Kamil Sipowicz opowiada o chorobie i śmierci Kory. Przejmująca rozmowa
– Przyszedł moment, gdy zaczął się ból. Kora zaczęła strasznie krzyczeć. Nie mogłem dodzwonić się do hospicjum. Myślałem, że oszaleję – mówi Kamil Sipowicz o chorobie Kory w "Newsweeku". Filozof przyznaje, że brał pod uwagę samobójstwo, kiedy odeszła.
Kamil Sipowicz udzielił wywiadu "Newsweekowi" na temat śmierci ukochanej żony, Kory. Piosenkarka zmarła 28 lipca 2018 r. Już na początku rozmowy filozof zapewnia, że ciągle czuje jej obecność. – Kora zmarła, została spalona, ale istnieje. Nie w sensie metaforycznym, inspirującym, choć to oczywiście też, ale w sensie kontaktu z osobą. Ona ingeruje w moje życie – tłumaczy.
Sipowicz mówi wprost, że po śmierci wokalistki, codziennie myślał o odebraniu sobie życia. – Ponieważ mam kontakt z Korą, to wiem, że nie mogę się jednak zabić, bo sprzeniewierzyłbym się jej woli – przyznaje w rozmowie z Aleksandrą Pawlicką.
Dzisiaj filozof jest przekonany, że żyje w stanie "łaski". Czuje się wręcz oświecony. Ale kiedy Kora umierała, miał zupełnie inne myśli. Z detalami opisuje, co się z nią działo i jak było mu ciężko patrzeć na jej cierpienie.
– Przerzut na mózg to jest koszmar, którego nie zrozumie nikt, kto nie miał z tym do czynienia – stwierdza. – Kora przeszła piekło, a ja z nią. Był moment, gdy mówiła, że jest bardzo szczęśliwa (…). A potem zaczynała się jazda w przeciwnym kierunku. Kazała nam zmieniać dywany z pokoju do pokoju. (…) Krzyczała, że wszystko jest źle – mówi.
Kamil Sipowicz wspomina moment, gdy Kora była już pod opieką hospicjum. Raz kiedy krzyczała z bólu, nie mógł się tam jednak dodzwonić. – Myślałem, że oszaleję. W końcu przyjechali, dali dożylnie relanium, bo jest skuteczniejsze od morfiny (…). Nie ze wszystkim potrafiłem sobie poradzić – wyznaje na łamach "Newsweeka".
Filozof dokładnie pamięta też chwilę, kiedy stan Kory po kilku latach walki z chorobą nagle się pogorszył. – Kora poszła po coś do kuchni i słyszę, że jakoś dziwnie stuka (…). Idę do niej, a ona, która zawsze była superczysta, stoi przy zlewie i przekłada coś brudnego z ręki do ręki. "Co ty robisz?" – pytam. "Nie widzisz, bucu głupi? Porządkuję to!" – czytamy.
Sipowicz podkreśla, jak choroba zmieniła jego żonę. Najbardziej bolało go, że nie jest w stanie jej pomóc. Mówi też o tym, że przyszedł czas, kiedy Kora przestała walczyć, ale on nie chciał się z nią jeszcze żegnać. – Przestała chodzić. W końcu mówić. Potem była już nieprzytomna. (…) Trzymaliśmy ją za ręce – mówi.
W ostatnich godzinach życia Korze towarzyszyli synowie z żonami, wnuczek Leon i Magdalena Środa. Gwiazda odeszła w niezwykłą noc, kiedy na niebie pojawił się czerwony księżyc. Sipowicz chciał ją spalić po tybetańsku na wielkim stosie. Pogrzeb jednak odbył się, ale miał świecki charakter. – Odprowadzaliśmy Korę w blasku świec, (…) prowadzeni przez tybetański chór śpiewający mantry. Karawaniarze byli wstrząśnięci – wspomina pożegnanie.
Część prochów została rozsypana w Nowym Jorku, część w Warszawie i na Warmii. Niewielką część Sipowicz pozostawił na Roztoczu. – Gdy wszedłem potem do jeziora, do którego wsypaliśmy prochy, miałem wrażenie, że Kora mnie otula – mówi.
Sipowicz bez przerwy płacze. Jest pewien, że wiosna będzie bardzo ciężka. Wierzy jednak, że żona wciąż z nim jest. – Nie wiem, czy Bóg jest czy go nie ma, ale wiem, że śmierć to nie jest koniec zabawy – stwierdza.
Sipowicz wspomina także, że Kora przed śmiercią nagrała dwie spowiedzi. Niestety jest jeszcze zbyt wcześnie, by mógł je spokojnie wysłuchać.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl