Blisko ludziJestem ojcem uczennicy. Proszę, nie przerywajcie strajku

Jestem ojcem uczennicy. Proszę, nie przerywajcie strajku

Strajku nie będzie, będzie "kompromis" w sprawie podwyżki – wynika z najnowszych doniesień. Jeśli się potwierdzą, co wcale nie jest pewne, rodzice odetchną z ulgą. A nie powinni, bo w ten sposób nigdy nie rozwiążemy problemów szkolnictwa.

Jestem ojcem uczennicy. Proszę, nie przerywajcie strajku
Źródło zdjęć: © East News | Beata Zawrzel/REPORTER
Przemysław Bociąga

03.04.2019 | aktual.: 03.04.2019 16:01

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Jest taka rzecz, której każdy rodzic i każda szkoła powinni nauczyć swoich podopiecznych. Nie jest nią dodawanie, ortografia ani to, że tylko jeden gad na świecie ma w pełni wykształconą zastawkę w sercu. Chodzi o umiejętność kierowania się w życiu tak zwaną zasadą odroczonej gratyfikacji. Kiedy dać dziecku wybór, czy dostanie teraz cukierka czy za godzinę cztery cukierki, powinno – przynajmniej w powszechnym założeniu – umieć poczekać, bo przemęczenie się przez jakiś czas da wymierne korzyści w przyszłości.

Kilka dni męczarni i zysk

Dorośli w Polsce, rodzice dzisiejszych uczniów, wyraźnie nie odrobili tej lekcji. Ale spróbujmy zrobić sobie proste ćwiczenie. Drodzy rodzice, wyobraźcie sobie, że macie do wyboru: albo wyślecie dziecko w najbliższy poniedziałek do biernej, miernej ale wiernej polskiej szkoły, gdzie będą nudziły się, słuchając o całkach i katalizatorach chemicznych od przemęczonego, zniechęconego nauczyciela, który często trafił do tego "zawodu gorszego sortu" z braku lepszych ofert pracy, w której płacą normalne pieniądze.

Druga możliwość: pomęczycie się z dzieckiem kilka dni, może kilka tygodni strajku, ale ten wielki edukacyjny kryzys przejdzie do historii polskiej edukacji jako Pamiętny Kwiecień 2019, czas, kiedy polska szkoła ruszyła do zmian na lepsze.

Słuchać już nie mogę wszystkich tych argumentów. Na ostatnim spotkaniu z rodzicami takimi jak ja usłyszałem, że "nauczyciele wiedzieli, na co się decydują, podpisując umowę", tak jakby swoboda zawierania umów miała być ostatecznym argumentem na rzecz nieprawomocności żądań wyższego wynagrodzenia. W obawie, że zacznę rzucać przekleństwami, odszedłem wtedy kilka metrów wziąć trzy głębokie wdechy.

Miałem jednak wielką ochotę zapytać: czy gdyby 80-90 proc. nauczycieli, którzy dziś popierają strajk lub w nim uczestniczą, nie podpisali umowy we wrześniu, byłoby lepiej? Czy wtedy rodzice, którym zależy na świętym spokoju i wysyłaniu dziecka co rano z tornistrem, mieliby mniej pretensji?

Wszyscy godzimy się na jakieś kompromisy w swoich miejscach pracy. Wszyscy mamy prawo powiedzieć kiedyś "dość", zwłaszcza kiedy dostrzegamy, że nasze zarobki nie są proporcjonalne do zaangażowania czy kompetencji, ale do jakiejś liczby z tabelki i ustawowych przeliczników.

Strajk w sierpniu

Oczekiwanie od nauczycieli, że powiedzą "dość" wtedy, kiedy nikomu nie będzie to przeszkadzać, to nie argument, to marny kabaretowy skecz. To jak chcieć mieć ciężarek, tylko żeby był lekki. Nauczyciele muszą wreszcie powiedzieć dość i muszą to zrobić w kwietniu (albo we wrześniu), a nie w lipcu, kiedy nikomu to nie będzie przeszkadzać, bo przeszkadzanie jest sensem tego protestu.

Krążą słuchy, że strajku nauczycieli w kwietniu jednak nie będzie. Słuchy takie krążą, bo podobno "mają się dogadać". Podobno "żadna ze stron nie chce, by doszło do protestu" – potwierdza (a raczej rozpowszechnia) te słuchy w wywiadzie dla Wirtualnej Polski szefowa Komitetu Społecznego Rady Ministrów Beata Szydło. Dodaje, że "dziś stanowisko związków zawodowych, mam wrażenie, jest bardziej koncyliacyjne niż jeszcze kilka dni temu".

Możliwość "rozwiązania" sporu bez postawienia sprawy na ostrzu noża to dla rodziców koszmarna wiadomość, choć zapewne nie zdają sobie z tego sprawy, bo wszyscy drżą o te marne kilka dni, kiedy dzieci trzeba jakoś zagospodarować. Jeśli rzeczywiście do strajku nie dojdzie, a nauczyciele obejdą się podwyżką w wysokości kilkuset złotych, pogrzebie to na wiele lat możliwość zrobienia czegoś dobrego dla polskiej szkoły.

Podwyżka, inflacja i koniec

Czym jest w obecnym systemie 200, 300, nawet 500 złotych podwyżki? Po prostu niewielką dodatkową kwotą. Owszem, może robić różnicę w bieżącym budżecie nauczycieli. Może zaspokoić ich potrzeby i poprawić samopoczucie. Ale na ile? Kilka miesięcy? Kilka lat, zanim inflacja nie zeżre podwyżki i trzeba będzie do sprawy wrócić od nowa?

Potrzebujemy kryzysu. Szoku. Załamania. Jak alkoholik, który musi sięgnąć dna, by zrozumieć, że potrzebuje się odbić, musimy pogrążyć w tym kryzysie polskie szkolnictwo. Pensje dla nauczycieli to dobry początek – niekoniecznie dlatego, że to największa z bolączek polskiej szkoły. Raczej dlatego, że to jedyna z wad systemu, o której naprawę realnie ktokolwiek kiedykolwiek się upomni. Z siłą i stanowczością, której brakuje, kiedy walczymy o czas poświęcony naszym dzieciom. O lepszy wuef, mądrzejszą plastykę, mniej kucia, a więcej rozumienia. O organizację systemu, w którym nie rujnujemy się na korepetycje, i w którym dzieci mają czas po lekcjach, by wyjść na rower.

Trzymajmy się więc tego kryzysu. To nasza jedyna szansa, by w ogóle zacząć rozmawiać o szkole. Nie tylko o tym, jak ważna jest w naszym codziennym życiu (tak, nawet tych bezdzietnych). Przeżyjmy go i budujmy na nim nowy, wymarzony system. Ani od tego kryzysu, ani od reform daleko nie uciekniemy. Unikając go zaś, po prostu chowamy głowę w piasek.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (1013)