Blisko ludziJedna kobieta, jeden motocykl, wiele kultur - historia Ani Jackowskiej

Jedna kobieta, jeden motocykl, wiele kultur - historia Ani Jackowskiej

„Dlaczego chcę podróżować na motocyklu? Bo właśnie to lubię robić. Jeżdżę ze sobą i po swojemu”, pisze w swojej pierwszej książce Ania Jackowska, która na motocyklu samotnie przemierza najdalsze zakątki świata.

Jedna kobieta, jeden motocykl, wiele kultur - historia Ani Jackowskiej
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne Ani Jackowskiej
Aneta Wawrzyńczak

15.11.2012 | aktual.: 15.11.2012 12:39

„Dlaczego chcę podróżować na motocyklu? Bo właśnie to lubię robić. Jeżdżę ze sobą i po swojemu”, pisze w swojej pierwszej książce Ania Jackowska, która na motocyklu samotnie przemierza najdalsze zakątki świata. W rozmowie z reporterką serwisu Kobieta.wp.pl opowiada, jak z wygodnego fotela w biurze przesiadła się na motocykl i wyruszyła w nieznane.

Choć wiem ze zdjęć, jak wygląda, nie poznaję jej, gdy przychodzi w umówione miejsce. Spodziewam się chłopczycy w umorusanym smarem kombinezonie, ciężkich butach i z kaskiem pod pachą. Zastaję eteryczną, delikatną blondynkę w zwiewnej spódniczce i sandałkach. A jednak ta filigranowa kobieta ma w sobie niesamowitą siłę. Fizyczną, bo dosiada 250-kilogramowego, obładowanego kuframi, motocykla. I psychiczną, bo samotnie przemierzyła już kawałek świata. Wcale nie zamierza na tym poprzestać.

Ania Jackowska „zaliczyła” już Chorwację, kraje Europy zachodniej i południowej, Syrię, Jordanię, Bałkany, Stany Zjednoczone, Argentynę i Austrię. Ciągle jej mało - zdecydowanie za mało, by jej projekt „Jedna kobieta, jeden motocykl, wiele kultur” uznać za skończony.

Czas poszukiwań

Ania pod żadnym względem nie jest stereotypowa. Nigdy nie była. Jako mała dziewczynka równie chętnie bawiła się lalkami Barbie, co klockami i resorakami. I już od małego uwielbiała podróżować.

- Byłam dzieckiem bardzo ciekawym świata. Po części dlatego, że rodzice często zabierali mnie na różne wyprawy. I wcale nie były to wyjazdy zagraniczne. Od początku pokazywali mi, że także to, co jest blisko, może być bardzo fajne. Że warto wyjść z domu chociażby na spacer czy do lasu - wspomina.

Od zawsze lubiła ludzi, dobrze czuła się w różnych grupach, chociaż na stałe nie potrafiła zagrzać w żadnej z nich miejsca i nie zależało jej na byciu w centrum uwagi. Znajdowała sobie miejsce lekko z boku. - Oprócz tego, że byłam ciekawska i otwarta na świat, byłam też bardzo niezależna - mówi.

Miała swój świat, nie lubiła się podporządkowywać, często się izolowała. Czasem chciała przebywać z innymi dziećmi, a czasem wolała spędzać czas w samotności. Jej charakter uwidaczniał się we wszystkich sferach życia, nawet na lekcjach wychowania fizycznego.

- Z jednej strony lubiłam sporty zespołowe, grę w siatkówkę czy piłkę ręczną, z drugiej - uwielbiałam rywalizację, bieganie, skoki wzwyż, sprawdzanie samej siebie i stawianie sobie kolejnych granic do pokonania - mówi.

Trzy razy zmieniała liceum, bo nigdzie nie czuła się „swoja”. Tak zaczęło się jej poszukiwanie miejsca, w którym byłoby jej naprawdę dobrze.

Marzyła o studiach aktorskich, ale dopadły ją wątpliwości. Czy da sobie radę? Co później? Czy uda jej się wybić? Dużo czasu spędzała wtedy w biurze mamy na 15 piętrze Mariottu. Czasem nawet w nocy przychodziła, by popatrzeć na inny wymiar Warszawy. Życie biurowe - mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach - ją wciągnęło. „Nawet nie zauważyłam, jak zaczyna być moje, a ja świadomie zaczynam dążyć do tego, aby za jakiś czas być integralną częścią tego korporacyjnego krajobrazu”, pisała dużo później w swojej pierwszej książce „Kobieta na motocyklu”.

Aktorstwo wylądowało więc w koszu z „kiepskimi pomysłami”, a jej świadectwo na wydziale psychologii stosunków międzykulturowych. - Wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem. To był kierunek bliski mojemu zainteresowaniu światem i człowiekiem - wyjaśnia.

Ale niespełnione marzenie ciągle za nią chodziło. W końcu dopadło ją na drugim roku studiów. Ania zdecydowała, że bierze dziekankę i zaczyna naukę w innym mieście, na kierunku wokalno-artystycznym. To też nie było „jej miejsce”. Po pół roku wróciła do Warszawy, kontynuowała naukę i zaangażowała się w pracę z młodzieżą. Wraz ze znajomymi prowadziła warsztaty z profilaktyki uzależnień.

- To był dla mnie bardzo ważny moment. Czułam ogromną satysfakcję, że robię coś, co sprawia mi przyjemność i jednocześnie mogę coś robić dla innych. W dzieciństwie sama byłam trochę zagubiona. Dlatego wierzyłam, że warsztaty są dla tych dzieciaków ważne, że pomagają im odnaleźć się w rzeczywistości - mówi.

Pierwszy motocykl

Nie tylko pomaganie młodzieży ją zafascynowało. Znacznie wcześniej, bo jeszcze w szkole podstawowej, za kieszonkowe namiętnie kupowała… magazyny motoryzacyjne. Do dziś trzyma w ramce zdjęcie Harleyowca na motocyklu, z zachodzącym słońcem i znakiem Route 66 w tle. Skąd wzięła się miłość do motocykli? Ania sama nie wie. Być może odziedziczyła ją w genach po dziadku - dopiero niedawno dowiedziała się, że w pokoju, między łóżeczkiem jej mamy, wersalką i stolikiem, trzymał starą Jawę.

Pod koniec liceum poznała grupę motocyklistów. Najpierw jeździła tylko „z tyłu”. - Spodobało mi się to niemiłosiernie i stwierdziłam, że sama chcę prowadzić - wspomina Ania. Zrobiła więc hurtem prawo jazdy na samochód i motocykl i zaczęła odkładać pieniądze z warsztatów, roznoszenia ulotek, korepetycji i wakacyjnej pracy jako kelnerka. Uzbierało się na tani, mocno wyeksploatowany, różowy motocykl.

Przez pierwszy rok jeździła tylko po Warszawie. Bezpiecznie, bez szaleństw, jeśli w dalszą trasę, to tylko z doświadczonym motocyklistą. Jej różowe cudeńko jednak ciągle się psuło i pochłaniało ogromne sumy pieniędzy, a ją samą ciągnęło dalej. Sprzedała więc swoją Cagivę River i kupiła czarny, lśniący Suzuki Bandit 600s. Też używany, ale w doskonałym stanie, bo większość swojego motocyklowego żywota spędził w garażu. Ania zdecydowała, że już czas, by zobaczył kawałek świata.

Wybór padł na Chorwację. Tym razem nie zastanawiała się długo. Pomysł, decyzja, jedziemy. „Zdawałam sobie sprawę, że analizowanie wszystkich „za” i „przeciw” może ostudzić mój zapał. Poza tym nagłe poinformowanie bliskich oszczędziło mi z ich strony fali protestów i ewentualnych prób sabotażu”, pisała na swoim blogu.

Mimo iż samotna wyprawa okazała się sukcesem, czarny kompan długo jej nie potowarzyszył. Kierowca wymusił pierwszeństwo. Otwarte złamanie szczęki, pęknięty obojczyk i łopatka. Rok musiała spędzić bez motocykla. Ale gdy tylko wydobrzała, wyruszyła w kolejną samotną podróż, do Portugalii.

Ślepa uliczka

Ania skończyła studia i zaczęła pracę w dziale szkoleń produktowych w dużej firmie. To miało być w końcu „jej” miejsce, zwłaszcza że próbowała do niego przemycić trochę wiedzy psychologicznej. Ale nie było. Do pracy przychodziła pierwsza, wychodziła ostatnia. Ambicja i dążenie do perfekcji, które miały być jej atutem przy wspinaniu się po drabinie kariery, okazały się jej przekleństwem.

Ciekawość świata musiała zamknąć szczelnie w „korporacyjnej puszce”, wypady do teatru zastąpić scenami na trasie do i z pracy, a bliskie relacje z ludźmi - niezobowiązującymi pogawędkami przy automacie z kawą. Wytrzymała niecały rok.

- Z całym szacunkiem dla korporacji, to nie było miejsce dla mnie. Chciałam zrobić jak najwięcej i jak najlepsze wrażenie. W końcu zdałam sobie sprawę, że nie ma mnie w tym wszystkim: nie mam czasu ani dla siebie, ani dla znajomych, a motocykl stoi na parkingu i od roku był ruszony dokładnie raz - żeby dojechać do pracy. Pomyślałam wtedy, że nie wyobrażam sobie, żeby moje życie przez kolejne kilka lat wyglądało właśnie w ten sposób, było osadzone w tym miejscu, w tym budynku. I że właściwie to, co robię, nie do końca mnie interesuje - wyjaśnia.

Zdecydowała się odejść. Niektórzy pukali się w czoło: stałą pensję, opiekę zdrowotną, samochód służbowy, prestiż i perspektywę zagranicznych wycieczek zamienia na wielkie nic? Bo Ania, składając wypowiedzenie, nie miała żadnego planu na przyszłość. Odeszła więc z dużej firmy, by zacząć pracę w małej. Było trochę lepiej, ale tylko trochę - bardziej kameralna atmosfera, bliższe relacje ze współpracownikami, ale ciągle poczucie niespełnienia.

- Nadal była to praca w biurze, przy komputerze, i nijak przystawała do mojej ciekawości świata i potrzeby wyjścia do ludzi - opowiada. Odeszła więc z jednej firmy, przeszła do kolejnej - i znów zrezygnowała. Myślała, że zabrnęła w ślepą uliczkę. I wtedy przyjaciel uświadomił jej, że znalazła się tylko na zakręcie życiowej drogi.

- Widząc moje rozdarcie i smutek, doradził mi, żebym zaczęła robić to, co naprawdę lubię, bo tylko wtedy będę szczęśliwa i osiągnę sukces. Może to brzmi banalnie, ale wzięłam to sobie do serca. Zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę mi sprawia przyjemność. I pomyślałam o motocyklu, podróżowaniu, robieniu zdjęć i pisaniu - wspomina.

Z tego życiowego zakrętu wyjechała wprost do Maroko. Oczywiście na motocyklu.

„To nie może się udać”

- To była ważna podróż, bo zrobiłam coś, co wtedy motocykliści robili rzadko. Pojechałam do kraju arabskiego na motocyklu o dosyć małej pojemności. Jedna z gazet motocyklowych nie chciała objąć patronatem tej podróży, bo uznała, że nie przyłoży ręki do czegoś, co jest z góry skazane na niepowiedzenie - opowiada.

Z wyjazdu wróciła z uśmiechem na twarzy i niedosytem. Rok później była już w drodze do Syrii i Jordanii na wymarzonym motocyklu BMW F 650 GS, który udostępnił jej dealer. - Chciałam pójść o krok dalej, a te kraje nie były tak popularnymi kierunkami podróży jak Maroko i były w zasięgu moim i motocykla - wyjaśnia. Eksperci na forach internetowych nie dawali jej większych szans. „Albo nie wróci, albo wróci bez czegoś, tzn. bez pieniędzy, cnoty lub motocykla”, pisali.

Jednak wszystko przywiozła z powrotem - oczywiście poza pieniędzmi, które poszły na wizy, benzynę, noclegi i jedzenie. W miesiąc przejechała 10 tysięcy kilometrów, zwiedziła kilkadziesiąt miast, zrobiła setki zdjęć i zawarła mnóstwo znajomości. Krótkich, czasem ograniczających się do wspólnej fotografii czy wypicia szklaneczki herbaty, ale niezwykle ważnych.

Ta podróż bardzo ją zmieniła. „Kiedyś wydawało mi się, że jest on (prestiż - red.) wyznacznikiem wartości człowieka. Teraz wiem, że to kompletna bzdura”, wyznawała w książce, którą napisała trzy miesiące po powrocie.

Po Syrii przyszedł czas na Bałkany, a rok później - Stany Zjednoczone, Argentynę i Austrię. W tych wszystkich podróżach towarzyszył jej ten sam motocykl „GS”, jak na co dzień o nim mówi. I tak się do niego zwraca - po imieniu. To w końcu jej towarzysz podróży.

Każdy wyjazd nauczył ją czegoś nowego. - Myślę, że bardzo łatwo przechodzą na nas nastroje i atmosfera miejsca, do którego jedziemy, że zostawia ono w nas cząstkę siebie. Z Bałkanów wróciłam smutna, mimo iż była to piękna podróż, choć jedna z najtrudniejszych. Zanim wyjechałam, zmarł mój brat, więc w smutek tych krajów, w których wojna wciąż jest w pewnym sensie obecna, wjechałam z moim smutkiem. Wróciłam stamtąd bardziej poważna. Ale ze Stanów Zjednoczonych przywiozłam w sobie dużo optymizmu - mówi Ania. I dodaje, że z każdym wyjazdem jest coraz bardziej zafascynowana światem.

- Gdy stanęłam nad Wielkim Kanionem, poryczałam się. Widziałam go wcześniej na zdjęciach, ale w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej. To są niesamowite emocje, których nie da się opisać - twierdzi. Przyznaje też, że dzięki podróżom stała się jeszcze bardziej otwarta i ufna. - Przez długi czas byłam jedynaczką i miałam trudność z dzieleniem się. Od ludzi, których spotkałam, nauczyłam się dawać więcej od siebie - dodaje.

Najpiękniejszego czy najfajniejszego momentu Ania nie potrafi wybrać, bo było ich tak wiele. Najgorszego też, chociaż nie zawsze jechało jej się „z górki”. Oczekiwanie na przejściach granicznych, skrajne zmęczenie, trudności w znalezieniu taniego noclegu, siarczysty deszcz czy palące słońce to jednak nic w porównaniu z ogromem wrażeń i bagażem doświadczeń, które rosną z każdą podróżą. Zdradza jednak, że w Rumunii przeżyła chwile grozy.

- Jechałam w nocy nieoświetloną drogą przez góry, we mgle, zmarznięta i przemoczona. Byłam na skraju wytrzymałości. I niemal wjechałam w stado krów. To wydaje się teraz śmieszne, ale wtedy absolutnie nie było. Kiedyś, jadąc wolniutko, wjechałam w małego dzika i wiem, jak niebezpieczne jest takie zderzenie - mówi Ania. I dodaje, że ze strony ludzi nigdy nie spotkało jej nic złego.

Co teraz?

Ania nie chce zdradzić następnego celu podróży. Na razie pisze trzecią już książkę (po „Kobiecie na motocyklu” i „Samotnie przez Bałnany”) o wyprawie do Stanów Zjednoczonych i spełnia kolejne swoje marzenie. Połączyła wykształcenie magistra psychologii, doświadczenie podróżnicze i pasję pracy z młodymi ludźmi i zaczyna prowadzić zajęcia dla dzieci i młodzieży.

- Zabieram je w multimedialną podróż do różnych krajów, na różne kontynenty. Każde spotkanie to inny kontynent. Współpracuję z przedszkolami, szkołami i domami kultury. To lekcja geografii i zarazem szacunku dla odmiennej kultury, a także pokazanie siły, jaką daje pasja. Jest międzykulturowo i bardzo kolorowo. Mam nadzieję, że w kimś obudzę pasję, ktoś zafascynuje się światem - mówi.

Ujawnia też, jakim kluczem kieruje się, wybierając nowy cel. A właściwie, że żadnego klucza nie ma - Syria i Jordania fascynowały ją jak wszystkie kraje arabskie i były w zasięgu motocykla, Stany Zjednoczone były marzeniem jeszcze z dzieciństwa, a Austria - częścią projektu promującego kraj.

- Najpierw przychodzi mi do głowy pomysł, a później sprawdzam, czy jest realny, na przykład, czy da się załatwić motocykl na miejscu, jeśli nie mogę dojechać tam na kołach. Staram się niczym nie ograniczać, ale muszę mój pomysł skonfrontować z rzeczywistością - przyznaje. Wie, że musi być ostrożna, bo w domu z niecierpliwością czeka na nią stęskniona rodzina i ukochany mężczyzna.

- Bliskim jest trudno, ale wiedzą, że to jest dla mnie ważne. Zaniechanie tego projektu, „Jedna kobieta, jeden motocykl, wiele kultur”, podcięłoby mi skrzydła. Ale staram się podróżować tak, żeby dla nich moje wyjazdy nie były aż tak uciążliwe. Wybieram noclegi tak, żeby być bezpieczną i mieć dostęp do internetu - mówi.

Gdy wyruszała do Chorwacji, mama zamówiła za nią mszę i wręczyła jej atlas Europy, kartę kredytową na wypadek, gdyby zabrakło jej zaskórniaków (nie zabrakło) i małą figurkę św. Krzysztofa. Do dziś Ania pamięta, by zabierać wizerunek patrona kierowców ze sobą. Teraz razem z nią podróżuje ten sam obrazek, który jej dziadek przed laty woził w starym fiacie 125p.

Fakt, że sama jeździ po najdalszych kontynentach, według niej nie oznacza, że każdy, kto szuka wrażeń, pięknych widoków i niezwykłych ludzi powinien pakować plecak i ruszać w nieznane.

- Uważam, że wszędzie można znaleźć przepiękne miejsca. Nawet bardzo blisko nas można stanąć i się totalnie zachwycić. To, czy znajdziemy coś ciekawego, nie zależy od tego, jak daleko pojedziemy, tylko od nas. Warto z szeroko otwartymi oczami przejść się po własnym mieście, pozaglądać w jego zakamarki. Na pewno nieraz powiemy „wow” - przekonuje.

Dzienniki z podróży, które prowadzi Ania, można śledzić na jej profilu na Facebooku: Kobieta na motocyklu i na stronie www.aniajackowska.pl.

(aw/sr)

POLECAMY:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (52)