Helena Pyz od 30 lat leczy trędowatych. Mówią o niej "mama"
Leczenie trędowatych nie było marzeniem jej życia. Po dwóch miesiącach wśród chorych już wiedziała, że to jest jej miejsce na ziemi. Helena Pyz od blisko 30 lat pracuje w Indiach. Na co dzień styka się z trądem, wykluczeniem i biedą. Pomogła także Tomaszowi Mackiewiczowi w uporaniu się z uzależnieniem od heroiny.
27.01.2018 | aktual.: 27.01.2018 14:12
Nie było taryfy ulgowej
Miała 10 lat, kiedy zdiagnozowano u niej chorobę Heinego-Medina, tzw. porażenie dziecięce. Przestała chodzić. Nie mogła wykonywać codziennych czynności. Nawet podniesienie kubka z wodą stało się wyzwaniem. Rehabilitacja była bolesna i długa. Nie udało się cofnąć porażenia prawej nogi. Poruszała się o kulach. Początkowo miała pretensje do losu.
– Jako nastolatka bardzo tę moją inność przeżywałam. Jeśli ktoś mi okazywał sympatię, podejrzewałam, że to litość, odrzucałam nawet drobne gesty zainteresowania. Nie zdawałam sobie sprawy, że to ja odrzucam ludzi. Niewiara, że ktokolwiek może pokochać kalekie dziecko, koleżankę, przyjaciółkę. Że nie z litości pójdzie ze mną do kina. Kalectwo rodzi w nas rogatość – wyznała w rozmowie z magazynem "Wysokie Obcasy".
Wiedziała, że choroba nie może być żadną taryfą ulgową. - Inni będą zwyciężać na stadionach, ty musisz głową – usłyszała od ojca. Więc się uczyła. Po latach spędzonych na szpitalnych oddziałach, poczuła, że jej powołaniem jest medycyna. W trakcie studiów odkryła coś jeszcze – wiarę. Chodziła na pielgrzymki, a po trzecim roku wzięła dziekankę i wstąpiła do instytutu życia konsekrowanego, dziś nazywanego Instytutem Prymasa Wyszyńskiego.
Ósemki
- Jego założycielka Maria Okońska wraz z siedmioma koleżankami z Sodalicji Mariańskiej szukała w 1942 roku drogi poświęcenia się Bogu. Zetknęła się z księdzem Stefanem Wyszyńskim, wówczas ukrywającym się w Laskach profesorem seminarium włocławskiego. Było ich osiem, więc nawiązały do ośmiu błogosławieństw Chrystusa i stąd nazwa "Ósemki" – opowiadała Helena Pyz.
Członkinie instytutu nie zakładają rodzin, ale żyją i pracują wśród ludzi. Składają śluby, że będą żyć w czystości, posłuszeństwie i ubóstwie. Kiedy Wyszyński został prymasem, one stały się jego najbliższym wsparciem. - Złośliwi mówili o nas "ośmiornice", "UB Prymasa", ale tak naprawdę przy Ojcu w sekretariacie była jedna, dwie – wspomina lekarka.
W 1980 roku złożyła śluby wieczyste na ręce Wyszyńskiego. Cały czas pracowała. Najpierw w przychodni rejonowej na warszawskiej Woli, potem w Ząbkach. Na imieninach u koleżanki usłyszała od znajomego misjonarza, że w ośrodku dla trędowatych w Indiach ciężko choruje jego założyciel ks. Adam Wiśniewski. Kiedy umrze, kilkanaście tysięcy ludzie zostanie bez opieki. Następnego dnia była już gotowa do wyjazdu. O trądzie nie wiedziała wtedy nic, poza tym, co wyczytała w encyklopedii. Przez dwa lata starała się o wizę.
Jej miejsce na ziemi
Wyjechała, gdy w Polsce trwały obrady Okrągłego Stołu. Gdy dotarła do Indii, założyciel Jeevodaya już nie żył. Brakowało pieniędzy na codzienną miskę ryżu. - Musiałam się wiele nauczyć o trądzie i o wspólnocie. Musiałam poznać języki hindi, chhattisgarhi i oriya, douczyć się angielskiego. Ośrodek poznawałam niejako od tyłu, z podglądu, nie byłam przygotowana do kierowania taką instytucją. Pomogło mi to, że od początku byłam zdecydowana nie "pochylać się" nad trędowatymi i "roztaczać opiekę", ale żyć z nimi. Po to, żeby ukazać im wartość życia, by odczuli, że odrzucenie ich przez środowisko nie jest ostateczne, że mogą liczyć na kogoś, kto z nimi pracuje, mieszka, je, modli się i jest z nimi stale, żeby poczuli się ludźmi – opowiadała w rozmowie dla "Wysokich Obcasów".
Po dwóch miesiącach już wiedziała. To było jej miejsce na ziemi. Leczenia trądu uczyła się od miejscowych paramedyków, którzy pracowali wcześniej z księdzem Wiśniewskim. W Polsce była internistą. W Indiach jest pediatrą, dermatologiem, okulistą, ginekologiem-położnikiem i psychologiem.
Jeevodaya znaczy świt życia. Tego pragnął założyciel. Nie chciał kolejnej kolonii trędowatych, ale ośrodka, w którym chorzy będą wracać do życia. Rehabilitacja odbywa się przez pracę. Trąd jest przewlekłą chorobą zakaźną, w 100 proc. uleczalną. Wcześnie wykryty nie pozostawia na ciele żadnych śladów. Dotyka przede wszystkim najuboższych. Chorzy są wykluczani przez społeczeństwo, żyją w gettach, bez dostępu do opieki medycznej.
- Tu, w Indiach, mąż pozostawia trędowatą żonę, rodzice dzieci, dzieci rodziców, odwraca się od nich wieś, społeczność. Tutejsi lekarze leczą za pieniądze, ale trąd najczęściej dosięga najbiedniejszych, których nie stać nawet na codzienną garstkę ryżu. Trędowatych odrzuca się nawet poza kasty najbardziej pogardzane – przyznaje Helena Pyz.
W Jeevodaya jest jedynym lekarzem. Od kilku lat porusza się na wózku. Mieszkańcy ośrodka mówią do niej "mamo". Jest ciepła, życzliwa i wyrozumiała. Szczególną opieką otacza dzieci. Prowadzi też dwie objazdowe przychodnie. Pracuje tak od już 27 lat. W najbiedniejszym regionie przyjmuje nawet 300 pacjentów dziennie. Ośrodek jest katolicki, jednak wyznanie pacjentów nie jest warunkiem ich przyjęcia. Helena Pyz nikogo nie nawraca, ewangelizuje nie słowami, ale czynem. Ubiera się jak Induska i mimo białej skóry jest traktowana przez Hindusów jak swoją.
W 2000 roku do ośrodka trafił Tomasz Mackiewicz. Himalista i podróżnik wygrał właśnie walkę z nałogiem. Był uzależniony od heroiny. - Pomyślałem sobie: pojadę gdzieś. W kieszeni miałem czterysta dolarów. Pojechałem stopem z Warszawy do Łysej Polany, a później były Słowacja, Rumunia, Turcja, Pakistan. Dojechałem do Indii, tam siedziałem pół roku u pani doktor Heleny Pyz, która prowadzi ośrodek dla trędowatych. Karmili mnie tam, miałem kąt do spania, a ja w zamian uczyłem dzieci angielskiego. Poznałem też ojca Mariana Żelazka. Niezwykli ludzie, sporo się od nich nauczyłem - opowiadał w rozmowie z "Gazetą Krakowską". Himalaje go wciągnęły.
W ośrodku działa również szkoła z internatem. - Wspólnota liczy ponad 400 osób, ale powiększa się przede wszystkim o dzieci, gdyż coraz głośniej jest o naszej szkole. Jest już zarejestrowana na prawach państwowych, co roku przybywa od 20 do 40 dzieci – dodaje lekarka.
Ośrodek utrzymuje się z tego, co sam wypracuje np. w polu. Dużym wsparciem są także datki od ludzi. Pomoc płynie głównie z Polski.