Blisko ludzi„Face” dziecka na „fejsie”

„Face” dziecka na „fejsie”

10.06.2013 16:24

Macie konto na Facebooku? Większość z was pewnie tak. A lubicie wrzucać tam zdjęcia waszych pociech? Bo ja lubię. To znaczy lubiłam. Ale starsze dziecię – lat 8 – zauważyło raz swój portret w internecie i poprosiło: „Mamo, nie wrzucaj już moich zdjęć na fejsa”. I nie wrzucam.

Macie konto na Facebooku? Większość z was pewnie tak. A lubicie wrzucać tam zdjęcia waszych pociech? Bo ja lubię. To znaczy lubiłam. Ale starsze dziecię – lat 8 – zauważyło raz swój portret w internecie i poprosiło: „Mamo, nie wrzucaj już moich zdjęć na fejsa”. I nie wrzucam. Pierwsza reakcja była jednak inna. Przesadza – a właściwie dlaczego nie wrzucać? Co jej do tego? I co to szkodzi? Dopiero potem przyszła refleksja. A z nią decyzja, co by dziecka posłuchać. Jej twarz, jej wybór.

Z młodszym dzieckiem tak delikatnie się jeszcze nie obchodzę. Sami wiecie, jak to jest: człowiek jest święcie przekonany, że ma najpiękniejsze dzieci na świecie i świat koniecznie musi się o tym dowiedzieć. A potem jeszcze należy mu o tym przypominać, regularnie i uparcie. Tu fotka, tu filmik, tam anegdota. Niech wszyscy wiedzą, że mamy w domu ideał: bystry, zabawny i niezwykle fotogeniczny.

Tylko czasami, bombardując innych swoim szczęściem, wystawiamy dzieciaki na grad ocen, które niekoniecznie muszą przypaść nam do gustu. Bo to dla nas słodkie, dla innych może być żałosne; co my postrzegamy jako urocze, dla obcych może być paskudne. Jeśli chwalimy się tylko w gronie własnych znajomych, to jeszcze pół biedy, bo pewnie też się zachwycą, a nawet jeśli nie – to raczej zachowają to dla siebie. Ale jeśli decydujemy się zaprezentować swoje potomstwo także obcym, musimy liczyć się z tym, że jedni pochwalą, ale inni złośliwie coś wytkną, a jeszcze inni – a jest ich w sieci spora grupa – obrzucą błotem. Jak nie nasze dzieci, to nas. Albo i nas, i dzieciaki. Bo czemu nie? W internecie wszystko wolno.

Pamiętajmy jednak o jednym: internet nie zapomina. Jeśli już raz coś trafi w te wirtualne czeluście, będzie to nas prześladować do końca naszych dni i jeszcze dłużej.

Niedawno hitem sieci był blog niejakiego Grega Pembroke’a, który dokumentował kolejne histeryczne ataki płaczu swoich synów, a potem zdjęcia z tłumaczącymi te histerie podpisami wrzucał na stronę „Powody, dla których mój syn płacze”. O ile podpisy są zabawne i każdy z rodziców rozumie pewnie frustrację ich autora i łączy się z nim w bólu („Zjeżdżalnia nie była wystarczająco śliska”, „Nie pozwoliłem mu utopić się w stawie”, „Powiedziałem mu, że wciskanie zabawek w twarz brata to nie jest dzielenie się”), o tyle już same zdjęcia są smutne po prostu. Zrozpaczony dwulatek z wyrazem bezbrzeżnego smutku na twarzy, cały we łzach i z gilami po pachy – czy to takie śmieszne? Rozczulające raczej. Wzruszające. Kurcze, no smutne po prostu. Wiem, że razem z podpisami takie wpisy tworzą duet dość zabawny. Ale nawet uśmiechając się pod nosem zastanawiałam się, czy zdecydowałabym się na podobny eksperyment rodzinny. Chyba jednak nie. Mam opór dzielić się z gawiedzią filmami z dzieckiem zasypiającym i bredzącym wtedy od
rzeczy, zdjęciem dziecka zasmarkanego z przeziębienia czy wyjącego wniebogłosy, bo dałam mu soku w nie tym kubeczku.

Sama zresztą nie chciałabym, żeby ktoś zamieścił w internecie moje zdjęcie, zrobione wtedy, kiedy żałośnie popłakuję, tańczę po pijaku czy leżę i kwiczę, cierpiąc na grypę żołądkową. Mogłabym wtedy udawać zdystansowaną i wyluzowaną, ale po cichu paliłabym się ze wstydu i planowałabym wyrachowaną zemstę z wykorzystaniem broni palnej, siecznej i jakiegoś małego stosu. A pomijając już wszystkie aspekty estetyczno-moralne, warto zostawić także coś dla siebie. Jakieś wspomnienie, zdjęcie, wyjście, rodzinną sprzeczkę czy płacz o nieszczęsną zjeżdżalnię, która nie jest wystarczająco śliska.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (1)
Zobacz także