„Dzięki chorobie wygrałam swoje życie. Gdyby nie rak, wylądowałabym w szpitalu po przedawkowaniu leków nasennych”
W swojej książce pyta: „Jaki jest dźwięk, którego nigdy nie usłyszysz na onkologii?”. Dźwięk suszarki. Dzisiaj mówi, że przeszła na drugą stronę lustra. Po życiu pełnym imprez, dużej kasy, szybkich samochodów, morza alkoholu i narkotyków nagle znalazła się na oddziale onkologii. I już nigdy nic nie było takie same.
Mija rok od wyjścia Ani Szubert ze szpitala, gdzie spędziła ponad 18 tygodni walcząc o życie. W chorobie towarzyszyły jej tysiące osób, bo ona sama swoimi emocjami, trudnościami i dzieliła się na Facebooku. W szpitalu miała 10 peruk, nosiła je na zmianę, bo włosy były dla niej jak korona, zwieńczeniem jej kobiecości. Wygląd był dla niej jedną z najważniejszych rzeczy, to jej wizerunek – kobiety, fotografa, modelki. W książce „Jak pokonałam swojego raka” pokazuje niepublikowane zdjęcia, na których jest kompletnie do siebie niepodobna. Ona – królowa życia, dla której nie było rzeczy niemożliwych, dopóki rak nie stanął na jej drodze.
Są tacy, którzy mówią, że choroba zabrała im rok, czasami dwa lata życia, że to czas nie do odzyskania… Co tobie zabrała?
Rzadko kiedy myślę o chorobie w kategorii tego, co zabrała, ale jeśli pytasz… Zabrała mi toksyczne przyjaźnie, moje stare życie, mnie tamtą, sprzed choroby.
A co ci dała?
Umówmy się, że w momencie, kiedy zachorowałam z czarnej dupy znalazłam się w dupie. Musiałam się zatrzymać. Paradoksalnie choroba uratowała mi życie. Od mojej pani doktor usłyszałam, że pokonanie raka daje ci coś, czego nie mają ludzie, którzy tej choroby nie przeszli. Daje ci szacunek do własnego życia. Przysięgam ci, ja teraz zupełnie inaczej patrzę na swoje życie. Choroba zmieniła moją percepcję postrzegania świata.
Twoje życie teraz jest lepsze?
Gdybyś spytała mnie o to przed chorobą, powiedziałabym, że oczywiście mam świetne życie, haj lajf – mam kasę, spotykam się z celebrytami, moje życie toczy się właściwie od imprezy do imprezy, na wysokich obrotach. Ale teraz porównując moje dwa światy… widzę to zupełnie inaczej. Przecież wtedy nie miałam zbyt dobrego kontaktu z synem, zresztą sama się nazwałam złą matką. Po prostu, przyjmowałam do wiadomości, że mam syna. A dziś patrzę na moje macierzyństwo, jak na dar od losu, że mam kogoś, kto po mnie zostanie.
Tak, kiedyś myślałam, że mam fajne życie, ale moje życie nie było nic warte. Przyjaciółka mówi, że dzisiaj jestem skrajnie inna. Tak inna, że trudno to określić. Mój narzeczony, gdyby spotkał mnie przed chorobą, myślę, że nie chciałby mnie znać. Ja byłam pustakiem. Po prostu. Zwykłym pustakiem. Ciągle krzyczałam. Zapalałam i gasiłam jak zapałka. Stres w jakim żyłam, z pewnością wpędził mnie w chorobę.
Nie bałaś się powiedzieć wszystkiego? W książce nie owijasz w bawełnę, jest o seksie, narkotykach, o tym, jak pobił cię twój ówczesny facet.
Strasznie się bałam. Jak już rozsyłałam przed premierą książkę do zaufanych mi osób, to siedziałam jak na szpilkach bojąc się recenzji, bo moje towarzystwo jest skrajnie różne. Ale też w tej książce powiedziałam całą prawdę o sobie, o swoim życiu. Nie chciałam udawać kogoś, kim nie jestem, nigdy nie miałam takiego zamiaru. Moje życie przed chorobą było zabawą. Ciężką pracą, ale też nieustającą zabawą. A tę książkę potraktowałam trochę jak spowiedź. Pomyślałam: „nie chodzę do spowiedzi, więc wyspowiadałam się Piotrowi (Piotr Mieśnik – spisał Ani historię – przypis red.). Poza tym wiadomo było, że im więcej wyrzucę z siebie, tym ciekawiej dla samej książki. Zresztą boję się do teraz, bo ja odporna na krytykę jestem, ale jej nie lubię.
Pokonałaś raka, a co wygrałaś?
Wygrałam drugie życie, choć najpierw musiałam o nie powalczyć w szpitalu. To jest tak, jakbyś spadała w przepaść i nagle wyrosłyby ci skrzydła, dzięki którym możesz z tej przepaści zawrócić. Lecisz na łeb na szyję i jesteś pewna, że się rozbijesz, ale dostajesz szansę na powrót, na zmianę.
Ludzie do mnie piszą, że jestem ich bohaterem, że mnie to tylko podziwiać. A ja nie jestem żadnym herosem. W szpitalu było mi strasznie. Miałam swoje chwile zwątpienia, o których pisałam przyjaciółkom. Zrywałam te swoje sztuczne rzęsy i rzucałam nimi o podłogę, i wyłam. Najtrudniej było, kiedy zmarł mój przyjaciel – Kuba. Jego odejście uświadomiło mi, że ta choroba jest śmiertelna, że tu nie ma żartów. Że ja też mogę umrzeć… To był punkt zwrotny, bo na początku śmiałam się z raka. Kuba zmarł właściwie na kilka tygodni przed końcem mojego leczenia, ale to ten koniec jest w chorobie najgorszy, bo wtedy masz już wszystkiego dość, twoje ciało jest wyjałowione, każdy zastrzyk boli bardziej i bardziej…
Ale wyszłaś ze szpitala…
Tego bałam się najbardziej. Bałam się wyjść do cywila. Bałam się, że opuszczam swoją strefę komfortu. W szpitalu nie było afer, awantur, nie było pogoni za pieniądzem, nie musiałam się martwić za co będę żyć. Podczas pobytu w szpitalu wszystko straciłam. Nie pracowałam pół roku, co dla fotografa jest bardzo długim okresem, nie zarabiałam. I nagle wychodzisz i musisz zacząć swoje życie od nowa, wszystko musisz zacząć od nowa. Masz przewartościowane życie, przewartościowany świat, stajesz i nie masz k*rwa pojęcia, w którą stronę pójść.
To było cholernie trudne. W szpitalu obiecywałam sobie bardzo wiele rzeczy. Chociażby to, że będę jeść tylko szpinak i samą trawę, ale obietnic nie dotrzymałam do końca. Nadal piję alkohol, lubię imprezy, myślę, że stałam się jeszcze większą hedonistką od tej, którą byłam wcześniej, ale teraz życie smakuje inaczej i ja inaczej się z nim obchodzę.
Twoje życie przed chorobą było kolorowe, szalone, takie na granicy ryzyka. A dzisiaj? Mówisz o sobie „nowa Anka”.
No kurde, nie ma ludzi kuloodpornych. Jednym do przewartościowania własnego życia musi przytrafić się nowotwór i walka ze śmiercią na oddziale w szpitalu, a komuś innemu wystarczy, że cię facet zostawi i to jest motorem zmian.
Jak wyglądałoby twoje życie, gdyby nie rak?
To pytanie padło podczas premiery mojej książki. Spłakałam się i nie byłam w stanie odpowiedzieć… Bo dzisiaj wiem, że pewnie też skończyłabym w szpitalu, tyle, że roztrzaskaną przez mojego ówczesnego faceta głową, albo po przedawkowaniu leków nasennych. Tabletek, które brałam od czasu śmierci dziadka, to on był jedną z najbliższych mi osób i z jego śmiercią kompletnie nie potrafiłam sobie poradzić…
Jak to było z tym facetem? Pobił cię, a potem lądowaliście w łóżku… Związek na krawędzi?
Wiedziałam, że on jest wybuchowy. Z czasem zdałam sobie też sprawę, że nie można tańczyć z diabłem i zastanawiać się, czemu ciągle jest się w piekle. Może dla innej kobiety to byłby fantastyczny facet, dla mnie nie był. Powinnam była odejść i to skończyć. Tylko ja chyba chciałam na siłę udowodnić, że go ułożę, że go „naprawię”. Nie udawało się, więc robiliśmy sobie coraz większą krzywdę. Ten związek skończył za mnie rak. Gdyby nie on, też wylądowałabym na OIOM-ie, tyle, że skatowana….
Uciekłyśmy od tematu. Wychodzisz ze szpitala, i…?
Zderzyłam się z brutalną rzeczywistością. Bo nagle okazało się, że dopóki byłam chora to ludzie mnie oszczędzali, a jak wyszłam ze szpitala, to usłyszałam, że chciałam zarobić na chorobie, na niej budować swój wizerunek…
Dotykało cię to?
Wiesz, co się we mnie zmieniło przede wszystkim?
Co?
Mam w dupie, co myślą o mnie inni.
A kiedyś się tym przejmowałaś?
Jasne. Na samym początku, jak zaczynałam robić zdjęcia… Bardzo. Zależało mi na ogólnej akceptacji, na uznaniu, na budowaniu mojej marki. Teraz już przestałam. Żałuję jednej rzeczy – wplątania się w aferę z udziałem mojej kontrahentki, nazwijmy ją koleżanki. Wzięłam udział w akcji charytatywnej „Fuck off cancer”, założyłam koszulkę, którą mi zadedykowała. Chciałam pomóc jej to rozruszać. Tymczasem pieniądze z akcji nie trafiły od razu do fundacji, rozliczenie trwało długo, a ja broniłam tej koleżanki, jak się okazało niesłusznie… A smród ciągnie się do dziś. Teraz jak pomagam to tylko z jakąś fundacją, nie robię nic na własną rękę.
Onkocelebrytka – zetknęłaś się z tym określeniem?
O nie, nawet mi nie mów. Jasne, że słyszałam, także na swój temat. W Polsce samo słowo celebryta ma pejoratywny wydźwięk. Za granicą bycie celebrytą nie jest niczym złym, jest się po prostu gwiazdą, osobą publiczną. U nas jest odwrotnie za sprawą chociażby plotkowych portali. Ale, żeby do celebryty dołożyć „onko”, to już jest mega przegięcie. Jeśli miałabym się określić w jakiś ramach, to jestem osobą publiczną, która zachorowała. I nigdy nie myślałam, że ludzie będą chcieli sobie ze mną robić zdjęcia i to dlatego, że chorowałam… Uwierz, wolałabym tego wszystkiego nie przechodzić…
Przestałaś się bać?
Czy ja się w ogóle bałam? Tak. I boję się cały czas, że to wróci. Boję się jednej rzeczy, że mój syn lub ktoś mi bliski może zachorować. To jest mój największy lęk, bo wiem, przez co musieliby przejść. Czy boję się nawrotu. Boję się, ale nie paraliżuje mnie jakoś szczególnie ten strach, bo wiem, że jak już raz przeskoczyłam przez ten płotek, to drugi raz też przeskoczę. Największe lęki już chyba pokonałam, myślę że najgorsze mam za sobą – swoje niewidzialne potwory pokonałam.
Przemeblowałaś swoje życie.
Zostawiłam wszystko dla Łukasza, mojego narzeczonego. Moje życie w Warszawie zaczynało się rozwijać, życie zawodowe szło do przodu. A teraz dzwoni do mnie Pani z telewizji, a ja mówię, że nie przyjdę, bo nie mieszkam w Warszawie. Wiem, że tam mogłabym się realizować bardziej. Ale mi to już teraz nie jest potrzebne, bo mam rodzinę. Dla mnie ważne jest, że mam przy kim zasnąć, że mamy dwójkę dzieci, bo Łukasz ma syna ze swojego poprzedniego związku. Ja się nauczyłam gotować, robię codziennie obiady. I to lubię. A kiedyś nikt nie zagoniłby mnie do kuchni. Żyłam od imprezki do imprezki, bo tak wygląda show biznes, musisz bywać, żeby istnieć.
Ale lubiłaś tamto życie?
Wiesz co, ja raczej do tego przywykłam. Jak zaczynasz pływać pod wodą, to w końcu wyrastają ci skrzela. Musisz się dostosować przystosować i w pewnym momencie zapominasz, co jest ważne, a co nie. Mi choroba przypomniała, co jest najważniejsze. Czego w domu uczyli mnie dziadkowie. I teraz jest fajniej, niż było. Dzisiaj jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Wiem, że dużo ludzi tak mówi, a ja naprawdę tak czuję.
A jak zawodowo?
Bez zmian. Na pewno robię mniej zdjęć, a do dlatego, że w Warszawie jestem dwa razy w miesiącu. Przestałam właściwie prowadzić swój fanpage fotograficzny, kiedyś wrzucałam tam multum zdjęć i dbałam o to, żeby się rozwijał, ale teraz już mi nie zależy. I może ktoś mi nie uwierzyć, ale naprawdę – pewnie na kasę w Biedronce bym się zwyczajnie nie nadawała, bo jestem zbyt dużym oszołomem – ale mogłabym pracować w sklepie z odzieżą, a nie wracać do tamtego życia, do tego pędu, w którym wcześniej żyłam.Ja dzisiaj wiem, że życie ma się tylko jedno i je trzeba przeżyć, z niego brać jak najwięcej, a nie mu jeszcze naddawać.
Największa wartość, jaką wyniosłaś, jeśli tak można mówić, z tej twojej rakowej historii?
Przyjaciele. Moje przyjaciółki, tak zwane „Czarownice”, były przy mnie zawsze. Przyjaciele to rodzina, którą sami sobie wybieramy. One w chorobie były ze mną codziennie. Czasami nie miałam siły, a one przyjeżdżały i siedziały przy moim łóżku, gdy spałam. Przywoziły mi obiady, gołąbki. Pamiętam, że Ala (jedna z dziewczyn) na koniec już wpadła w taką paranoję, bo ja je ciągle opie*dalałam, że nie mam rzęs, że sama mi je przywiozła i kleiła bezpośrednio do skóry, bo nie było do czego.
Ten rak był dla nas tak codzienny, że czasami kompletnie znikał. W książce dziękuję Monice za pytanie w windzie. To anegdota. W szpitalu nie można było mieć za dużo swoich rzeczy, więc dziewczyny przyjeżdżały, coś zabierały, coś dowoziły. Pewnego dnia, kiedy byłam już łysa, spakowałam prostownicę, suszarkę i szampon do włosów. Na głowie, jak zawsze, miałam perukę. Jedziemy windą, a Monia do mnie: „Ej a ta suszarka na pewno ci się nie przyda…”.
Kiedy tylko było można prześmiewałyśmy chorobę. Ale to też był egzamin dla nich i dla mnie. Wiesz, ja nie byłam łatwa, a to przyjaciele dawali mi siłę, opie*dalali mnie. Jak napisałam do dziewczyn, że jak umrę, to proszę żeby zabrały Natana do Disneylandu, odpisały: „Nie, Ania, my go nie zabierzemy”. A ja pomyślałam: „ Co to kuźwa za przyjaciółki?!?”. I dostałam wtedy odpowiedź: „Nie pojedziemy, bo ty pojedziesz z nami”… To był taki moment, kiedy zrozumiałam jakich ludzi mam wokół siebie.
Otrzymałaś mega wsparcie…
Cały czas powtarzam, że to bliscy ci ludzie są w chorobie najważniejsi. Bo jak nie masz do kogo otworzyć ust, to zostajesz sama ze swoimi myślami, które są czasami najczarniejsze z możliwych…
Oprócz przyjaźni, co jeszcze dzisiaj jest dla ciebie ważne?
Rodzina. Jak poznałam Łukasza, on w ogóle nie wiedział, kim ja jestem. Poznaliśmy się na Tinderze.
Ty na Tinderze?
Oczywiście. Moje przyjaciółki namówiły mnie na założenie konta. Po przedchorobowych przeżyciach nie chciałam mieć żadnego faceta. Ale wyskoczył mi Łukasz i jakoś tak mnie trzepnęło. Zaczęliśmy pisać, spotkaliśmy się, wyprowadziłam się z Warszawy, zaręczyliśmy się.
A Natan?
Mojego syna wygrałam już w trakcie choroby, bo zdałam sobie sprawę, że on to jedyne co mam na zawsze. Krew z mojej krwi. Natan zyskał normalną mamę, która gotuje obiad, a nie która wiecznie lata z aparatem i siedzi w telefonie. Mamę, która umie huknąć i czegoś zabronić, bo kiedyś Natan mógł wszystko, bo ja nie miałam czasu na jego wychowanie, bo sobie uroiłam, że muszę robić karierę i zarabiać kasę.
Widzisz to jest tak, że ja nie patrzę na negatywy mojej choroby i może to jest potęga mojego umysłu, o której mówiła mi moja pani doktor. Ja nie widzę negatywów, po prostu ich nie widzę.
Żałujesz czegoś?
Żałuję swojej starej siebie. Przed chorobą mówiłam, że niczego w życiu nie można żałować, bo to wszystko doprowadza cię do miejsca, w którym właśnie jesteś. Nieprawda. W życiu należy żałować, bo to, że żałujesz, oznacza, że masz w sobie pokorę. Jeśli nie żałujesz, że kogoś krzywdzisz, to jesteś głupim człowiekiem. A ja krzywdziłam, krzywdziłam mojego syna, a przede wszystkim samą siebie. Wtedy tego nie żałowałam, a teraz…
Nie umiem tego opisać, co to jest za lekcja życia. To tak, jakbyś przez całe życie szła ślepa, niczego nie widziała, a nagle odzyskujesz wzrok. Dla mnie to jest niesamowite. Ja totalnie inaczej patrzę na świat. Nie złoszczę się na przyziemne rzeczy.
Na przykład?
Chociażby teraz, kiedy mieliśmy premierę książki. Miałam zaplanowane, że zrobię paznokcie, rzęsy, a z niczym nie zdążyłam i kiedyś bym był wku*wiona, pewnie bym w ogóle na tę premierę nie poszła, a teraz miałam to totalnie w dupie. Nie wybielam się – nadal mam więcej wad niż wynosi przeciętna.
Czyli nie jest to zmiana radykalna?
Oczywiście, że nie. Nie stałam się nagle świętą Anią Szubert. Dalej mam swoje zwariowane życie, ale jednak żyję inaczej. Nie będę nagle aniołem, nie pójdę leżeć krzyżem w kościele, nie zacznę ubierać burki. Tak jak mówiłam, ja raczej zostałam jeszcze większym hedonistą, który pije alkohol wieczorem, ale się nie upija do nieprzytomności, bo wie, że rano trzeba wstać, bo pamiętam, że jestem mamą. A kiedyś o tym nie pamiętałam.
Myślisz o sobie za 10 lat?
(Ja myślę o niej za 10 lat – wtrąca się Łukasz). Nie myślę, bo już nie planuję, bo plany mogę spełznąć na niczym. Bo jutro może mnie nie być. Miałam zaplanowane całe życie przed chorobą – co będę robić, gdzie pojadę, jaką sesję zrobię i gdzie. I nagle, pewnego dnia, to wszystko przestało mieć znaczenie. Także nie planuję, ale myśląc o sobie… Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko i żyć tak, jak teraz. I być zdrowa i żeby moi najbliżsi byli zdrowi.
A jak jest dzisiaj?
Dzisiaj mój guz zmniejszył się z 12 na 6 cm. Choroba nie zagraża mojemu życiu, choć o całkowitym wyzdrowieniu będziemy mogli mówić za rok, czyli dwa lata po leczeniu. Nie wierzę w Pana Boga, nie wierzę, że ta choroba była dla mnie jakąś karą. Wierzę, że jadłam zupki chińskie z paczki, żyłam niezdrowo, prowadziłam mega stresujące życie, jadłam tabletki bez recepty, jakby to były gumy do żucia i sama na własne życzenie doprowadziłam się do tamtego stanu. Szanuję życie. Tak chyba można powiedzieć.
Jesteś szczęśliwa?
Bardzo. Jasne, że nadal sobie nie radzę ze swoimi porażkami, bo nie umiem przegrywać. Kłócę się z Łukaszem, nie raz wolałabym uciec, niż rozmawiać. Bo tak kiedyś żyłam. Ale zostaję i walczę o to. To jest mój pierwszy dojrzały związek, kocham Łukasza ponad życie. Jemu tylko brakuje zbroi i rumaka. I teraz też wiem, że związek trzeba pielęgnować, że to był sukces naszych dziadków, że nie uciekali przy pierwszym kryzysie tylko walczyli o siebie, bo trzeba być ze sobą na dobre i złe, tak jak ze mną były i są moje przyjaciółki.
Tak, jestem szczęśliwa i na pewno mądrzejsza. Choć pewnie jeszcze będzie milion sytuacji, które zweryfikują tę moją mądrość i to czy się naprawdę czegoś nauczyłam. To zabrzmi trywialnie i z mojej strony lekkomyślnie, ale to była zajebista przygoda. Takie przejście przez las z jednej strony lustra, na drugą, gdzie też jest łąka. Tylko piękniejsza.