Joanna zginęła w katastrofie w Bułgarii. Mam po niej imię
Dlaczego ciocia umarła? Czy mąż cioci też umarł? Dlaczego samolot się rozbił? Dlaczego w 43. rocznicę katastrofy tupolewa bułgarskich linii lotniczych rodziny 37 polskich, 34 bułgarskich i 2 brytyjskich ofiar wciąż nie wiedzą, co było jej prawdziwą przyczyną?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego – sypałam sól na rany. Z ciekawością małego dziecka lawirowałam po rodzinnej tragedii. Szukałam odpowiedzi, których nigdy nie chcieli poznać moi najbliżsi. Wykopywałam z dna szafy wycinki o katastrofie, w której zginęła kobieta, po której mam imię.
73 ŻYCIA
16 marca 1978 r. 66 pasażerów i 7 członków załogi wsiada na pokład Tu-134 Balkan Bulgarian Airlines (oznaczenie LZ-TUB, nr fabryczny 8350501, nr seryjny 05-01). O 13:24 doświadczony dowódca Christo Christov dostaje zezwolenie na start. Maszyna wzbija się w powietrze z lotniska Sofia-Wrażdebna, kierując się na warszawskie Okęcie. Sprawnie osiąga pułap 8850 m.
A potem wykonuje nagły zwrot o 270 stopni i znika z radarów.
Z szybkością 800 kilometrów na godzinę i 11 tonami paliwa w zbiornikach bułgarski samolot uderza w ziemię w okolicach wsi Gabare, ok. 120 km na północny wschód od Sofii. Miejsce upadku maszyny otacza szybko wojsko. Nie znajduje nikogo żywego. Ani - oficjalnie - czarnych skrzynek maszyny. Przyczyna katastrofy: awaria instalacji elektrycznej - stwierdza raport bułgarskiej państwowej komisji badania wypadków lotniczych.
Lokalni samorządowcy postawią później trzymetrowy pomnik z granitu ku czci ofiar. Żeby się do niego dostać, potrzebujemy przewodnika i dobrej pogody, ponieważ podczas opadów teren jest niedostępny.
Jest rok 2014. Moja mama po trzydziestu sześciu latach chce zobaczyć miejsce, gdzie zginęła jej siostra. To po niej mam imię.
"Joanna Zakościelna". I słowa: "Byłam i jestem z wami - byłam z wami, będziecie ze mną". Ten napis jest wyryty na symbolicznym grobie w Zaklikowie, rodzinnej miejscowości zmarłej. Na miejscu katastrofy bułgarskiego Tu-134 też stoi pomnik. Joanna na nim jest. I 36 innych polskich nazwisk.
JOANNA, DOMINIK i BLASZANE PUDEŁKA
Na liście pasażerów bułgarskiego tupolewa są m.in. dziewczęta z bułgarskiej reprezentacji gimnastycznej, rozważany do nominacji na stanowisko ministra kultury PRL Janusz Wilhelmi oraz część reprezentacji Polski w kolarstwie torowym. I dwójka studentów turystyki Instytutu Gospodarki Narodowej w Warnie – moja ciocia i jej mąż Dominik Szkorupa. Osiem miesięcy wcześniej wzięli ślub.
Pytam mamę, dlaczego wsiedli do tego samolotu.
Musieli jak najszybciej dostać się do kraju. Zmarł nasz tata. Chorował od kilku miesięcy. Asia była z nim bardzo zżyta. Bała się wyjeżdżać, nie chciała zostawiać ojca samego. Wiedzieliśmy, że śmierć jest nieuchronna, ale mówiliśmy jej, żeby jechała się uczyć. Była bardzo zdolna, była dumą naszej rodziny. W tym głębokim smutku zapadła decyzja, żeby przyleciała na pogrzeb samolotem. Nie wyobrażała sobie, że mogłoby jej zabraknąć. Chciała jak najszybciej dołączyć do nas w tym ciężkim czasie
16 marca 1978 roku mama Dominika jedzie z Rudzicy pod Bielsko-Białą na pogrzeb ojca Joanny. Na dworcu w Krakowie słyszy komunikat, że w Bułgarii rozbił się samolot. Dzwoni do mojej mamy i mojej babci Marii. Krzyczy do słuchawki:
Oni na pewno zginęli. Nie ma wielu połączeń Bułgaria-Polska. Oni musieli być na pokładzie!
Mama i babcia próbują ją uspokoić. Przecież to niemożliwe, żeby coś takiego się wydarzyło. Maria prosi koleżankę z Warszawy, Wiesławę, o skontaktowanie się z lotniskiem na Okęciu. Albo lepiej niech pojedzie na miejsce sprawdzić, czy coś się stało.
- Czekałyśmy przy telefonie do późnego wieczora. Wiesława nie oddzwaniała. Nie miała odwagi. Wiedziała już, że doszło do tragedii. W nocy zatelefonowałyśmy ponowie. Głos w słuchawce: "Była katastrofa lotnicza. Nikt nie przeżył. Asia i Dominik nie żyją".
Metalowe trumny z ciałami przylatują tydzień po katastrofie. Rodzinom nie wolno ich otwierać.
- Miał być jeden pogrzeb. Musiałyśmy zająć się organizacją dwóch. Nie wiem, kogo pochowaliśmy. Nie wiem, co pochowaliśmy. Przyleciały zabite trumny, ale gdy je nieśliśmy, było czuć, że coś się przesuwa. Gdy w ubiegłym roku remontowaliśmy grobowiec i drewno uległo zniszczeniu, zobaczyliśmy metalową skrzynkę – wspomina Margerita Kukier, moja mama. I dodaje:
- Musimy wierzyć, że w tych trumnach są chociaż małe, symboliczne szczątki Asi i Dominika. Jeżeli nie w tych, które dotarły do nas, to w innych 71. Mówiłam mamie, żeby się nie martwiła – pozostałe rodziny na pewno takim samym szacunkiem żegnały swoich najbliższych. We wszystkich naszych sercach zostało to samo puste miejsce.
W 1978 roku nie ma ekspertyz ani badań DNA. Nikt nie identyfikuje szczątków. Na czterdzieści lat zapada cisza.
BÓL
Wyprawę do Gabare ukrywamy z mamą przed babcią. Tragiczna i przedwczesna śmierć córki rzuciła cień na całe jej życie. Gasła na naszych oczach, nie chcieliśmy przysparzać jej więcej trosk.
Gabare w 2014 roku to zabite deskami kino, betonowy monument na centralnym placu i pustka. Młodzi ludzie wyemigrowali do większych miast lub za granicę. Opuszczone domy zasiedlają Romowie. Żeby dojechać do pomnika ofiar najtragiczniejszej katastrofy w historii bułgarskiego lotnictwa cywilnego, trzeba wjechać dziurawą drogą w środek niczego, a potem za mostkiem w prawo. Gdzie dalej? Chcemy rezygnować, gdy nadjeżdża ciemnozielony opel.
Na migi dopytujemy o miejsce katastrofy, pokazujemy wydrukowany artykuł po bułgarsku. Kobieta patrzy na nas z przerażeniem. Mówi, że to już blisko, ale nie wie, czy uda nam się trafić. Odjeżdża, ale po chwili zatrzymuje się, wraca. Łamanym rosyjskim zaczyna opowiadać.
- Miałam piętnaście lat, gdy podczas lekcji w szkole usłyszeliśmy huk. Nigdy go nie zapomnę. Podobno niósł się nawet kilka kilometrów dalej. Kilka godzin później pod szkołę podjechał autobus i zabrał dzieci, aby pomogły zbierać szczątki samolotu. To była okropna tragedia.
Największe części ciała, jakie zobaczyła tego dnia Stefana Iwanowna Todorowa, to paliczek, kawałek pięty i coś, co wyglądało na przedramię w skórzanej kurtce.
- Byliśmy tylko dziećmi. To było dla nas traumatyczne. Nie rozumiem, po co tam pojechaliśmy - mówi, a moja mama jest w szoku.
Do tej pory myślała, że doszło do katastrofy w przestworzach - że dwa samoloty zderzyły się w powietrzu. Płacze, wymiotuje ze stresu. Zastanawia się, co pochowała w trumnie. Czy jest szansa, by były tam szczątki, czy tylko gruz.
Dużo później dowiadujemy się od przyjaciół Joanny i Dominika, że były różne wersje przebiegu tragedii. Ich znajomi podzielili się na grupy. Jedni słuchali Radia Wolna Europa, drudzy bułgarskich rozgłośni. Z radiowego wielogłosu wyłaniają się trzy wersje wydarzeń.
Pierwsza: w tupolewa trafiła omyłkowo bułgarska rakieta (niedaleko była baza wojskowa). Druga: pilot chciał uciec za żelazną kurtynę lub samolot został porwany i - po zmianie kursu - zestrzelony. I trzecia: samolot zderzył się z bułgarską maszyną wojskową. Ta właśnie po słowach Stefany Todorowej wygląda na najmniej prawdopodobną.
Chcemy dotrzeć do pomnika, zapalić symboliczną lampkę. Stefana i jej mąż próbują nas doprowadzić, ale teren jest zalany.
- Proszę się nie przejmować. Nie musimy iść pod pomnik. Muszą państwo pamiętać, że fragmenty samolotu i szczątki ludzkie leżały na przestrzeni kilku kilometrów. Możecie zapalić świeczkę nawet tutaj. Moim zdaniem one dalej tu są.
Okoliczni mieszkańcy do tej pory je znajdują. Terenu nigdy nie przekopano.
PAMIĘĆ
16.03.2018 r., w 40. rocznicę śmierci mojej cioci, wyszukuję w sieci: "katastrofa lotnicza", "1978", "Gabare". Pierwszy raz – bo dotarł do niego wcześniej Jakub Zimoch z PolskaTimes - wyskakuje nazwisko: Leszek Sibilski. Socjolog, działacz sportowy, kolarz, 40 lat temu członek olimpijskiej kadry narodowej w kolarstwie torowym. Nawiązujemy kontakt.
Kiedy jego koledzy trenowali w Bułgarii, zdawał egzaminy na uczelni. Gdyby nie to, zapewne sam wracałby tym samolotem.
- Jechałem tramwajem. Człowiek przede mną czytał "Przegląd Sportowy". Na nagłówku zobaczyłem nazwiska moich kolegów. Pomyślałam wtedy, że ja tu głupi udaję naukowca, a oni się tam ścigają i wygrywają medale. Jednak po chwili się zorientowałem, że to nekrolog. Bezwiednie przejechałem dwa razy tę samą trasę, zanim wysiadłem.
- Po trzech dniach od katastrofy dostałem od nich kartkę. To była bardzo zabawna, sportowa pocztówka. Napisali, że dobrze się bawili i bardzo żałują, że mnie nie było. Mocno mnie to zdruzgotało. Coś we mnie pękło – Sibilski, który po zakończeniu kariery ułożył sobie życie w USA, uważa, że dostał od życia drugą szansę.
CAŁY WYWIAD Z LESZKIEM SIBILSKIM DLA WP SPORTOWE FAKTY PRZECZYTASZ >>> TUTAJ
W 2016 roku dzięki m.in. jego staraniom odsłonięto w Pruszkowie tablicę pamięci Marka Kolasy, Krzysztofa Otockiego, Witolda Stachowiaka, Tadeusza Włodarczyka i Jacka Zdaniuka.
- O katastrofie dowiedzieliśmy się z prasy. Na drugi dzień. Moja żona w tym czasie była na treningu z naszą córką na Legii. Tam na miejscu zaczęła krążyć pogłoska, że była katastrofa z polskimi kolarzami na pokładzie i że wszyscy zginęli - mówi Franciszek Zdaniuk, ojciec Jacka. Po pierwszym pogrzebie ekshumował szczątki syna i przeniósł je na Mokotów. - Za torem wyścigowym - dodaje. Na grobie jest co sobotę, zapala światełko.
- Nie możemy o tym zapomnieć. To był wielki cios.
Rok po katastrofie żona Zdaniuka odbiera telefon. Z Bułgarii.
- Panie bardzo się dziwiły, że nie było Polaków na uroczystości odsłonięcia pomnika na miejscu katastrofy – mówi Zdaniuk. Przypuszcza, że telefon mogli wykonać bliscy bułgarskich ofiar. Polskich rodzin, które w tym czasie mierzyły się z żałobą i traumą, na żadną uroczystość nie zaproszono. Wiele z nich dowiedziało się o istnieniu pomnika kilkadziesiąt lat później.
- Mój tata miał jedynie 17 lat. Stracił jedynego brata i za chwilę został sam. To były dla niego ogromne przeżycia. Marek miał 19 lat, stała przed nim świetlana kariera sportowa. I nagle to wszystko się skończyło - Karolina Nowak, bratanica Marka Kolasy, dorastała w cieniu tragedii rodziny.
- W tamtym okresie nie było możliwości czegokolwiek się dowiedzieć. To, co nam powiedzieli, a były to szczątkowe informacje - to tylko tyle człowiek wiedział. Do tej pory nie wiemy nic konkretnego. Ciężko było, zawsze byliśmy z bratem razem, nagle go zabrało. Czasem przypominam sobie, że miałbym brata, a nie ma teraz nikogo… brakuje go do tej pory - mówi ojciec Karoliny.
BRAK DANYCH I NADZIEJA NA PRAWDĘ
Jest rok 2021.
Dzwonię do polskiej Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Czy są jakieś polskie archiwa tej sprawy? Czy strona bułgarska przekazała stronie polskiej jakiekolwiek informacje o katastrofie?
Przedstawiciel PKBWL wyjaśnia, że komisja działa od 2003 roku i że nic nie wiedzą na ten temat. Nie chce rozbudzać nadziei, ale mam napisać maila. Napisałam. Odpowiedź przyszła z zupełnie innej strony, ale o tym za chwilę.
- Po tylu latach rany się zabliźniają, jednak trzeba uczcić pamięć osób, które tragicznie zmarły w tej katastrofie – mówi Karolina Kolasa-Nowak.
Leszkowi Sibilskiemu tablica upamiętniająca kolegów i pomnik w Gabare nie wystarcza. Chce wiedzieć, dlaczego zginęli.
- Rodziny dostały lakoniczne informacje. To były trudne czasy, reżim o tym nie mówił. Teraz jesteśmy w lepszej pozycji niż jeszcze kilka lat temu. Odpowiednie organy są chętne do współpracy, są gotowe pomóc wyciągnąć informacje. Brakuje jednak środków finansowych i decyzji, by to zrobić. A to są głębokie rany. Ludzie cierpią w ciszy. Tu pojawia się pytanie: czy chcemy zostawić sprawę w spokoju i nigdy nie dowiedzieć się prawdy? Możemy odkopać prawdę - ale za cenę emocji.
Trudno mi samej ukryć emocje, kiedy czytam, że moją ciocię sprawdzała milicja - na okoliczność, czy aby nie była terrorystką. Sprawdzali m.in., czy umiała pilotować samolot. Przyczyna? Trudno wyobrazić sobie inną, niż próba zrzucenia na kogoś z pasażerów odpowiedzialności za katastrofę i przedstawienia jej jako rzekomego ataku terrorystycznego - taki obraz wyłania się z informacji w Instytucie Pamięci Narodowej, do których dotarła "Rzeczpospolita".
- Te dokumenty, które, jak się okazało po 43 latach - istnieją! - są dla nas wstrząsające. To barbarzyńska narracja ówczesnego reżimu. Kazali nam zapomnieć o katastrofie, nie udzielili żadnych informacji ani jakiegokolwiek wsparcia. Panował wtedy zwyczaj, że trumnę ze zmarłym wyprowadzano z domu. Uprzedzono nas, że nie wolno nam otworzyć trumny. Po pogrzebie dowiedzieliśmy się, że w pobliżu naszego miejsca zamieszkania stał czarny samochód. Możemy się tylko domyślać, czy to przypadek, czy może obserwowano nas i pilnowano – mówi Margerita Kukier. I dodaje:
- Okazuje się, że gdy byłyśmy w głębokiej żałobie, przeżywaliśmy potrójną tragedię śmierci Joasi, Dominika i mojego ojca, milicja zbierała dane o naszej rodzinie, np. o kombatanckiej przeszłości moich rodziców.
Kilka rodzin ofiar - w tym moja - napisało wniosek o udostępnienie pełnych akt i ewentualne ponowne wszczęcie dochodzenia w sprawie tego, co naprawdę stało się 16 marca 1978 roku w Gabare.
Czekamy.