Jak lifestyle i feminizm utrudniają poszukiwania miłości młodym kobietom z wielkich miast
Jeśli jesteś dobrze wykształconą kobietą przed 30. z dużego miasta, szanse, że nie czujesz się feministką są nikłe. Jeszcze niklejsze, że nie dbasz o swój, za przeproszeniem, lifestyle. Tyle że te dwa ponowoczesne terminy wikłają chodzenie na randki w toksyczny związek z ekonomią. A w takich relacjach o miłość ciężko.
30.01.2018 | aktual.: 30.01.2018 17:51
Kilka lat temu na randki z aplikacji umawiałam się i ja. Może nie za chętnie i nie za często, ale leniwie nowego chłopaka jednak poszukiwałam. Sumując swoje doświadczenia w kwestii związków uważałam po prostu, że fajniej, milej i wygodniej chłopaka mieć, niż go nie mieć. Bycie z drugą osobą jest jednym z najbardziej rozwijających doświadczeń, a bonusowo wakacje można sobie zaplanować i zawsze jest z kim wyjść z domu wieczorem.
Po dwóch miesiącach randkowania złapałam się za głowę podliczając, ile na beznadziejnie spędzine wieczory wydałam. O zmarnowanym czasie nie wspominając. Szukanie drugiej połówki w Warszawie okazało się być wcale nie tak bardzo odległe od tego, co kilka lat wcześniej widziałam w serialu "Seks w Wielkim Mieście".
W szczególnie żenujących momentach brakowało tylko sprawnego montażysty, który przeniósłby akcję z nudnej kolacji na scenę, w której opowiadam znad cosmpolitana o randce-farsie zaśmiewającym się przyjaciółkom. Chociaż były to raczej chipsy z Żabki, bo mimo najlepszych chęci w tym kadrze mamy po 24 lata, zaczynamy się same utrzymywać i na drinki, podobnie jak na randki, nas nie stać.
Miłości koszty stałe
Z wyników badań opublikowanych niedawno na portalu "The Independent" wynika, że brytyjscy single w tym roku na nieudane randki wydadzą średnio po 117 funtów na głowę, czyli około 550 zł. Co więcej, aż 52 proc. randek z osobami, których nie poznało się poza wirtualną rzeczywistością ankietowani określają jako "porażkę". Nie trudno się domyślić, że millenialsi na randki chodzą częściej i chętniej, niż dzisiejsi 50-latkowie. Z jednej strony mają więcej czasu, z drugiej strony przeważnie są jednak na etapie "szukania drugiej połówki".
Być może te kilka lat temu, kiedy też chodziłam na "randki z aplikacji" powinnam po prostu dać za siebie płacić. Tyle że, odkąd pamiętam, nie bardzo mieściło mi się to w głowie. Początkowo po prostu dlatego, że jako 16-latka umawiałam się z innymi nastolatkami, którzy, podobnie jak ja, pieniądze brali od rodziców. Pomysł, żeby bogu ducha winni rodzice jakiegoś chłopca stawiali mi kawę i kino, wydawał mi się śmieszny.
Drink niezobowiązujący nie istnieje
Minęło kilka lat i zaczęłam umawiać się z facetami, którzy już pracowali, ale stawianie mi czegokolwiek dalej nie wchodziło w grę. Na pewno trochę dlatego, że zdążyłam już przeczytać swoje o tzw. stosunkach władzy i feminizmie, ale też najzwyczajniej w świecie nie wydawało mi się to fair.
Przyjmowany za naturalny zwyczaj, że mężczyźni płacą za kobiety, bo są mężczyznami wydawał mi się mocno niedorzeczny. Do tego intencje w takiej sytuacji zaczęły wydawać mi się podejrzane. Nie mydlmy sobie oczu – nie żyjemy w epoce gentlemanów. Jeśli za kolację płaci mój partner, albo inny mężczyzna z którym jestem blisko związana, sprawa wygląda inaczej. To po prostu oznaka troski, opieki, miły gest.
Fundowanie wieczoru osobie zupełnie nieznajomej przy domniemaniu, że fundujący nie jest młodym hrabią, którego wychowała przedwojenna babcia, wikła w szereg niedopowodzeń. Przede wszystkim wewnętrzny przymus odwdzięczenia się. No bo przecież dziewczynki wychowuje się do bycia grzecznymi.
Kilka dni temu szerokim echem odbiła się wypowiedź szkockiej polityczki, Jo Swinson. W debacie dotyczącej mizoginii transmitowanej na żywo przez BBC powiedziała, że jest zasadnicza różnica między "Chcesz, żeby kupić ci drinka?", a "Chcesz mojego penisa?". Ta, bądź co bądź wulgarna, wypowiedź nazywa po imieniu problem w myśleniu współczesnych facetów, z którego kobiety doskonale zdają sobie sprawę.
- W moim przypadku to, że zawsze za siebie płacę nie wynika nawet z feminizmu, ale z tego, że boję się, że facet źle o mnie pomyśli. I nie mam tu na myśli źle w rodzaju "daje sobie stawiać, to będzie łatwa". Raczej bałabym się, że pomyśli, że jestem naciągaczką. Pewnie też tak bym się trochę czuła. Mam 25 lat, dopiero co dostałam pracę po stażu, po opłaceniu rachunków zostaje mi na życie 1400 zł. Odlicz sobie od tego jedzenie, kartę miejską, kosmetyki. Nawet randka na której zostawię 60 zł, czyli jak na warszawskie standardy nie za dużo jest dla mnie wydatkiem – opowiada mi znajoma.
Pokaż mi swoje buty, a powiem ci kim jesteś
Do tego dochodzi jeszcze "problem z lifestyle'm". Jak pretensjonalnie by nie brzmiało dotyczy on w jakimś stopniu wszystkich, ale dla millenialsów jest ważny prawie jak dziesięcioro przykazań dla ich dziadków. Po upadku subkultur tak po prostu rozpoznaje się swoich. Jesteś weganinem, dumnym stekożercą czy może unikasz glutenu? Nosisz reedycję butów Reeboka z wczesnych lat 80., ściągane z Wielkiej Brytanii skórzane półbuty, a może espadryle plecione w slumsach Nairobii? My to po prostu rozpoznajemy. A dopisywanie historii i filozofii do nawyków konsumpcyjnych opanowaliśmy do perfekcji. Z zadbaną 27-latką pracującą w jakiejś nowej, modnej branży, na pierwszą randkę do Pizza Hut po prostu nie pójdziesz. Nawet, jeśli ona do tej Pizzy Hut chodzi czasem ze znajomymi. Tu nie chodzi o lans, ale o pielęgnowanie wyobrażenia o sobie, no i o romantyzm pojmowany trochę jak produkt. Im niezwyklejszy, tym lepszy.
- Teoretycznie wyobrażam sobie, że idę na randkę z kocem na Pole Mokotowskie - mówi mi 28-letnia Oliwia, która robi doktorat i dorabia sobie jako tłumaczka.
– Problem z randkami "po kosztach" jest wbrew pozorom z facetami. Jeśli umawiasz się z nieźle zarabiającym 35-latkiem, a ja z jakiegoś powodu najlepiej dogaduję się z takimi, to oni są średnio zainteresowani taką formą spędzania czasu. Wydaje mi się, że trochę dlatego, że są dumni, że wiedzie im się w pracy i chcą jakoś z tego skorzystać, a nie spotykać się w parku, jak w liceum. Pamiętam nawet taką sytuację, że świetnie rozmawiało mi się z facetem, który zaprosił mnie do winiarni wieczorem. Szybko sprawdziłam cennik – był poza moimi możliwościami finansowymi. Nie wyobrażałam sobie, że piszę mężczyźnie, który mnie podrywa "niestety nie stać mnie". Tym bardziej nie wyobrażam sobie, żeby miał mi sponsorować wieczór, więc napisałam, że nie piję wina, jakoś rozeszło się po kościach, ale uczucie spanikowania było straszne – przyznaje.
Jak z obrazka
Kolejnym problemem jest dość powszechna w naszym wychowanym na Instagramie pokoleniu mania dbania o siebie, która nie pozwoli na spotkanie się z obcym, potencjalnie interesującym mężczyzną, jeśli nie jesteśmy wystarczająco zadbane. Jeśli jesteś dziewczyną, która dopiero co skończyła studia i zarabia 2-3 tysiące, obiektywnie rzecz biorąc nie stać cię na takie bajery, jak sztuczne rzęsy, podkład z górnej półki i manicure hybrydowy. To jednak dla wielu dziewczyn w moim wieku wydatki, z których nie zrezygnują, choćby miały przed pierwszym żywić się kaszą i jabłkami.
- Randki maja jeszcze jeden ukryty koszt: "zrobienie się". I mówię to jako osoba, która nie jest nawet szczególnie próżna. Do pracy pójdę z odrostem, na randkę już nie. Do tego – kiecka do pralni, rajstopy na zmianę, manicure, nowa bielizna "w razie czego", pieniądze na taksówkę, bo zazwyczaj zakładam obcasy. Sama wpędziłam się w to szaleństwo fotami, które mam na Tinderze. Myślę sobie, jak na nich wyglądam i popadam w paranoję, że facet mnie zobaczy i ucieknie. Z drugiej strony boję się, że jeśli wstawię zdjęcia na których wyglądam "jak ja" na co dzień, to nikt nie będzie do mnie pisał – opowiada mi 26-letnia Martyna.
Ten cały lifestyle w założeniu miał być miłym urozmaiceniem, czymś, do czego nasi rodzice i dziadkowie mieli bardzo ograniczony dostęp. Tyle że koniec końców utrudnia nam życie, bo skoro naoglądaliśmy się już alternatywno-przestylizowanych filmów o naszym pokoleniu pokroju "Wszystkich nieprzespanych nocy" czy "Wyśnionych miłości" to przecież nie pójdziemy na pierwszą randkę do Starbucksa, bo liczy się też oprawa, ładny obrazek, który ułatwia trzepot serca. Jeśli doliczyć do tego koszty chodzenia na randki w wielkim mieście i próby doskoczenia do swojego wizerunku online, maraton randek zaczyna przypominać orkę na ugorze.
W takiej atmosferze kosztownej stypy i marnowania czasu, znalezienie drugiej połówki robi się niesamowicie trudne. Wydajemy na kolacje, drinki i toalety nie dlatego, że jesteśmy szczególnie romantyczni, ale raczej żeby zwiększyć prawdopodobieństwo gromu z jasnego nieba.