa posiłki dziennie.

23 sierpnia, Polska, ośrodek dla uchodźców

Patrzę na zdjęcia. Dzieli je tylko kilka miesięcy. Ta sama sala konferencyjna w Ministerstwie Finansów, to samo miejsce u szczytu stołu. Na pierwszym zdjęciu siedzę tam ja, ubrana w niebieską elegancką sukienkę, w makijażu, na głowie mam luźno założoną beżową chustę. Wokół ubrani po europejsku mężczyźni i kilka kobiet. Trwają negocjacje gospodarcze z naszymi sąsiadami. Na drugiej fotografii na moim miejscu zasiada mężczyzna z długą brodą, w szarej kurtce i czarnym zawoju na głowie, za stołem talibowie. Zamiast czarno-czerwono-zielonej flagi wolnego Afganistanu wisi ich flaga z czarną szahadą na białym tle. Brak mi słów.

Porównanie spotkań przed i po zmianie władzy w Afganistanie: po lewej na górze i po prawej na dole Frishta z innymi członkami ekonomicznej komisji dwustronnej. Po prawej na górze i po lewej na dole Talibowie w tej samej sali konferencyjnej
Porównanie spotkań przed i po zmianie władzy w Afganistanie: po lewej na górze i po prawej na dole Frishta z innymi członkami ekonomicznej komisji dwustronnej. Po prawej na górze i po lewej na dole Talibowie w tej samej sali konferencyjnej© Archiwum prywatne

1 września, Bezwola – Warszawa

Dziś koniec kwarantanny. E. samochodem koleżanki zabiera nas do Warszawy, do hotelu. Nocujemy tam za darmo, wszyscy nam pomagają. Po drodze wyglądam przez okno. Nigdy nie byłam w Europie, choć sporo podróżowaliśmy. Wakacje spędzaliśmy w Uzbekistanie u rodziny. Byliśmy w Indiach, w Chinach, na Malediwach, w Dubaju, Kirgistanie i Pakistanie. Polska jest piękna - przyroda, spokój. Dużo drzew i zieleni. W Afganistanie wiele dzikich miejsc zostało zniszczonych podczas wojny w latach 90. i za poprzednich rządów talibów. A kiedyś to był o wiele bardziej zielony kraj. Co roku brałam udział w społecznej akcji sadzenia drzew, bo chcieliśmy, aby znowu tak wyglądał.

2 września, Warszawa

Obsługa jest bardzo uprzejma. To niesamowite, z jaką życzliwością i gościnnością spotykamy się w Polsce. Odwiedziły nas E. i B. Przyszedł też A., nasz bohater, człowiek bez którego by nas tu nie było, być może już byśmy nie żyli. To było wielkie wzruszenie go poznać, emocje i łzy w oczach. Jak mam dziękować tym wszystkim ludziom, zwykłe "thank you" to tak mało.

3 września, Warszawa

Poznaliśmy managerkę hotelu. Cudowna, ciepła osoba. Przyniosła nam wózek dla Marsa, ubrania i mnóstwo zabawek dla Smyrny. Niby drobne rzeczy, ale sprawiają, że nasze codzienne życie jest dużo lepsze. Ta życzliwość dodaje mi nadziei. Szukamy mieszkania przez internet, ale ceny bardzo wysokie. Nie stać nas.

4 września, Warszawa

Po południu przyszła K. Dowiedziała się o nas od koleżanki. Póki nie znajdziemy mieszkania, zaproponowała nam swoje, które właśnie wyremontowała na sprzedaż. Za darmo. Nie mogę uwierzyć w nasze szczęście. Bóg nad nami czuwa.

5 września, Warszawa

K. i jej mąż M. zabierają nas do mieszkania. Wjeżdżamy windą na 5 piętro wysokiego bloku. W środku jasno, czysto. Trzy pokoje, w sypialni wygodne łóżko, w salonie kanapa i stół, wyposażona kuchnia, wszystko, czego potrzeba. Jestem im taka wdzięczna. I wszystkim ludziom, którzy nam tu pomagają. Traktują nas jak rodzinę. Czuję, że uda nam się tu rozpocząć normalne życie, mieć pracę, że przyszłość przyniesie coś dobrego.

18 września, Warszawa

Otwieram oczy i patrzę na puste białe ściany. Myślę o obrazach, które powiesiłam na ścianach naszego kabulskiego mieszkania. Sama je malowałam -­ olejne, pastele, szkice ołówkiem. Od dziecka uwielbiam prace ręczne - szycie, wycinanki, malowanie. Kocham sztukę. Tak jak Baktash. On pięknie rzeźbi, rysuje. Jak się cieszę, że K. zabiera nas dziś do Muzeum Narodowego na wystawę jakiejś polskiej malarki (Anny Bilińskiej, przyp. aut.). Piękne pejzaże, ale najładniejsze portrety, szczególnie dziecięce, rysowane pastelami. Te dzieci są jak żywe. Chodzimy, oglądamy, Smyrna pokazuje na coś palcem, uśmiecha się, robimy sobie zdjęcia. Normalność.

Od lewej: brat Frishty, Baktash, ze Smyrną, Frishta i Smyrna w towarzystwie Polki, która zabrała je do Muzeum Narodowego, Smyrna z babcią, Zakiją Kargar
Od lewej: brat Frishty, Baktash, ze Smyrną, Frishta i Smyrna w towarzystwie Polki, która zabrała je do Muzeum Narodowego, Smyrna z babcią, Zakiją Kargar © Archiwum prywatne

20 września, Warszawa

Drugi tydzień uczymy się polskiego. Dwa razy w tygodniu przychodzi nasza nauczycielka. Siadamy razem przy stole w salonie – mama, Atilla, Baktash i ja, i powtarzamy: "dzień dobry", "dziękuję bardzo", "poproszę". Bardzo mi się podoba ten język, nie jest łatwy, ale interesujący. Lubię się uczyć nowych języków. Znam perski, pasztu, dari, turecki, urdu, trochę azerskiego i uzbeckiego, no i angielski. Atilla bardzo się przykłada, on nie mówi po angielsku, tylko rozumie, więc to dla niego bardzo ważne, żeby tu dostać pracę.

Chcemy zostać w Polsce. Czuję, że to było przeznaczenie, jakby nas Bóg poprowadził. To Polska pierwsza otworzyła dla nas drzwi, choć nigdy nie planowaliśmy tu przyjechać. Na lotnisku, gdy już byliśmy po bezpiecznej stronie, z polskimi żołnierzami, Baktash dostał wiadomość, że jeśli wsiądziemy do amerykańskiego samolotu, dostaniemy wizę. Wybraliśmy Polskę. A., E. już tyle zrobili, żeby nas ratować. To musiał być znak. A potem spotkaliśmy wspaniałych ludzi o złotym sercu, którzy bardzo nam pomogli. Mamy już tylu przyjaciół, z którymi się spotykamy, wspólnie przeżywamy naszą sytuację.

Nauka języka polskiego w mieszkaniu, w którym żyją w Warszawie Kargarowie
Nauka języka polskiego w mieszkaniu, w którym żyją w Warszawie Kargarowie © Archiwum prywatne

27 września, Warszawa

Smyrna idzie do przedszkola. Ale radość! Była taka podekscytowana. Ja też się cieszę – koleżanki, codzienność, myślę, że bardzo tego potrzebuje. Szkoda tylko, że do państwowego przedszkola jej nie przyjmą, póki nie mamy statusu uchodźców. Na szczęście, K., kochana, załatwiła przedszkole prywatne, językowe, niedaleko domu. Są tam zajęcia z Biblii, Smyrna też na nie chodzi. W końcu dlaczego nie. Muzułmanie wierzą w tego samego Boga, co chrześcijanie. Mamy różne księgi i modlitwy, ale wartości i opowieści o prorokach są wspólne. No i przyjęli tam Smyrnę z wielką otwartością.

29 września, Warszawa

Poszłam do fryzjera i ścięłam włosy. Mają teraz taką długość, jak lubię. Za ucho. Do Polski przyjechałam z długimi, bo zapuściłam je w ciąży i na ślub Baktasha z Sahar. Aż trudno mi uwierzyć, że jeszcze w czerwcu nasze życie było tak normalne, że był jakiś ślub. Afgańskim zwyczajem przez wiele dni przed nim imprezowaliśmy. Na weselu w hotelu było 900 osób, krewni, znajomi. Przyjechała z Kanady moja młodsza siostra Tahmina. Były tradycyjne ceremonie i zwyczaje uzbeckie, bo stamtąd wywodzi się nasza rodzina: noc henny, to'qqiz, czyli prezentacja prezentów dla młodych. To był wspaniały czas, pełen radości. Nikt z nas nie przypuszczał, że za dwa miesiące ten świat, pełen życia Kabul, zniknie.

Rodzinne uroczystości familii Kargarów. Lata 90. XX w., na rękach dorosłych malutcy Frishta i Baktash
Rodzinne uroczystości familii Kargarów. Lata 90. XX w., na rękach dorosłych malutcy Frishta i Baktash

5 października, Warszawa

Dziś byliśmy w restauracji libańsko-irańskiej na zaproszenie rodziny B. Właściciel chciał mi zrobić przyjemność i puścił afgańską muzykę. Uwielbiam nasze piosenki, ale łzy napłynęły mi do oczu. Wszystko wróciło. Kabul, położony na wzgórzach, taki piękny i tętniący życiem. Te wszystkie kawiarnie i restauracje. Weekendy, gdy wychodziliśmy zjeść na mieście albo urządzaliśmy grille u wujka w ogrodzie, z mamą, Baktashem, kuzynami. Tak bardzo tęsknię za moim krajem, moim domem, moim życiem. Smyrna pyta: mamo, kiedy pójdziemy do restauracji. A ja nie mam serca jej powiedzieć, że nie mamy pieniędzy. Przyjechaliśmy z niczym, zgubiliśmy nawet kosztowności. Niektórym osobom wydaje się, że skoro pracowaliśmy dla rządu, musimy być bogaci. A my mamy tylko to, co dali nam ludzie tutaj. Na szczęście dostajemy też zasiłek od polskiego państwa, po 750 zł na dorosłego w rodzinie. Ale nie poradzilibyśmy sobie bez całej pomocy od polskich przyjaciół – mieszkania, przedszkola, rzeczy. I musimy naprawdę oszczędzać.

11 października, Warszawa

Dziś Międzynarodowy Dzień Dziewczynek. Przygotowałam dla Smyrny muffinkę ze świeczkami. Moja córeczko, życzę ci wszystkiego najlepszego. Tak bardzo cię kocham. Jesteś wyjątkowa, wiesz o tym, prawda? Kochana, szczodra, masz serce ze złota. Zawsze będziesz moim dzieckiem, nawet gdy będziesz dorosła. Jestem taka dumna, że jesteś częścią mnie.

Uczę Smyrnę różnych rzeczy, ale pozwolę jej być sobą. Chcę, żeby była przy mnie wolna, nigdy nie będę jej do niczego zmuszać. Niech idzie własną ścieżką. Już dziś widzę, że wie czego chce, potrafi dokonywać wyborów.

Frishta z mamą, pedagożką Zakiją Kargar, Smyrną i Marsem (wkrótce po urodzeniu) oraz Sahar, czyli swoją szwagierką, nowo poślubioną żoną Baktasha
Frishta z mamą, pedagożką Zakiją Kargar, Smyrną i Marsem (wkrótce po urodzeniu) oraz Sahar, czyli swoją szwagierką, nowo poślubioną żoną Baktasha© Archiwum prywatne

12 października, Warszawa

Baktash jako pierwszy z nas dostał dokumenty i mógł zacząć pracę. Wykłada chiński na uniwersytecie. Nauczył się tego języka, gdy studiował w Pekinie. Ja też bardzo chciałabym pracować. W przyszłości również mogłabym uczyć - tureckiego. Teraz trudno byłoby mi się poświęcić w pełni takiej pracy. Psychicznie czuję się ok, ale trudno mi się skoncentrować po tym wszystkim. Na razie mogłabym na przykład robić tłumaczenia ustne, choćby w ambasadzie. Szczególnie póki Mars jest malutki. Marzę też, żeby kiedyś być tłumaczką uchodźców, nie tylko Afgańczyków, po prostu ludzi, którzy nagle znaleźli się w trudnej sytuacji i muszą uciekać z kraju. W Turcji podczas studiów byłam wolontariuszką w ośrodku dla nich. Ale póki co reszta z nas nadal czeka na paszporty genewskie. Zobaczymy, co przyniesie życie.

15 października, Warszawa

W przedszkolu dzień postaci z bajek. Koleżanka K. pożyczyła nam kostium Elsy z "Krainy lodu", bo dowiedziała się, że to ukochana bohaterka Smyrny. W domu miała dwie lalki, Elsę i Annę, które uwielbiała, ale nie mogliśmy ich zabrać. Ślicznie dziś wyglądała moja córeczka, w niebieskiej sukience z długim trenem, tiarze i złotych pantofelkach. Była taka szczęśliwa. I my też, patrząc na nią.

18 października, Warszawa

Dziś w drodze do przedszkola Baktash zgubił portfel. Szukał wszędzie – na ulicy, na przystanku, w domu. I nic. Wielki stres, bo były tam dokumenty, pieniędzy niewiele. A potem jakiś mężczyzna napisał do niego na Facebooku, że znalazł portfel w tramwaju. Dziękuję losowi, że przywiódł nas właśnie do Polski.

24 października, Warszawa

Wczoraj napisała moja koleżanka z Afganistanu, zwyczajna osoba, nie pracowała dla rządu. Ma sześć córek i boi się, że Talibowie zmuszą je do małżeństwa. Wszędzie krążą plotki na ten temat. Nie potrafię przestać o tym myśleć. Masz dzieci i nagle ktoś przyjdzie ci je odebrać. Młode dziewczynki, które potrzebują matki, rodziny. Cały dzień przepłakałam.

6 listopada, Warszawa

Rano jak zwykle jechałyśmy ze Smyrną tramwajem do przedszkola. Lubię warszawskie tramwaje, szczególne te starsze, kanciaste. Powoli poznajemy miasto. Byliśmy całą rodziną nad Wisłą, w Łazienkach, w centrum, na Starym Mieście, w Galerii Mokotów i na dachu Biblioteki Uniwersyteckiej - jaki piękny stamtąd widok. Chodzimy po pobliskich parkach. Zachwycam się polską jesienią, kolorami, to moja ulubiona pora roku. Wiele miejsc mi się w Warszawie podoba, ale chyba największe wrażenie zrobiła historia Starówki – zniszczonej i odbudowanej po wojnie.

Rodzina Kargarów przy autoportrecie Anny Bilińskiej
Rodzina Kargarów przy autoportrecie Anny Bilińskiej © Archiwum prywatne

16 listopada, Warszawa

Założyłam na WhatsApp grupę dla afgańskich kobiet, które poznałam w ośrodku dla uchodźców w Bezwoli. Rozmawiamy, zwierzamy się sobie. Łatwiej zasnąć, gdy człowiek wie, że inni są w podobnej sytuacji. Moja historia jest chyba dla nich pocieszeniem, promykiem nadziei – udało nam się dzięki pomocy Polaków. A mnie też dobrze robi, kiedy wiem, że mogę coś komuś dać, przekazać dalej choć kawałek dobroci, której sama doświadczyłam. Kobiety z naszej grupy piszą, czego potrzebują, ja staram się zebrać dla nich te rzeczy. Ostatnio zbiórkę ubrań i leków pomogła mi zrobić dyrektorka przedszkola Smyrny. Poznała mnie też z A., Polką, która mieszkała w Afganistanie przez parę lat. Gdy zapytałam ją, czy miałaby jak przewieźć te rzeczy do ośrodka, od razu się zgodziła. Jedziemy w kolejny piątek – A., Atilla i ja.

18 listopada, Warszawa

Nie ma sekundy, żebym zapomniała o Afganistanie, przestała tęsknić. Czuję ten ból w środku niezależnie od tego, co robię. Czasami wydaje mi się, że to sen, że obudzę się jutro i wszystko będzie normalnie, jak dawniej. Ale mojego kraju już nie ma.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (175)