Blisko ludzi"Idole mojej młodości odchodzą". Internauci wspominają Luke'a Perry'ego

"Idole mojej młodości odchodzą". Internauci wspominają Luke'a Perry'ego

Internauci nie mogą się pogodzić ze śmiercią Luke'a Perry'ego. Aktor, odtwarzający pamiętną rolę Dylana w "Beverly Hills", kojarzy się dzisiejszym 40-latkom z najlepszym okresem życia. I to z odejściem tego życia trudno im się pogodzić. A aktor, jak to aktor – jest tego symbolem.

"Idole mojej młodości odchodzą". Internauci wspominają Luke'a Perry'ego
Źródło zdjęć: © Getty Images
Przemysław Bociąga

"Jestem już w takim wieku, że idole mojej młodości odchodzą" – napisał jeden z internautów w komentarzu pod artykułem, w którym informujemy o śmierci Luke'a Perry'ego. Aktor, odtwarzający bodaj najbardziej seksowną rolę w serialu młodości dzisiejszych 40-latków, Beverly Hills 90210, zmarł w wieku 52 lat. Przyczyną był udar. "I tak odchodzi nasza młodość" – skomentował inny internauta. Poparły go setki osób, które nagrodziły komentarz plusem.

Żeby nie było niejasności: zgadzam się do pewnego stopnia z tak przedstawionymi tezami. Rozumiem je jednak trochę inaczej: nasza młodość odeszła, a śmierć aktora, którego zapamiętaliśmy z młodzieżowego serialu, jest jedynie memento tego odejścia.

Produkowany w latach 1990-2000 serial był jedną z obowiązkowych pozycji ich młodości. Ich, czyli naszej, bo choć sam jestem zdziwiony, wypowiadając te słowa, jestem już pod czterdziestkę. Kiedy to nastąpiło? Pojęcia nie mam, ale przeleciało tak właśnie, jak kariera Luke'a Perry'ego, czyli w sposób trudny do zauważenia. Po prostu sączyło się, jeden dzień po kawałku, jak serial obyczajowy.

Beverly Hills był amerykańskim serialem, i to, co więcej, serialem o życiu pośrodku amerykańskiego snu. Jego główni bohaterowie – Brenda i Brandon Walshowie – byli, jak się dziś mówi, normikami. Dzieciakami z liceum, które z prowincjonalnego Minneapolis przeniosły się nagle do świata wielkich gwiazd, wielkich pieniędzy, wielkiej sławy i kalifornijskiego blichtru. Pod nowym adresem, jednym z najbardziej prestiżowych adresów świata, "układali sobie" życie pełne perypetii, borykania się właśnie z tą prowincjonalnością pośrodku gwiazd.

Ich przyjaciel Dylan (Luke Perry)
– wzór buntownika, chłopaka z problemami, ale jednak – z kalifornijskimi problemami, kupił sobie porsche. Kilka odcinków później mu je ukradli, ale wstydził się przyznać, więc kupił kolejne. Takie to były problemy.

Co sprawiało, że na perspektywę kolejnego odcinka Beverly Hills podwórka pustoszały, że wracaliśmy do domu oglądać serial, a co szczęśliwsi nagrywali go na wideo, żeby nie musieć rezygnować z jazdy na rolkach po szkolnym boisku? Nie mieliśmy dokoła siebie kalifornijskiej dzielnicy sław, ale w polskiej rzeczywistości lat 90. byliśmy jak Brenda i Brandon – dzieciakami z prowincji, które muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Rzeczywistości markowych dżinsów, czapek z daszkiem firmowanych przez drużyny koszykarskie i eksplodujących dokoła możliwości rozrywek i konsumpcji. A więc, siłą rzeczy, byliśmy wpatrzeni w Dylana jak w obrazek – ikonę świata, do którego aspirujemy.

Dziś, gdy zadajemy pytanie, kiedy to się stało – kiedy na choroby odchodzą ci idole naszej młodości, odpowiedź musi brzmieć: dobrze wiemy, kiedy. Wtedy, kiedy przestaliśmy wierzyć w porsche, imprezy w domkach na plaży. Kiedy zrozumieliśmy, że najbardziej odstająca od paczki przyjaciół jest nie najpiękniejsza Donna (Tori Spelling)
, grana jest przez córkę producenta serialu, milionera, który forsę zrobił na tasiemcach – Beverly Hills i Dynastii. I pogodziliśmy się, bo takie jest życie, że jak masz tatę milionera, na rozwój kariery nie będziesz narzekać.

A w międzyczasie przyszło samo życie: pies, dzieci, hipoteka, ta ostatnia – będąca najbardziej zdeterminowanym grabarzem marzeń i ideałów. W miejsce idoli z krainy snów weszli mieszkańcy polskich miast z polskich seriali, długich, nudnych i niedostatecznie barwnych jak samo życie. I gdyby nie głośna i tragiczna, przedwczesna śmierć Luke'a Perry'ego, przypomnielibyśmy sobie go za pół roku, kiedy do kin wejdzie jego ostatni film – "Once upon a time in Hollywood" Quentina Tarrantino. Pomyślelibyśmy sobie: "o, był kiedyś taki aktor", tak samo jak myślimy o sobie z czasów młodości.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (13)