Blisko ludziSzkoła kontra "rodzice-prawnicy". Zakaz zadawania prac domowych nie jest rozwiązaniem

Szkoła kontra "rodzice-prawnicy". Zakaz zadawania prac domowych nie jest rozwiązaniem

Rodzice uczniów polskich podstawówek coraz głośniej buntują się przeciw pracom domowym. Mariusz Smołkowicz z akcji "Dom to nie filia szkoły" podnosi wręcz argument, że jest ona niekonstytucyjna. Pedagog odpowiada jednak, że to szukanie prostych rozwiązań trudnych problemów.

Szkoła kontra "rodzice-prawnicy". Zakaz zadawania prac domowych nie jest rozwiązaniem
Źródło zdjęć: © 123RF
Przemysław Bociąga

30.10.2018 | aktual.: 30.10.2018 17:32

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

– Jako rodzice nie jesteśmy fachowcami od pedagogiki czy psychologii, ale mamy serce i czujemy, że coś jest nie tak. Dzieci chciałyby wyjść na podwórko, pobawić z rówieśnikami, wolny weekend – stwierdza Mariusz Smołkowicz, coraz bardziej znany w ostatnich dniach oddolny reformator systemu oświaty. Choć nie ma dzieci w weku szkolnym, jak sam przyznaje, był oburzony obserwacjami innych rodziców i dzieci ze swojej rodziny i sąsiedztwa. Jak się okazuje, dzisiejsze dzieci po powrocie ze szkoły do końca dnia odrabiają lekcje. Smołkowicz postanowił działać. Założył na Facebooku fanpage "Dom nie jest filią szkoły".

Jak twierdzi, wkrótce okazało się, że problem jest poważniejszy niż z pozoru. – Te dzieci nie są w stanie ogarnąć podstawy programowej, buntują się, dom jest polem nieustającej wojny. Chcieliśmy po prostu zaprotestować, ale później zaczęliśmy dostawać listy od wielu ludzi, organizacji, fundacji, które podzielają nasz pogląd. Stwierdziliśmy, że jednak coś trzeba z tym zrobić.

Zatem robią, a Mariusz Smołkowicz coraz częściej pojawia się w mediach, prezentując przemawiające za reformą fakty i ich interpretację. Podkreśla, że dziś przeciętny siódmoklasista uczy się w szkole przez 32 godziny, podczas kiedy z podstawy programowej 30 lat temu wynikały tylko 23. I że te godziny w szkole to dopiero początek problemu, bo coraz częściej prace domowe zabierają uczniom cały pozostały czas wolny. Przychodzą do domu, siadają do nauki, a kiedy skończą, idą spać.

– Zdajmy sobie sprawę, że dziecko nie jest robotem i nie jest w stanie funkcjonować w takim trybie pracy. Analizy Instytutu Badań Pedagogicznych pokazują, że prace domowe w tej ilości nie mają żadnego wpływu na postępy edukacyjne. Dzieci są bardzo zniechęcone szkołą, nie uczą się efektywnie, praktycznie funkcjonują w systemie "zakuć, zdać, zapomnieć". A pracodawcy, którzy zatrudniają absolwentów szkoły, stwierdzają, że ci ludzie nie mają praktycznie żadnych kompetencji do zawodu. Nawet mimo wspaniałych wyników w nauce.

Stare dobre czasy

Kiedy wsłuchuję się w argumenty Smołkowicza, wyraźnie słyszę w nich brzmienie "nadargumentu" o starych, dobrych czasach. Choć przyznaje, że co do ilości pracy domowej uczniów nie ma żadnych badań, bo "nikt dotychczas się tym nie przejmował", jest pewien, że "kiedyś było lepiej".

– Też odrabiałem prace domowe, ale to było normalne. Mieliśmy czas na wszystko, nad pracą domową spędzało się 20 minut, góra pół godziny, a resztę – na realizowaniu swoich pasji, nawet na zwykłej zabawie na podwórku – podkreśla. – Natomiast dzisiaj czytam relacje rodziców dzieci, które wracają czasem nawet po dziewięciu godzinach lekcyjnych i spędzają nad pracami domowymi czas nawet do 22. To zapytam: kto z dorosłych ludzi byłby w stanie znieść takie tempo pracy bez szkody dla psychiki?

– To nie jest prawda, że prac domowych jest coraz więcej, natomiast są one odbierane jako bardziej dotkliwe – broni dzisiejszej szkoły Tomasz Ziewiec, dyrektor jednej z warszawskich podstawówek. Jego zdaniem zmieniła się nie szkoła, a my sami. Po prostu dzisiaj młodzież ma zbyt wiele ciekawszych rzeczy do roboty niż odrabiać lekcje:

– Rozwój cywilizacji był gwałtowny i skokowy. Powoduje, że uczniowie bardzo niechętnie podchodzą do zadań domowych. Dzieci potrafią ostro reagować i bronić swojego "terytorium". Myślą: "mogłem się bawić, a teraz nie mogę". Już w 4-5 klasie bardzo silny może być opór wobec rodziców, którzy nie wdrożyli dziecka do systemu metodycznej pracy, a teraz nie mają pomysłu, jak je do tego nakłonić. Rodzice chcieliby coś z tym konfliktem zrobić. Najprościej rozwiązania wskazać w systemie regulacji prawnych – tłumaczy.

Konstytucyjne swobody

Rzeczywiście, język, którym mówi do nas fanpage "Dom nie jest filią szkoły", mocno jest związany z językiem prawa. Na fanpage'u znaleźć możemy między innymi oświadczenie, które rodzic może zanieść do szkoły, by zaprotestować przeciwko nękaniu dziecka pracami domowymi.

"Korzystając z przysługujących mi praw wynikających z Kodeksu Rodzinnego i Opiekuńczego oraz w odniesieniu do przepisów Prawa Oświatowego, które nie przewiduje obowiązkowej pracy domowej w systemie edukacji powszechnej, nie wyrażam zgody na dysponowanie, przez nauczyciela lub jakiegokolwiek pracownika placówki oświatowej, czasem pozaszkolnym mojego dziecka. Zadawanie i egzekwowanie zadań powierzonych do wykonania poza czasem lekcyjnym zajęć szkolnych uznam za naruszenie swobód obywatelskich, a w szczególności art. 31 ust. 2 Konstytucji Rzeczypospolitej. Stanowić to będzie również ograniczenie praw wynikających z Konwencji Praw Dziecka art. 31. W związku powyższym proszę o dostosowanie praktyk dydaktycznych do obowiązującego stanu prawnego" – czytamy w oświadczeniu (pisownia oryginalna).

Jak podkreśla Mariusz Smołkowicz, dokument ten pobrany został już tysiące razy. Wciąż też przychodzi odzew "z terenu", gdzie rodzice próbowali zanosić dokument do szkoły i spotykali się nierzadko z mało przychylnym odzewem ze strony pedagogów. Smołkowicz podkreśla, że sięgają po nie ludzie, którzy nie wiedzą już, co zrobić. To oni właśnie sięgają po argumenty tak głębokie, jak choćby odwoływanie się do konstytucji. Zarzuty przeciwko pracom domowym należą do najmocniejszych, jakie w ogóle da się wysunąć: praca domowa jest niekonstytucyjna.

– Część obowiązków nauczycieli wynika z wiedzy o dydaktyce czy pedagogice. Takie praktyki nie mogą być ujęte w konstytucji, tak jak nie jest w niej skodyfikowana etyka lekarska – broni prac domowych dykrektor Tomasz Ziewiec. Rodziców podnoszących argumenty konstytucyjne określa jako rodziców-prawników.

– Ostatnio odrabiałem lekcje z pewnym chłopakiem z piątej klasy: trzy przedmioty i w pół godziny było z głowy. Ale poprosił mnie o to ktoś, kto sobie z taką pomocą nie poradził. Rodzice najczęściej tracą cierpliwość, uciekają się do nagród i kar, a w końcu sami mówią: "ja już wynajmę ci prawnika, pójdziemy do szkoły i powiemy, że nie wolno". Tymczasem trzeba spokojnej dyskusji z radą pedagogiczną, żeby zrozumieć, jaki efekt przynosi praca domowa.

Pedagogika wyraźnie mówi bowiem, że rozwiązywanie zadań domowych przynosi wymierne efekty. – Dydaktyka mówi, że najlepiej powtórzyć program jeszcze tego samego dnia po nauczeniu się, by wiedza została przyswojona – tłumaczy Tomasz Ziewiec. – Chodzi o stworzenie tzw. szlaku neuronowego, odpowiednio trwałego, żeby wiedza została przyswojona. Niby można to ćwiczyć na następnej lekcji, ale wtedy trzeba by odchudzić programy nauczania. Przy programach, które dziś istnieją, takie odchudzenie spowoduje, że nie mamy możliwości zrealizowania podstawy programowej – wyjaśnia.

Wiedza bezużyteczna

Tu dochodzimy do kolejnego argumentu przeciwników prac domowych: nasze dzieci uczą się dziś za dużo. Mariusz Smołkowicz tłumaczy: – Podstawa programowa ciągle rośnie. Nie ujmuje się tematów, które są nieaktualne, a wciąż dodaje się nowe zagadnienia.

Tomasz Ziewiec zgadza się z tym argumentem, ale to nie jest zarzut pod adresem szkoły. – Kto robi podstawę programową? Układają ją członkowie Polskiej Akademii Nauk, profesorowie uniwersytetów, którzy są świetnymi fachowcami w zakresie tego, co trzeba wiedzieć, a co umieć. Ale oni nigdy nie widzieli takich małych dzieci, które uczą się w szkole!

Wygląda na to, że w gruncie rzeczy kłócimy się o podstawę programową. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że ujęcie z niej czegokolwiek a wprowadzenie czegoś innego musi wywołać wielkie społeczne dyskusje. Protesty, które zablokują każdą zmianę. Jeśli z materiału szkoły usuniemy Sienkiewicza – oburzą się konserwatyści, jeśli Harry'ego Pottera – liberałowie. Podobnie jest z bitwą pod Cedynią, Marią Konopnicką (lub Skłodowską-Curie), dinozaurami, życiem Jezusa i rozrodczością człowieka. Wydłużaniem szkoły o rok lub przesuwaniem sześciolatków między placówkami, łączeniem zajęć w bloki (przyroda zamiast biologii, chemii i fizyki z astronomią) albo ponownego dzielenia na pojedyncze dyscypliny.

Podstawa to podstawa

Mariusz Smołkowicz uważa, że podstawa programowa nie jest najważniejsza w edukacji. – Nie o to chodzi, że chcemy atakować nauczycieli. Chcemy, żeby nauczyciele zrozumieli, że ważniejsze od realizowania podstawy programowej jest bycie w porządku wobec dziecka, że dziecko jest przede wszystkim dzieckiem, a w drugiej kolejności uczniem. Mam nadzieję, że wielu nauczycieli będzie miało odwagę powiedzieć swoim przełożonym: " tej podstawy nie da się zrealizować, dobro dziecka jest najważniejsze".

Jednak zdaniem doświadczonego w edukacyjnej praktyce dyrektora szkoły Tomasza Ziewca to tylko pobożne życzenia. Jak podkreśla, ta dzisiejsza sytuacja, w której "rodzice-prawnicy" tak mocno ingerują w życie szkolne swoich pociech, prowadzi do czegoś wprost przeciwnego. Jak wyjaśnia, taka postawa motywuje ich właśnie do tego, by nie robić nic poza podstawę programową. – Nauczyciele mówią: "Boże, jak ja mam być teraz pozwany do sądu, to muszę zrealizować postawę. Bo kiedy mam zrealizowaną postawę, to nikt mi nic nie zrobi".

Tysiące pism, złożonych przez rodziców w sekretariatach szkół, wydaje się prostym rozwiązaniem trudnego problemu. Jednak, jak się okazuje, zbyt prostym. Wydaje się przy okazji wpisywać w obserwowany od wielu lat trend: kiedyś, jeśli dziecko dostawało jedynkę, rodzic krzyczał na dziecko. Teraz coraz częściej krzyczy na nauczyciela. To popularne powiedzonko oddaje jakąś prawdę na temat dzisiejszej szkoły.

Rodzice, którzy chcą przecież dla swoich dzieci jak najlepiej, biorą sprawy w swoje ręce. Ale – jak zauważa przecież Mariusz Smołkowicz – w kontekście edukacji są amatorami. Znajdują proste rozwiązanie i – nie umiejąc oszacować jego konsekwencji, zaczynają uważać je za uniwersalne remedium na wszystkie bolączki edukacji.

– Jeden pomysł niczego nie naprawi, nawet dwa pomysły to za mało – mówi jednak Tomasz Ziewiec. To, czego jego zdaniem potrzebujemy, to wielki okrągły stół polskiej edukacji. Pod warunkiem, że przynajmniej tam da się dojść do jakiejś zgody. Przywołuje czas, kiedy sam zasiadał w takiej komisji, dotyczącej posyłania sześciolatków do szkół. Naprzeciw siedzieli rodzice, którzy "czuli, co dla ich dzieci najlepsze" – i żadnej dyskusji nie było. A to właśnie dyskusji, a nie prowizorycznych, pojedynczych rozwiązań, potrzebujemy.

A jakie są twoje doświadczenia z pracami domowymi? Pisz do nas przez dziejesie.wp.pl

Komentarze (951)