Kasa na niby. Oszukują, żeby przypodobać się zamożnym znajomym
Udają, że ich na wiele stać, bo wstydzą się przyznać znajomym, że mają od nich mniej pieniędzy. Opowiadają o wymyślonych zagranicznych podróżach, by nie wypaść blado na towarzyskim spotkaniu, zapożyczają się, by nie odstawać. - Takie oszukiwanie ma krótkie nogi i bardzo eksploatuje. Nie tylko finansowo, ale przede wszystkim psychicznie - przekonuje psycholożka Anna Kalinowska.
- Poznaliśmy się w szkole naszych dzieci. Jedna z mam na początku pierwszej klasy zaproponowała spotkanie integracyjne w ich domu, a właściwie ogrodzie. Każdy zobowiązał się przynieść coś do jedzenia, miał być grill, piwko, a dzieciom chcieliśmy zamówić pizzę - wspomina Paweł, ojciec 17-letniej obecnie Zosi.
Kupili średniej klasy piwo, średniej klasy kiełbasę, musztardę, chleb, jakieś chipsy dla dzieciaków. - Żona wzięła z domu dwa słoiki własnoręcznie ukiszonych ogórków. Gospodarze mówili, że w ogrodzie panują spartańskie warunki, bo zamiast pięknej roślinności mają ugór. Że warto wziąć byle jakie ubranie, kalosze, bo może być błoto. A dom jest w rozsypce - dodali. - Od lat nie mogą go wykończyć. Gdy zobaczyliśmy tę ruinę, nogi się pod nami ugięły. Okazało się, że nasi gospodarze są właścicielami przedwojennej klasycystycznej pięknej willi w podwarszawskiej miejscowości, ogród to tak naprawdę park z monumentalnymi dwustuletnimi drzewami, a naszą kiełbasą nie nakarmiliby nawet swojego psa. Zresztą paczka z mięsem, którą przynieśliśmy, spadła pod stół w gigantycznej kuchni. Nikt jej nie podniósł - opowiada Paweł.
"Włoskie wakacje"
Paweł wspomina, że ponieważ nie byli jedynymi rodzicami, którzy dali nabrać się na "spartańskie warunki", zostali do końca imprezy. Jednak czuli się niezręcznie. - Okazało się, że gospodarze serwowali polędwicę wołową, krewetki z grilla, świeżego turbota, a do popijania tego wszystkiego podali wino, którego cena za butelkę przekraczała 100 zł. Dla panów była 18-letnia whisky, nawet nie chcę myśleć, ile kosztowała - opowiada Paweł. - Gdy wróciliśmy do domu, mieliśmy skwaszone miny, nie czuliśmy się najlepiej. Bo oto nagle okazało się, że niespodziewanie naszymi znajomymi, być może na najbliższe dziewięć lat, będą ludzie nieprawdopodobnie zamożni. I że nie mamy szansy im dorównać.
Kolejnym imprezom, wypadom na weekendy do SPA, podróżom matek z dziewczynkami do Paryża, a chłopców z ojcami do Bilund w Danii, do Legolandu, nie było końca. - Na początku, łapiąc straszną zadyszkę, nie tylko finansową, staraliśmy się dorównać temu poziomowi życia - wspomina Marta, żona Pawła. - Ale gdy zaczęliśmy rozważać zaciągnięcie kredytu na wspólne narty, przyszło opamiętanie. Otwarcie napisałam w naszej grupie e-mailowej, że nas na tygodniowy wyjazd do Włoch nie stać, że dziękujemy za propozycję, ale nie dołączymy do grupy nazwanej "włoskie wakacje". Mój e-mail wywołał lawinę. Oprócz czterech małżeństw wszyscy napisali mniej więcej to samo, co ja. Że dziękują, ale że to dla nich zbyt duży wydatek. Ktoś zaproponował alternatywny wypad na cztery dni do Małego Cichego.
Marta pamięta, że o mało się nie przewróciła, gdy przeczytała e-maila od zamożnych inicjatorów wyjazdu. - Po pierwsze wszystkich najmocniej przeprosili za propozycję zbyt rozdmuchaną finansowo, po drugie wytłumaczyli, że nie zdawali sobie sprawy, że przed świętami taki wyjazd również dla nich może być zbyt obciążający finansowo, co było wierutnym kłamstwem, a po trzecie zadeklarowali, że Małe Ciche na cztery dni to znakomity pomysł i chętnie wybiorą się ze wszystkimi.
Biurowe życie ponad miarę
Jak przyznaje Marta, ich znajomi okazali się ludźmi nie tylko z klasą, ale też z wyobraźnią. Tego o koleżankach z pracy nie może powiedzieć Maja Korcz, która na niespełna rok trafiła do pracy do dużej instytucji finansowej. - Byłam świeżo po rozwodzie, mąż, mimo zasądzonych alimentów, nie poczuwał się do ich płacenia - wspomina księgowa. - Miałam fatalną sytuację finansową, bo musiałam spłacić męża, który w ramach podziału majątku zgodził się zostawić mi mieszkanie. Samotna matka z dwójką dzieci, w długach, bez kasy - to nie brzmi zbyt dobrze. Z tego powodu ukrywałam swoją sytuację przed koleżankami z pracy, w przeważającej większości singielkami, które nie musiały ani płacić za przedszkole, ani spłacać rat kredytu.
Maja pamięta, gdy po kilku dniach pracy przyszła do niej koleżanka z sąsiedniego pokoju z informacją, że urządzają zrzutkę po 100 zł na prezent dla szefowej. - Sto złotych?! Myślałam, że to żart… - wspomina Maja. - Ale okazało się, że szefowa jest tak boska, że trzeba ją wysłać do SPA na Mazury, bo dzięki temu przez tydzień czuje wdzięczność i nie opieprza wszystkich na około - mówi z goryczą w głosie Maja. - Kasę pożyczyłam od matki, emerytowanej nauczycielki. Zrzuciłam się na prezent.
Ale to nie był koniec. W dziale, w którym pracowało ok. 30 kobiet, co chwila któraś miała imieniny, urodziny, baby shower, zaręczyny, ślub, obronę pracy licencjackiej lub magisterskiej, zdanie egzaminu państwowego. - Co chwila trzeba było na coś się zrzucać. Od ust sobie odejmowałam, żeby nie wyjść na jakąś biedaczkę. Nawet brałam dodatkowe fuchy, żeby dorobić. Aż do dnia moich urodzin. W biurze wszelkie tego typu uroczystości koleżanki obchodziły bardzo hucznie. Ta z nas, której święto było właśnie obchodzone, musiała przynieść co najmniej trzy rodzaje ciasta, a najlepiej do tego jeszcze przekąski, kanapki i tort. Tak też przygotowałam się na dzień moich urodzin w biurze. Gdy wystawiłam w sali konferencyjnej wszystkie smakołyki, sekretarka zapytała mnie, z jakiej to okazji. Powiedziałam radości, że to z okazji moich urodzin. Gdy zobaczyłam przerażenie w jej oczach, zdałam sobie sprawę, że ja prezentu nie dostanę. Nikt nie wiedział, że są moje urodziny…
Jak wspomina Maja, koleżanka tłumaczyła jej później, że to wina kadrowej, która nie przesłała daty urodzin Mai do jednej z głównych organizatorek imprezowego życia biurowego. - Niewiele mnie to już obchodziło - wspomina kobieta. - Od tego czasu przestałam się składać na prezenty. Przestałam też opowiadać o zagranicznych podróżach, których tak naprawdę nie odbyłam, pysznych daniach w restauracjach, w których nie byłam. Na pewno bardzo też pomogła mi w tym terapia, na którą poszłam, bo sobie nie dawałam rady, a której się wstydziłam. Nastąpiła taka zmiana, że teraz już sobie radzę, a terapii i ograniczonych możliwości finansowych nie się wstydzę.
O pieniądzach trzeba mówić otwarcie
Ukrywanie swojej sytuacji materialnej, oszukiwanie w tej materii trzeba rozpatrzeć w dwóch aspektach - mówi psycholożka Anna Kalinowska. - Po pierwsze warto zastanowić się, czemu udawanie kogoś zamożniejszego, lepiej sytuowanego ma służyć. Polepszeniu własnego wizerunku? Zrobieniu wrażenia? Przekonaniu kogoś, że odniosło się życiowy sukces? Mniejsze kwoty do dyspozycji nie świadczą przecież o tym, że ich dysponent jest człowiekiem w jakimkolwiek aspekcie gorszym. Po drugie osoby, które cierpią z powodu mniejszych zarobków niż np. przyjaciele, bardzo często nie doceniają swoich walorów z jednej strony i nie zdają sobie sprawy, jakim kosztem okupiona jest ich dobra sytuacja finansowa z drugiej. Za dużymi pieniędzmi często stoją godziny harówki, nieprzespane noce, ogromny stres nie tylko spowodowany odpowiedzialnością w pracy, ale też strachem, że wypracowaną pozycję, świetną pensję, prestiżowe stanowisko można stracić.
Oszukiwanie w kwestii własnej sytuacji finansowej bardzo eksploatuje i to nie tylko finansowo, zwłaszcza gdy próbuje się zamożniejszym znajomym dorównać. Wyczerpuje też psychicznie. Gdy znajdujemy się w sytuacji kłopotliwej, lepiej powiedzieć otwarcie, że coś jest dla nas za drogie lub na coś nas nie stać. Nie chodzi o roztrząsanie własnej sytuacji materialnej, tłumaczenie się z niej czy użalanie się nad sobą. Wystarczy powiedzieć: nie możemy sobie na to pozwolić. Jeśli znajomi są kulturalni, w lot zrozumieją nasze intencje. Jeśli nie, warto rozważyć sensowność utrzymywania takiej relacji dłużej.