Kamil Sipowicz opowiada o chorobie i śmierci Kory. Przejmująca rozmowa
– Przyszedł moment, gdy zaczął się ból. Kora zaczęła strasznie krzyczeć. Nie mogłem dodzwonić się do hospicjum. Myślałem, że oszaleję – mówi Kamil Sipowicz o chorobie Kory w "Newsweeku". Filozof przyznaje, że brał pod uwagę samobójstwo, kiedy odeszła.
11.02.2019 | aktual.: 11.02.2019 08:57
Kamil Sipowicz udzielił wywiadu "Newsweekowi" na temat śmierci ukochanej żony, Kory. Piosenkarka zmarła 28 lipca 2018 r. Już na początku rozmowy filozof zapewnia, że ciągle czuje jej obecność. – Kora zmarła, została spalona, ale istnieje. Nie w sensie metaforycznym, inspirującym, choć to oczywiście też, ale w sensie kontaktu z osobą. Ona ingeruje w moje życie – tłumaczy.
Sipowicz mówi wprost, że po śmierci wokalistki, codziennie myślał o odebraniu sobie życia. – Ponieważ mam kontakt z Korą, to wiem, że nie mogę się jednak zabić, bo sprzeniewierzyłbym się jej woli – przyznaje w rozmowie z Aleksandrą Pawlicką.
Dzisiaj filozof jest przekonany, że żyje w stanie "łaski". Czuje się wręcz oświecony. Ale kiedy Kora umierała, miał zupełnie inne myśli. Z detalami opisuje, co się z nią działo i jak było mu ciężko patrzeć na jej cierpienie.
– Przerzut na mózg to jest koszmar, którego nie zrozumie nikt, kto nie miał z tym do czynienia – stwierdza. – Kora przeszła piekło, a ja z nią. Był moment, gdy mówiła, że jest bardzo szczęśliwa (…). A potem zaczynała się jazda w przeciwnym kierunku. Kazała nam zmieniać dywany z pokoju do pokoju. (…) Krzyczała, że wszystko jest źle – mówi.
Kamil Sipowicz wspomina moment, gdy Kora była już pod opieką hospicjum. Raz kiedy krzyczała z bólu, nie mógł się tam jednak dodzwonić. – Myślałem, że oszaleję. W końcu przyjechali, dali dożylnie relanium, bo jest skuteczniejsze od morfiny (…). Nie ze wszystkim potrafiłem sobie poradzić – wyznaje na łamach "Newsweeka".
Filozof dokładnie pamięta też chwilę, kiedy stan Kory po kilku latach walki z chorobą nagle się pogorszył. – Kora poszła po coś do kuchni i słyszę, że jakoś dziwnie stuka (…). Idę do niej, a ona, która zawsze była superczysta, stoi przy zlewie i przekłada coś brudnego z ręki do ręki. "Co ty robisz?" – pytam. "Nie widzisz, bucu głupi? Porządkuję to!" – czytamy.
Sipowicz podkreśla, jak choroba zmieniła jego żonę. Najbardziej bolało go, że nie jest w stanie jej pomóc. Mówi też o tym, że przyszedł czas, kiedy Kora przestała walczyć, ale on nie chciał się z nią jeszcze żegnać. – Przestała chodzić. W końcu mówić. Potem była już nieprzytomna. (…) Trzymaliśmy ją za ręce – mówi.
W ostatnich godzinach życia Korze towarzyszyli synowie z żonami, wnuczek Leon i Magdalena Środa. Gwiazda odeszła w niezwykłą noc, kiedy na niebie pojawił się czerwony księżyc. Sipowicz chciał ją spalić po tybetańsku na wielkim stosie. Pogrzeb jednak odbył się, ale miał świecki charakter. – Odprowadzaliśmy Korę w blasku świec, (…) prowadzeni przez tybetański chór śpiewający mantry. Karawaniarze byli wstrząśnięci – wspomina pożegnanie.
Część prochów została rozsypana w Nowym Jorku, część w Warszawie i na Warmii. Niewielką część Sipowicz pozostawił na Roztoczu. – Gdy wszedłem potem do jeziora, do którego wsypaliśmy prochy, miałem wrażenie, że Kora mnie otula – mówi.
Sipowicz bez przerwy płacze. Jest pewien, że wiosna będzie bardzo ciężka. Wierzy jednak, że żona wciąż z nim jest. – Nie wiem, czy Bóg jest czy go nie ma, ale wiem, że śmierć to nie jest koniec zabawy – stwierdza.
Sipowicz wspomina także, że Kora przed śmiercią nagrała dwie spowiedzi. Niestety jest jeszcze zbyt wcześnie, by mógł je spokojnie wysłuchać.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl