Jej córka krzyczała: "Mamo, palisz się". Dziś Jolanta Golianek pomaga innym poparzonym uporać się z traumą
- Jesteśmy jak niemowlaki, które przychodzą na świat i wszystkiego muszą się dopiero nauczyć: stawiać pierwsze kroki, często nawet oddychać, przełykać, mówić - tak o sobie i swoich podopiecznych mówi Jolanta Golianek, założycielka Fundacji Poparzeni.
Życie przed kwietniem 2009 było normalne, można by nawet powiedzieć - zwyczajne: 30-stka na karku, skończone studia (nawet kilka kierunków, w tym logopedia oraz marketing i zarządzanie), praca w przedszkolu, mąż, dwójka dzieci, dom. Po tragicznym wypadku, właśnie w tym domu, oazie bezpieczeństwa i spokoju, życie stało się koszmarem: Jolanta dorzucała drew do kominka, płomienie nagle buchnęły, zajęły jej klatkę piersiową, ramiona, szyję, twarz (później lekarze wyliczą, że głębokiemu poparzeniu II stopnia uległo 30 proc. ciała). Z tamtej chwili jedyne, co Jolanta Golianek pamięta, to rozpaczliwy krzyk córki: "mamo, palisz się".
Później, w szpitalu, jest tylko ból. Ciała, które cierpi tak, że nawet morfina nie pomaga, i duszy, która nie wie, jak z tym bólem i ranami żyć. Później ma nie być niczego, Jolanta myśli, że w tym kominku, w popiołach, zostało pogrzebane jej życie, trzy razy próbuje je sobie ostatecznie odebrać. A później okazuje się, że się z nich odradza.
Strach
Ekskluzywne atelier fryzjerskie w centrum Warszawy. Jolanta Golianek chwilę wcześniej oddała się w ręce stylisty Grzegorza Dużego, za parę godzin uda się na galę finałową konkursu "Człowiek bez barier" Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji. Sama rok wcześniej otrzymała w nim wyróżnienie, tuż po odebraniu statuetki powiedziała wtedy: - Poprzez dzisiejszą galę na pewno mogłam dotrzeć do większej liczby osób z niepełnosprawnością oraz bez niej i pokazać że my, osoby po poparzeniach… jesteśmy. (…) Ta nagroda dała mi większego powera do działania, do większej aktywności.
Początki były jednak trudne. Jeszcze w szpitalu, trzeciego dnia pobytu, dowiedziała się, że straciła pracę, dyrektorka przedszkola zadzwoniła do jej męża, oznajmiła, że nie ma po co wracać, umowa (zawarta do czerwca), nie zostanie przedłużona. Informacja przyszła w króciutkiej przerwie między krzykiem a snem. - Bo tak właśnie wyglądają pierwsze dni, tygodnie po poparzeniu: na zmianę się krzyczy z bólu albo śpi, odurzonym lekami nasennymi - opowiada Jolanta. W końcu, gdy ból zelżeje, następuje poprawa, człowiek wtedy myśli, że lada moment wyjdzie ze szpitala, wróci do domu, będzie już tylko lepiej. Tylko że wtedy trzeba siebie zobaczyć. Jolanta wspomina: - Byłam w sali sama, wisiało w niej lustro, ale ja go przez dobre dwa tygodnie unikałam, jak tylko mogłam, myjąc się pilnowałam, by nie spojrzeć w nie. W końcu przypadkiem rzuciłam okiem. Nie miałam skóry, nie miałam włosów, cała byłam obandażowana. To był szok, załamałam się psychicznie.
To, że jej na ten szok nikt w szpitalu psychicznie nie przygotował, Jolanta rozumie. W końcu pierwsze godziny, dni po wypadku to jest ratowanie życia człowieka, intensywne leczenie, zmienianie opatrunków. - Mamy fajnych, dobrych lekarzy i na oddziałach oparzeniowych, i chirurgów plastycznych. Tylko brakuje pomocy psychologicznej, dla takiego pacjenta psycholog powinien być dostępny 24 godziny na dobę - uważa. Ale nie jest. Raz, że służba zdrowia cienko przędzie, dwa - że się psychologowie jej zdaniem boją pracować z takimi pacjentami.
Dlatego sama Jolanta skończyła psychotraumatologię (już wcześniej miała doświadczenia terapeutyczne, była pedagogiem społeczno-rodzinnym), obecnie studiuje z kolei psychologię. Wciąż drąży temat, zasypuje wykładowców pytaniami, ściąga materiały z zagranicy. Bo wiedza na ten temat jest w Polsce właściwie żadna. - To jest zupełnie inna praca, bardzo ciężka, wciąż się wszystkiego uczę. Czy da się to z czymś porównać? Myślę, że nie. Człowiekowi zmienia się skóra, ciało, cały wizerunek. Można jedynie szukać jakiejś analogii z pacjentkami onkologicznymi po mastektomii albo pacjentami po amputacjach. Ale to i tak nie jest to samo. Musimy na nowo nauczyć się swojego ciała, zaakceptować je, pokochać. Musimy na nowo nauczyć się spojrzeń ludzi - tłumaczy.
Sama już ten etap przeszła, choć do dziś zauważa, gdy ludzie na nią patrzą. Jak patrzą? Różnie. - Ze zdziwieniem. Ze współczuciem. Czasami z pogardą - mówi. I etap selekcji znajomych też przeszła. - To doświadczenie nie tylko moje, ludzie się od osób poparzonych po prostu odwracają - mówi wyjaśniając od razu, że znajomych, którzy zostali jej z przedwypadkowego grona, może policzyć na palcach jednej ręki. Dlaczego? Jej zdaniem: przede wszystkim ze strachu. Przed innością. Przed uświadomieniem sobie, że każdemu się to może przydarzyć. Przed tym, że się nie będzie wiedziało, jak zareagować, co powiedzieć, o co zapytać. Także - przed wyciąganiem ręki.
- Moim zdaniem sporo osób boi się właśnie zobowiązań, głównie finansowych, bo większość z nas po wypadku traci pracę, a rehabilitacja jest kosztowna. A przecież my wciąż jesteśmy takimi samymi ludźmi, tylko trochę inaczej wyglądamy.
Strach jest i po drugiej stronie. Nawet większy. Jolanta: - Na początku mamy lęki przed gorącymi potrawami, przed zagotowaniem wody na herbatę. I przed wyjściem na ulicę, przez pierwsze dwa lata musimy chodzić w specjalnym ubraniu uciskowym. Pół biedy, jeśli ktoś ma poparzone ciało i to ubranie ma założone pod spodem, pod ubraniem, ale tak jak było w moim przypadku - trzeba było je nosić na rękach, ramionach, na twarzy maskę. Wtedy wszyscy na ciebie patrzą. Ten strach przed spojrzeniami jest chyba najgorszy.
Trzecie dziecko
Fundacja to jej trzecie, najmłodsze dziecko. To nie jej stwierdzenie, ja podsunęłam pytanie, wiedziona wcześniejszymi rozmowami z założycielami różnorakich fundacji. Z biegiem rozmowy okazuje się jednak, że Jolanta rzeczywiście może się pod nim podpisać, bo swoich podopiecznych faktycznie traktuje trochę jak matka: wysłuchuje, pociesza, radzi, nawet interweniuje, gdy dzieje im się krzywda. Na przykład: dziecko po poparzeniu (jest ich w fundacji kilkoro) ma problemy w szkole. Albo: kobieta po poparzeniu wstydzi się iść do ginekologa. Albo: któraś z podopiecznych nie została wpuszczona na basen, bo miała na sobie piankę windsurfingową (sama Jolanta w takiej pływa, nie tylko ze względu na blizny i żeby "nie robić widowiska", ale przede wszystkim komfort, skóra się w niej tak nie wychładza, nie doznaje szoku termicznego).
Jolanta wtedy chwyta za telefon, dzwoni, pyta, tłumaczy, czasem pyta groźnym tonem (na który musi się wysilić, bo głos ma delikatny, ciepły, mogłaby nim smarować jak balsamem), czy ma osobiście się stawić i rozmówić. - Podopieczni często nie wiedzą, co mają zrobić. A jak ja dzwonię, przedstawiam się, że jestem z fundacji, to od razu po drugiej stronie głos jest inny, rozmawiają ze mną na poważnie. Zwłaszcza że sporo osób już wie, że nie chowam głowy w piasek, gdy coś mi się nie podoba, mówię o tym głośno, opisuję to na Facebooku.
To trzecie dziecko jest jeszcze bardzo młode, Fundacja Poparzeni wpis do rejestru przedsiębiorców i stowarzyszeń otrzymała 27 kwietnia br. Jej misją jest "pomoc psychologiczna, rehabilitacyjna i prawna osobom poparzonym i ich bliskim", celem - również to, by "osoby po oparzeniu ciała zaczęły integrować się ze społeczeństwem". - Fundacja już nie raczkuje, raczej jest na etapie stawiania pierwszych mocniejszych kroków - śmieje się jej założycielka i prezeska. Planów ujawnić nie może, raz to zrobiła - i okazało się, że ktoś jej pomysł ukradł. Zdradza tylko, że na zaproszenie Agaty Dudy wybiera się z podopiecznymi do Pałacu Prezydenckiego. Koniecznie wiosną, bo - jak mówi - ani zima, ani lato nie są dla skóry osób po poparzeniach łaskawe, trzeba unikać i silnego słońca, i siarczystych mrozów.
Jolanta przekonuje, że fundacja nie odmawia pomocy nikomu. - Są osoby, które stale z nami współpracują, chodzą do psychologa, na rehabilitację, często też do siebie dzwonimy, bo przeważnie nie ma się komu wyżalić. Fundacja działa więc jako grupa wsparcia, nieformalna, choć oficjalna powstanie niebawem, coraz więcej podopiecznych mówi, że by chcieli porozmawiać nie tylko ze mną, ale też z innymi osobami po poparzeniach - wyjaśnia. I dodaje, że pacjentów trzeba trochę "pilnować", żeby się wzajemnie nie nakręcali, nie porównywali, że jednemu się szybko rany zabliźniają, a drugiego wciąż nękają przykurcze. - Każdy pacjent jest inny, ma inną skórę, inne geny, czym innym był poparzony, w innym stopniu. Właściwie wszystko może mieć na proces leczenia wpływ, także kondycja psychiczna, dieta, zaangażowanie w rehabilitację - mówi.
Kobieta z bliznami
Ile jest w Polsce osób po oparzeniach, nie wiadomo. Tym bardziej - jak rozległych, ile z nich przechodzi rehabilitację, wraca do normalności, a ile zamyka się w czterech ścianach, nie chce (raczej: boi się) stawiać każdy krok na nowo. Jolanta wylicza: - Dla nas każdy dzień jest pokonywaniem barier, pierwsze wyjście do ludzi, na spacer, na basen, do centrum handlowego, do teatru, do ginekologa… My nie widzimy sensu życia, nam wszystko się zmienia, wszystko się wali, człowiek nie wie, co ma ze sobą zrobić. Nawet ubrać się nie można tak, jak wcześniej, zwłaszcza dla kobiet to jest olbrzymi problem, nieraz nie mogą założyć spódnicy przed kolano, nieraz bluzki z dekoltem, nieraz z odsłoniętymi ramionami.
By dodać im trochę odwagi, Jolanta postanowiła pokazać się światu, w całej okazałości. Od ubiegłego roku po Polsce krąży wystawa dziesięciu jej zdjęć, tytuł jest prosty, acz dosadny: "Kobieta z bliznami". Przyznaje jednocześnie, że to było dla niej przekroczenie kolejnego Rubikonu, być może najgłębszego. - Wcześniej długo, prawie rok, rozmawiałam o tym z moją psycholog, musiałam być na to gotowa - wyjaśnia. Gdy już była, znalazła fotografa, który chciał zrealizować projekt non-profit - opowiada Jolanta. Warunek był jeden: "zero retuszu, każdy kawałek ciała, każda blizna ma być widoczna". - Sesja trwała łącznie trzy miesiące, zrobiliśmy z 200 zdjęć, ale tempo było niesamowite, Mirek mówił: "dobra, rozpinaj koszulę, mamy dziś tylko godzinę". I dobrze, bo gdybyśmy zaczęli się zastanawiać, to nie udźwignęlibyśmy tego tematu - uważa.
Bo temat jest ciężki, podopieczni jej fundacji, gdy padła propozycja udziału w sesji zdjęciowej, jeden po drugim odmawiali. Argumentowali: "i tak jest mi trudno żyć, a co dopiero, gdy się pokażę całej Polsce". Jolanta wzięła więc cały ciężar na własne barki. Nie żałuje, choć nieraz spotyka się z hejtem, ludzie potrafią jej napisać, że chce się na swojej chorobie wypromować. W felietonie na stronie internetowej społeczności przedsiębiorczych Polaków The ThinkBig odpowiada im: "Wiesz po co to robię? Żeby żadna inna kobieta po oparzeniu ciała nie przechodziła tego wszystko co ja. Żeby znalazła wsparcie w mojej osobie, żebym mogła jej pomóc w leczeniu, w terapii, wzbieraniu funduszy na leczenie. Żeby zobaczyła, że z tego można wyjść i na nowo cieszyć się życiem".