Henryka Bochniarz: "Sukcesu nie wykuwa się szminką ani wysokimi obcasami"
25.04.2013 11:51, aktual.: 25.04.2013 14:08
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dr Henryka Bochniarz, prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, liderka środowiska przedsiębiorców. Założycielka i wieloletnia prezes jednej z pierwszych w Polsce firm konsultingowych Nicom Consulting. Od 2006 roku wiceprezydent Boeing International na Europę Środkową i Wschodnią. Współtwórczyni Kongresu Kobiet. W 2012 roku znalazła się na liście 50 najbardziej wpływowych Polaków tygodnika "Wprost".
Dr Henryka Bochniarz, prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, liderka środowiska przedsiębiorców. W rozmowie z Wirtualną Polską mówi o najtrudniejszym momencie w swoim życiu zawodowym, opowiada o dzieciństwie i przekonuje, że prawdziwą bliskość w małżeństwie da się budować także mieszkając na dwóch różnych kontynentach.
Jaki miała Pani pomysł na siebie jako nastolatka?
Uwielbiałam czytać. Pochłaniałam książki kilogramami i często zdarzało mi się czytać całymi nocami z latarką pod kołdrą. Dlatego noszę dziś okulary ze szkłami minus 6. Z powodu tej miłości do książek wydawało mi się, że bycie nauczycielką języka polskiego to najlepszy zawód na świecie.
A jednak wybrała Pani SGPiS i przeprowadzkę do Warszawy. To był skok na głęboką wodę?
Zdecydowanie tak. Jako kierunek studiów wybrałam handel zagraniczny, nie mając pojęcia, w co się pakuję. To było silne zderzenie z rzeczywistością. Elitarny wydział Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (dziś SGH) z bardzo trudnym egzaminem wstępnym. Studiowały tam dzieci, których rodzice byli ambasadorami, ekonomistami. W szkole byłam prymuską, a tu nagle się okazało, że do pięt im nie dorastam pod każdym względem. Mieli zaplecze, znajomość świata, podróżowali. Ja nie. Pierwszy rok był tak trudny, że zaczęłam chorować.
Miała Pani ochotę uciekać z tej Warszawy do Zielonej Góry?
Oj tak, na samym początku. Ale ja się nie poddaję tak łatwo! Trudności potraktowałam jako wyzwanie, z którym muszę się zmierzyć. Ciężka praca przyniosła efekty. Na drugim roku znowu byłam prymuską i udało mi się zyskać przyjaciół. Dariusz Rosati, Leszek Balcerowicz, Danuta Hübner - to są moi koledzy i koleżanki z roku. Dziś żartobliwie mówi się o nas wszystkich, absolwentach tego wydziału: "mafia HZ-etu".
Po studiach została Pani w środowisku naukowym. Dlaczego?
W tamtych czasach nie było dużego wyboru. Zupełnie inaczej niż dziś. Pracę naukową zaproponował mi mój promotor. Pomyślałam, że to dobry pomysł, bo będę mogła się rozwijać, ale też pogodzić pracę z opieką nad córką, która urodziła się, gdy byłam na piątym roku studiów. Prowadziliśmy wiele ciekawych projektów i miałam wielką satysfakcję z tej pracy. Myślałam, że zostanę w Instytucie do emerytury.
A jednak zdecydowała się Pani założyć własny biznes.
Uznałam, że czas pójść własną ścieżką, przetestować nowy szlak. Zawsze pociągały mnie wielkie projekty, w których mogę realizować to, co wymyślę. Dlatego „poszłam na swoje” i założyłam Nicom Consulting, firmę, która doradzała w sprawach prywatyzacji. To było niezwykłe doświadczenie – mieć wpływ na to, jak zmieniała się Polska. Brałam de facto udział w budowaniu wolnego rynku. Prywatyzowaliśmy z dala od polityki, bez awantur, z korzyścią dla kraju i pracowników. Najlepszy przykład to Gdańska Stocznia Remontowa. Inne stocznie padły, ta ma dobre wyniki. Mam z tego ogromną satysfakcję. Podobnie jak z prywatyzacji Banku Zachodniego. Praca w Nicomie nauczyła mnie, że upór i żelazna konsekwencja to podstawowe narzędzia do osiągnięcia sukcesu w biznesie.
Charakter odziedziczyła Pani po którymś z rodziców?
Oboje byli uparci i konsekwentni w dążeniu do celów. Mimo trudności nigdy się nie poddawali i zawsze stawiali na rodzinę jako największą wartość. Uważam, że te cechy przejęłam od nich obojga. Ale np. perfekcjonizm mam wyraźnie po tacie. Był pasjonatem samochodów, ciągle coś składał i demontował, aż powstało z tego jego pierwsze auto. Potem, kiedy kończył jeden model, to zaraz zabierał się za następny, bo odczuwał wielki głód rozwoju i kolejnych projektów. Uważał, że zawsze może być lepiej, nigdy nie przestawał się uczyć. Ja ten głód po nim odziedziczyłam.
Dzieciństwo było dobre?
Byłam pierwszym dzieckiem. Moja mama miała 18 lat, gdy się urodziłam. To było dwa lata po tym, jak rodzice wrócili z przymusowego obozu pracy w Niemczech. Potem na świat przyszedł mój brat i siostra. Dorastając stałam się trzecim rodzicem. W naturalny sposób spadły na mnie obowiązki wynikające z tego, że byłam najstarsza z rodzeństwa, musiałam nauczyć się odpowiedzialności. Nie pamiętam, żeby rodzice kiedykolwiek mówili, kiedy mam wrócić czy co mam zrobić. Uznawali, że przecież sama to wiem. W pewnym sensie dojrzewali razem ze mną.
Pani mama rozpoczęła naukę w liceum kiedy Pani była w szkole średniej. Co ją do tego skłoniło?
Nie miała szans skończyć szkoły, bo w wieku 14 lat Niemcy wywieźli ją na roboty. Tatę spotkała w obozie jeńców wojennych w Niemczech. Po wojnie nie wiedzieli, gdzie wracać. Wylądowali na Ziemiach Zachodnich. Miejscem, w którym założyli rodzinę była Zielona Góra. Zaczynali od zera. Mamie bardzo zależało na zdobyciu wykształcenia, rozwijaniu się. Dlatego poszła do liceum niemal równo ze mną, a potem na studia. Skończyła prawo. Była niesamowicie silna i ambitna.
Pani sprawia wrażenie bardzo niezależnej. To też wzór wyniesiony z domu?
Na pewno rola, jaką spełniałam w rodzinie – najstarszej a przez to najbardziej odpowiedzialnej z rodzeństwa, wpłynęła na moją osobowość. Poza tym chodziłam do żeńskiej klasy, a brak możliwości rywalizowania o chłopców i konieczność przejmowania przez dziewczyny funkcji, które to oni pełnią w klasach mieszanych, w pewnien sposób przygotowuje młode kobiety do bardziej odpowiedzialnego życia. W moim przypadku to zadziałało, zawsze pełniłam jakieś funkcje, np. drużynowej w harcerstwie, gospodarza klasy. Nie stawałam w kącie, tylko angażowałam się w działanie.
Zdarzyło się kiedyś, że miała Pani jakiś pomysł, plan, ideę, ale w głowie pojawiła się myśl: "Nie, tego się nie da zrobić"?
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek porywała się z motyką na słońce. Chociaż w ten sposób niektórzy oceniali mój strat w wyborach prezydenckich w 2005 roku. Dla mnie była to bardzo racjonalna, przemyślana decyzja. Ważyłam wszystkie "za" i "przeciw" wiedząc, że szanse są bardzo małe. Wtedy najważniejsza była walka między dwoma głównymi graczami. Wielu znajomych mówiło mi: byłabyś fantastycznym prezydentem, ale nie możemy zmarnować głosu. I ja ich całkowicie rozumiałam. Do startu namówił mnie Tadeusz Mazowiecki i Partia Demokratyczna. Postanowiłam wykorzystać kampanię do tego, by tłumaczyć, czym jest gospodarka wolnorynkowa, i że przedsiębiorcy to ludzie, którzy tworzą miejsca pracy, a nie podejrzane jednostki. Mam wrażenie, że to przesłanie wybrzmiało w kampanii. Nie żałuję decyzji o kandydowaniu. W każdym działaniu jest ryzyko, że popełni się błąd, ale jest też szansa na zyskanie doświadczenia. Podobnie było z pracą w Boeingu. Gdyby ktoś mi powiedział 10 lat temu, że będę szefową wielkiej korporacji,
powiedziałabym: nigdy w życiu! Ja i korporacja? Gdy trwała jeszcze kampania prezydencka przyszedł do mnie head hunter i zaproponował udział w rekrutacji na wiceprezydenta Boeinga International. Pomyślałam, że nie, tego nie da się zrobić. Ale z drugiej strony, skoro nadarzyła się taka okazja, to może warto spróbować? Kiedy objęłam stanowisko prezydenta Boeinga International na Europę Środkową i Wschodnią, wiele osób mówiło, że zwariowałam. A ja po prostu wykorzystałam swój bilet od losu, który okazał się wstępem do fantastycznej ścieżki doświadczeń.
Jakie doświadczenie zawodowe wspomina Pani jako najtrudniejsze?
Najtrudniej było mi podjąć decyzję o porzuceniu bezpiecznej posady naukowej w Instytucie Koniunktur i Cen, by "pójść na swoje". Z jednej strony była to kwestia otwarcia całkiem nowego rozdziału zawodowego i podjęcia dużego ryzyka, a z drugiej - poczucia odpowiedzialności za ludzi, których zatrudniałam w Nicomie. Zaufali mi i powierzyli swoje życie zawodowe. Wiedziałam, że nie mogę ich zawieść, dlatego długo analizowałam wszystkie "za" i "przeciw".
Czy kobiece emocje, kobieca natura przeszkadzają w zarządzaniu biznesem?
Uważam, że kluczem do efektywnego zarządzania biznesem jest różnorodność płci, bo się wzajemnie uzupełniamy. Firmy kierowane głównie przez mężczyzn mają często jednorodny zespół, wywodzących się z podobnych środowisk i analogicznie wykształconych. Kobiety wprowadzają odmienne punkty widzenia oraz głosy do dyskusji, co przekłada się na lepsze, bardziej zrównoważone decyzje. Według ekspertów, masa krytyczna to 30 proc. albo więcej kobiet na poziomie zarządu lub kierownictwa – taki procent daje najlepsze wyniki finansowe. Pokazał to również obecny kryzys ekonomiczny – firmy, które mają więcej kobiet w zarządach i radach nadzorczych, lepiej sobie z nim poradziły. Tak wynika z analiz firmy McKinsey i opracowań lorda Mervyna Daviesa – byłego Ministra ds. Handlu i Przemysłu Wielkiej Brytanii, który w lutym 2011 r. opublikował raport pt.: "Kobiety w zarządach firm". Kobiety wyróżnia większa empatia i mniejsza skłonność do ryzyka, ta ostatnia cecha w obecnych czasach jest naprawdę pożądana. Jak powiedziała Christine
Lagarde – gdyby zamiast Lehman Brothers istniał Lehman Sisters, może nie mielibyśmy takiego kryzysu.
Wracając do zarządzania – czy szminka, lakier na paznokciach albo wysokie obcasy mogą pomóc?
W zestawie narzędzi, którymi wykuwa się sukces w biznesie, nie ma szminki ani obcasów. Są za to żelazna konsekwencja i samozaparcie. Trzeba pamiętać, że świat biznesu jest zdominowany przez mężczyzn. Żeby się do niego przebić, kobieta musi zwykle przyjąć męskie reguły gry. Dopiero od środka może zacząć coś zmieniać. Niestety, wiele kobiet, którym się to udaje, przejawia tzw. syndrom królowej pszczół. Polega on na tym, że kiedy w końcu osiągają sukces w biznesie, nie chcą pomagać innym kobietom w dochodzeniu na szczyt a nawet dyskryminują przedstawicielki własnej płci. Madeleine Albright stwierdziła kiedyś, że dla takich kobiet jest specjalne miejsce w piekle.
Żałuje Pani czasem, że nie została w USA?
Nie żałuję. Ominąłby mnie niesamowicie ciekawy czas transformacji i przemian, które działy się w Polsce na początku lat 90. Wykorzystałam swoją szansę, jak wielu przedsiębiorców, którzy zaczynali wtedy od zera, bez doświadczenia i kapitału. Lata spędzone w Stanach Zjednoczonych to była niezła szkoła życia, która przygotowała mnie do poradzenia sobie tutaj, po powrocie.
Mąż jednak został. Rekomenduje Pani życie na odległość jako receptę dla dobrego związku?
Scenariusz życia na dwóch kontynentach nie był zaplanowany. Wyjechaliśmy do Stanów w 1985 roku, gdy dostałam Stypendium Fulbrighta. Po jego zakończeniu musiałam wrócić do Polski na dwa lata, bo takie były zasady obowiązujące stypendystów. Mąż tymczasem dostał świetną propozycję pracy wykładowcy uniwersyteckiego. Pozostawał nam tylko azyl polityczny. Mieliśmy dylemat, co dalej robić. Oczywiście mógł odrzucić ofertę pracy i jechać ze mną do Polski, ale wiadomo było, że z racji wcześniejszej działalności w "Solidarności" nie będzie miał łatwego życia. Znajomi uprzedzali, że dla niego nie jest to dobry czas na powrót. W rezultacie postanowiłam wrócić z dziećmi do kraju. Ustaliliśmy, że mąż będzie trzymał przyczółek amerykański, bo nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja w Polsce. Jeśli nie będzie można wytrzymać, rodzina przyjedzie do Ameryki. Tymczasem w 1989 roku w Polsce dokonała się rewolucja i zostałam wciągnięta w wir transformacji. Syn rozpoczął studia na UW, potem córka. Stało się jasne, że zostaniemy w
kraju. Jednak nasze więzi rodzinne były wtedy i są dziś bardzo silnie. Zawsze trzymaliśmy się razem, mimo odległości. Znam wiele małżeństw, które żyją nie razem, ale obok siebie pod jednym dachem i z tej bliskości nie korzystają. My za to potrafimy ją docenić. Widujemy się co miesiąc. Mąż przyjeżdża do Polski, albo ja lecę do Stanów. Bardzo dbamy o wspólne spędzanie wakacji, często uciekamy do wiejskiego domu na Warmii. I gdy tylko nadarza się okazja, idziemy potańczyć. Wiele koleżanek pyta, jak ja to robię, że po tylu latach związku mam z mężem tak wyjątkowe relacje.
W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że nie lubi się umartwiać. Czy to znaczy, że nie rozpamiętuje Pani, nie analizuje?
Wolę się skupić na tym, co będzie, co ciekawego mogę zrobić, choć nie oznacza to całkowitego braku refleksji. Uważam, że z błędów trzeba wyciągać wnioski, ale zaraz potem iść dalej. Jeśli zapytałaby mnie Pani, czy mam wrogów, odpowiem, że nie. I to nie dlatego, żebym ich nie miała. Zwyczajnie nie rozpamiętuję złych rzeczy. Idę do przodu. Nie chowam urazów czy żalu. Szkoda mi na to czasu, podobnie jak na czytanie negatywnych komentarzy w Internecie, gdzie wiele osób dzbanami wylewa swoje frustracje w postaci epitetów i oskarżeń wobec innych. Czasem także pod moim adresem. O ile bardzo cenię sobie krytykę konstruktywną, za którą stoi konkretny człowiek, z twarzą, imieniem i nazwiskiem, o tyle internetowa zwykle jest tych walorów pozbawiona. Czytanie negatywnych komentarzy na swój temat, które są wyrazem czyjeś frustracji, nie ma sensu. Lepiej ten czas poświęcić bliskiej osobie czy na przeczytanie dobrego artykułu.
Naukowiec, właścicielka firmy, minister, prezes w ogromnej korporacji, czy w końcu szef organizacji pozarządowej, jaką jest PKPP Lewiatan. Która z tych ról jest Pani najbliższa? W której czuła się Pani najlepiej?
Najbliższa jest mi Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan, którą zbudowałam od podstaw i która jest dziś najbardziej prężną organizacją pracodawców w Polsce. Pracując na rzecz Konfederacji mam poczucie realizowania misji, zmieniania rzeczywistości w walce o lepsze warunki dla rozwoju przedsiębiorczości. Przypominają mi się w tym kontekście słowa Steve’a Jobsa, które przytoczył były szef koncernu PepsiCo, namawiany przez Jobsa do pracy w Apple: Czy chcesz przez resztę życia sprzedawać słodzoną wodę, czy wolisz iść ze mną i zmieniać świat? Ja, podobnie jak wspomniany prezes, wybieram zmienianie świata.
Także poprzez Kongres Kobiet?
Tak, bo wciąż uważam, że wiele mamy do zrobienia, na przykład na polu partnerstwa, walki ze stereotypami, podziału ról na "kobiece" i "męskie". Kongres Kobiet od początku był i jest inicjatywą "ponad podziałami". Integruje kobiety, które różni wiele – poglądy, profesje, środowiska pochodzenia, ale łączą wspólne problemy. Takie jak fakt, że jesteśmy słabo reprezentowane w polityce, że kobieta ma trudniej na rynku pracy. Problemem jest to, że kobiety są ciągle bardzo mało obecne na wysokich stanowiskach w biznesie. Pokutuje stereotyp "Matki Polki" i królują męskie kluby wzajemnego wsparcia. A przecież większa różnorodność płci w zarządach firm oznaczałaby większą efektywność w sensie biznesowym, czego dowodzą ostatnie badania McKinsey czy Credit Suisse.
Jakie były początki Kongresu?
Kongres Kobiet wymyśliłyśmy z Magdą Środą w 2009 roku. Chciałyśmy pokazać rolę kobiet w ciągu 20-lat transformacji, bo z ówczesnych przekazów w mediach wynikało, że sukces Polski miał samych ojców. Potrzeba integracji kobiet okazała się tak duża, że powstał z tego chyba największy po Solidarności ruch społeczny. Kongresy w Warszawie i te regionalne, bo inicjatywa rozprzestrzeniła się po całej Polsce, służą wymianie dobrych praktyk i pobudzaniu do aktywności. Są organizowane warsztaty np. o tym, jak założyć swój biznes, jak skutecznie negocjować albo opanować sztukę autoprezentacji.
Co Pani najbardziej w sobie lubi?
Konsekwentnie dążę do swoich celów. We wszystko, co robię, silnie się angażuję. Do miejsca, w którym dziś jestem, dochodziłam małymi kroczkami i ciężką pracą. Na mojej drodze bywało wiele przeszkód, ale nigdy nie traciłam energii, żeby iść dalej. Mam z tego ogromną satysfakcję.
Dr Henryka Bochniarz - prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, liderka środowiska przedsiębiorców. Ukończyła Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS, jest doktorem ekonomii. Była stypendystka Fulbrighta, wykładowca akademicki i pracownik naukowy Instytutu Koniunktur i Cen (1971-90), minister przemysłu i handlu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991). Założycielka i wieloletnia prezes jednej z pierwszych w Polsce firm konsultingowych Nicom Consulting. Od 2006 roku wiceprezydent Boeing International na Europę Środkową i Wschodnią. Współfundatorka Nagrody Literackiej Nike dla najlepszej książki roku (1996-2006). Laureatka Nagrody Kisiela (1998), w 2004 roku odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Orędowniczka zwiększenia roli kobiet w życiu społecznym, biznesie i polityce. Współtwórczyni Kongresu Kobiet. W 2012 roku znalazła się na liście 50 najbardziej wpływowych Polaków tygodnika "Wprost". Mąż Zbigniew Bochniarz jest dyrektorem Center for Nations in Transition,
University of Minnesota, mają dwoje dzieci: Joannę i Pawła oraz dziewięcioro wnucząt. Miłośniczka literatury, teatru i muzyki Marii Callas. Najbardziej relaksuje ją wypoczynek w wiejskim domu na Warmii.
Rozmawiała: Agnieszka Sadowska