GwiazdyKayah - zwierzenia niekontrolowane

Kayah - zwierzenia niekontrolowane

Kayah - zwierzenia niekontrolowane
Katarzyna Bonda
04.06.2007 11:03, aktualizacja: 21.06.2007 09:58
ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Już nie chcę machać nogami

Założyła wytwórnię Kayax, która jest już rozpoznawalną marką. I wypromowała własne gwiazdy. To od nich nauczyła się, że warto być wierną ideałom. Jeśli kogoś fascynowały jedynie nogi Kayah, to wkrótce przestaną. Chce śpiewać jazz, gdzie mogą się przydać, ale nie są nieodzowne.

Obraz
© (fot. Szymon Szcześniak)

Jesteś jedyną w Polsce piosenkarką z głową do interesów. Wytwórnia płytowa i studio nagrań Kayax jest już dziś marką. Jak się czujesz w roli bizneswoman?

Nie wiem, czy można mnie w ogóle tak nazywać. Przecież ja mam nawet kłopot z odróżnieniem brutto od netto… Kiedy zaczynałam karierę, nie przypuszczałam, że będę miała studio nagrań, wytwórnię i będę prowadziła firmę. Jestem przede wszystkim artystką. Sukces Kayaksu nie jest zasługą mojej głowy do interesów, raczej moich świetnych pomysłów i szczęścia do ludzi, z którymi pracuję. Jestem bardziej twarzą Kayaksu niż jego szefową. Organizacją i sprawami formalnymi zajmuje się mój menedżer i wspólnik – Tomik Grewiński. On nawet do łazienki zabiera ze sobą komórkę i stamtąd trzęsie całym światem.

Podobno bardzo dbasz o to, z kim pracujesz… Nawet niechętnie godzisz się, by zdjęcia robił ci obcy fotograf.

Lubię pracować z ludźmi, których znam i którym ufam. Te same zasady obowiązują w Kayaksie. Nas nie tylko łączy praca i muzyka jako sztuka, ale więź porozumienia. My się po prostu lubimy. Na przykład z Tomikiem znamy się ponad 10 lat, Maciej Grygiel jest moim wieloletnim fanem, jako nastolatek pisał do mnie listy, Natka, moja stylistka, jest żoną Tomika. Jesteśmy grupą przyjaciół. To dlatego rozumiemy się bez słów i udaje nam się unikać zgrzytów. Ta zasada dotyczy także naszych artystów. Nigdy nie zdecydowałabym się na promocję i wydanie płyty kogoś, kto nie jest fajnym człowiekiem, nawet jeśli byłby obdarzony nieprawdopodobnym talentem.

Początki twojej kariery nie były łatwe. Podobno ludzie dzielą się na tych, którzy pracują w pocie czoła, by osiągnąć cel, i takich, którym wszystko przychodzi łatwo.

Nie wierzę w szybkie kariery, choćby serialowych gwiazd. Trwają zwykle dwa sezony. Gwiazdy, które pojawiają się szybko, tak samo odchodzą. A ile warta była ich twórczość, weryfikuje czas. Nie chcę łatwego sukcesu – chcę do niego dojść ciężką pracą i doświadczeniem wielu lat.

No to ci się udało – czegokolwiek tkniesz, obraca się w sukces, także komercyjny…

To niezupełnie prawda. Nie jestem Midasem. Nadal popełniam błędy, ale mam pewną hierarchię wartości, gdzie priorytetem jest sztuka, a nie jej powodzenie. Nie znaczy to, że nie boli mnie, kiedy pasja do jakiegoś dzieła, w które głęboko wierzę, napotyka opór nieczułej materii, choćby niechęci mediów, zwłaszcza rozgłośni radiowych, bo i z taką mamy do czynienia. Dziś jestem osobą dojrzałą, w końcu 20 lat już jestem na scenie. Dlatego wiem, czego chcę, czego nie, i mierzę siły na zamiary. Ale nie zawsze tak było. To, kim jestem teraz, w pewnym stopniu zawdzięczam mądrym ludziom, których spotykałam na swojej drodze artystycznej. Miałam niebywałe szczęście. To były niezwykłe osobowości, pozbawieni kompleksów ludzie. Wspierali mnie, byli moimi mentorami, opiekowali się mną i uczyli stawiać pierwsze kroki w show-biznesie. Choćby Grzegorz Ciechowski czy Czesław Niemen. Często karcili mnie, bo im wolno było wszystko. Niestety, los zabrał mi ich, ale z niektórymi, jak z Atrakcyjnym Kazimierzem czy Markiem
Kościkiewiczem z De Mono, przyjaźnię się do dziś. To oni przestrzegali mnie przed sukcesem pozornym. I dziś widzę, że dobrze się stało, że kiedyś na długi czas usunęłam się w cień. Występując w drugim szeregu, w chórkach, zdobywałam doświadczenie i dojrzewałam. To była bardzo mądra decyzja. Pamiętam moje pierwsze wywiady i wstydzę się ówczesnych buńczucznych, bluźnierczych i aroganckich wypowiedzi.

Woda sodowa uderzyła ci do głowy?

Byłam jeszcze zbyt młoda, niewystarczająco silna, po prostu niegotowa. Głupia. Przede wszystkim przeszkadzało mi, że wszyscy traktują mnie jedynie jak atrakcyjną dziewczynę – jak towarek. A moje talenty, pasje, umiejętności są na drugim planie. Dlatego bywałam agresywna. Pamiętam, jak skakałam do gardła wielkim gwiazdom, obrażałam na przykład Korę, której nie dorastałam do pięt. Na szczęście przeprosiłam ją i dziś jesteśmy na stopie koleżeńskiej. Okazała mi ogromną wyrozumiałość, bo pewnie też coś podobnego wcześniej przeszła. Jako osoba dojrzała mogła przyglądać się ze współczuciem, jak się miotam. Dystans do otaczającego świata i pokorę daje dojrzałość. Dojrzałość artystyczna polega na tym, by nie dać się ponieść pierwszej fali popularności. Publiczność, która dziś wyniosła cię na szczyt, następnego dnia może cię ukamienować. Umarł król, niech żyje król.

To dlatego roztaczasz parasol ochronny nad młodymi artystami? W ten sposób spłacasz dług wobec starszych kolegów.

Wielu starszych kolegów po fachu pomagało mi z czystej sympatii. Nigdy jednak nie miałam zawodowej opieki z prawdziwego zdarzenia. A w dzisiejszych czasach to nieodzowne. Bez promocji żaden artysta nie jest w stanie wyjść z cienia, choćby nie wiem jak był zdolny. Zwłaszcza w muzyce pop. Kiedyś myślałam, że sztuka obroni się sama. I nie wiem, jak to możliwe, że ktoś kupował moje płyty we Włoszech czy Francji, skoro nie miałam żadnej promocji. Skąd o nich wiedział? To było bardzo miłe, jednak dziś wiem, że gwiazda musi mieć dobry PR.

Sama kreujesz wizerunek gwiazd, którymi się zajmujesz?

Nie muszę tego robić. Każda z nich jest osobowością, a ja tylko pomagam im to wydobyć. Marysia Peszek od początku wiedziała, jak ma wyglądać jej muzyka, wizerunek sceniczny, a nawet okładka płyty. Bisquit z kolei dokładnie wie, czego nie chce. Krzyś Kiljański to perła sama w sobie – prawdziwy męski głos. Gdybym ja nie wydała jego płyty, zrobiłby to ktoś inny. Tutaj nie trzeba było mieć „nosa” ani włożyć żadnej pracy. Płyta, którą wręczono mi do przesłuchania, była prawie gotowa do wydania. Trzeba było tylko napisać teksty po polsku.
Pracować z takimi ludźmi to sama przyjemność. Ja tylko mogę powiedzieć, co da się zrobić, a czego nie. Zresztą nie naciskam, staram się ich traktować po partnersku. Nigdy na przykład nie zaproponuję żadnemu z nich, żeby zmienił fryzurę, bo taka jest koncepcja wytwórni. Za to czasem muszę sobie podwiązywać szczękę, żeby mi nie opadła z wrażenia. Tacy są niezwykli.

Czy czegoś od nich się uczysz?

Tego, że warto być wiernym swoim ideałom. Zamiast iść wydeptanym gościńcem, należy przecierać szlaki, robić kontrowersyjne rzeczy. Nigdzie nie jest powiedziane, że to nie spodoba się szerokiej publiczności. Byłam na przykład przeciwna, żeby Zakopower śpiewał po góralsku – wydawało mi się, że ludzie tego nie zrozumieją. Zamiast „trza zapytać się halnego” słyszałam „szachownego”. „Kto to jest szachowny” – pytałam. „To bez sensu, nikt tego nie kupi” – przekonywałam. A okazało się, że nie miałam racji. To samo z Marysią Peszek. Swoją „Miastomanią” zilustrowała monodram, w którym z tirówki przeistacza się w przesłodką dziewczynę. Ale na potrzeby koncertów związała się z muzykami o bardzo nowatorskich pomysłach. Tak powstała niemalże punkowa – na pewno niegrzeczna – wersja jej piosenek. Na dodatek uparła się, by płytę nazwać „Siku”, czemu byłam przeciwna. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym promować taki tytuł. Spierałam się, ale byłam bez szans. Marysi udało się mnie przekonać. To artycha pełną gębą. Tak samo
Krzyś Kiljański. Urodziliśmy się tego samego dnia, miesiąca i roku, ale wcale nie rozumiemy się bez słów. Są duże różnice między kobietą i mężczyzną i to nie te, które widać gołym okiem. Krzyś w momencie największej popularności został ojcem i całkowicie pochłonęło go życie rodzinne. Miał odwagę się wycofać. Nie wiem, czy ja bym się na to zdobyła. Bałabym się utraty tak ciężko zdobytej pozycji. Innym razem zaproponowałam: „Możemy zrobić okładkę w takim i takim piśmie”. Usłyszałam: „Ja się tu nie odnajduję, to nie moje buty, dziękuję…”. A Smolik, który z wielką pokorą dłubie majstersztyki bez nachalnych treści muzycznych, nie zabiegając o masy, skromnie odbiera ogrom- ne dowody swojej popularności. Właśnie dostał złotą płytę. Uczę się od nich, że nie zawsze liczy się tylko sprzedaż. Czasem warto powiedzieć: „Nie”. Trzeba znać swoją wartość. Przed chałturą trudno się ustrzec, dlatego wciąż trzeba się mieć na baczności.

Co masz na myśli?

Żyjemy w ciężkich czasach. Sztuka staje się luksusem. Multimedia, telefonia komórkowa, Internet sprawiają, że ludzie wszystko mają w zasięgu ręki. Nie chce im się iść na koncert, wkrótce przestaną kupować płyty. Lada moment będą ściągać z Internetu tylko te utwory, które się im podobają. Tymczasem płyta jest zamkniętą całością, skończonym dziełem – ma własny klimat, styl. Ważna jest nawet czcionka, jaką wydrukowane są tytuły utworów. Dlatego tak boli mnie to, w jakim kierunku zmierzamy. W radiu nie promuje się polskiej muzyki. W programach telewizyjnych śpiewają aktorzy, a ja nie mam gdzie pokazać swoich artystów. Nie mam nic przeciwko kolejnym programom, gdzie muzycy tańczą, a aktorzy śpiewają. Ale musi być dla tego rozsądna przeciwwaga i miejsce na prezentację sztuki. Po koncercie w kolorowej prasie znajduję informacje o swojej sukience, a nie o tym, jak śpiewałam. To mnie boli. Naprawdę!

Mimo tego założyłaś wytwórnię, szukasz nowych talentów i co tu ukrywać, świetnie wam idzie.

Bo nie wolno się poddawać. Trzeba być elastycznym. Dostosowywać się do rzeczywistości, ale nie tracić siebie. Byłam bardzo zaskoczona tym, że Kayax stał się rozpoznawalną marką. Ponad trzy lata temu, kiedy wydaliśmy pierwszą płytę – był to „15 Minut Projekt”, który tworzyli muzycy z mojego zespołu – myślałam, że będzie to niszowa działalność. Nikt z nas nie nastawiał się na zysk. To miała być przygoda.

Kiedy pomyślałaś o firmie?

Nigdy nie marzyłam o sukcesie komercyjnym, nigdy nie chciałam śpiewać i tworzyć dla mas. Wszystko zdarzyło się przypadkowo. Najpierw podchwycono „Fleciki”, potem „Na językach”, „Supermenkę”. Prawdziwą eksplozją był „Bregović”, co kompletnie mnie zaskoczyło. Przez te lata zebrałam mnóstwo doświadczeń, a teraz mogę się nimi dzielić. Poza tym może rzeczywiście coś jest w tym spłacaniu długów, które zaciągnęłam, gdy zaczynałam. Kiedy tworzyliśmy Kayax, chcieliśmy po prostu wydawać płyty, których sami chętnie byśmy słuchali. Ale zostaliśmy zarzuceni propozycjami. Dostajemy setki płyt demo. Nie jesteśmy w stanie ich wszystkich przesłuchać. Podczas pracy biurowej włączamy je po kolei i jeśli komuś się coś spodoba, odkładamy. Potem bierze je Tomik i słucha w domu. Jeśli płyta przejdzie przez to sito, zabieramy ją w trasę koncertową i słuchamy wspólnie w samochodzie.

Dużo ryzykowałaś, inwestując w wytwórnię?

Zainwestowałam w Kayax swoje pieniądze. Nie brałam kredytu, nie zastawiłam domu. Muszę przyznać, że choć świetnie nam idzie i nasza firma nie jest non profit, to wciąż żyjemy głównie z koncertów. Nasz kapitał to przede wszystkim marka i katalog, a także artyści, którzy z nami pracują, i zainteresowanie publiczności oraz mediów. Zdarzały się „złote strzały”: Krzyś Kiljański czy Marysia Peszek. Ale wszystkie pieniądze, jakie zarabiamy, inwestujemy natychmiast w kolejnego artystę. Teraz już pracuje z nami 10 osób, wkrótce otwieramy „odnogę” Kayaksu – Kayaxcom, który będzie się zajmował nowymi technologiami oraz projektami, na które Kayax uzyska licencje. Zamierzamy wydawać własne składanki. Już pierwsza z nich będzie niezwykła. „Music for Boys & Gays” – genialna muzyka zarówno na samotne wieczory, jak i najlepsze balangi. Od dwóch lat wiercę Tomikowi dziurę w brzuchu, żeby ją wydać, i mam nadzieję, że ukaże się pod koniec kwietnia. Mogę jedynie zdradzić, że będzie tam utwór Madonny, która prawie nigdy nie godzi
się na udział w żadnych składankach. Dla nas zrobiła wyjątek. Wiem, że podoba się jej nasz projekt.

Kiedy to wyjdzie, tabloidy rzucą się na ciebie, a paparazzi zaczną nocować pod twoim domem.

Już nocują. Kilka razy musiałam wzywać policję. To, że fotografowie śledzą mnie na mieście, jest już normą. Kiedy piszą bzdury na mój temat, staram się to znosić z godnością, ale kiedy ranią moich bliskich, natychmiast wnoszę sprawę do sądu. Jestem tu nieugięta. Już cztery razy byłam do tego zmuszona i za każdym razem wygrałam. Ostatnio udało ci się wygrać proces z „Faktem”. Sąd uznał, że pisząc o twojej domniemanej ciąży, naruszono twoje dobra osobiste. Zasądził karę 50 tysięcy złotych i publikację sprostowania. Wygrałam dopiero w pierwszej instancji, ale mam nadzieję, że sąd drugiej instancji podzieli ten pogląd. Poza zasądzoną kwotą cieszą mnie przeprosiny, które „Fakt” będzie musiał zamieścić na pierwszej stronie. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego tego typu prasa nie może zaakceptować granicy mojej prywatności, a obrzucanie mnie błotem usprawiedliwia potrzebami czytelników. Już od kilku lat mam zasadę, że nie udzielam wywiadów pismom, które żerują na ludzkim nieszczęściu. Mimo tego wciąż ukazują się w
nich moje wypowiedzi. Kiedyś tego nie było. Wszystko zaczęło się po płycie z Bregoviciem. Tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że to był czas rozkwitu bulwarowej prasy.

Co najgłupszego o tobie napisano?

Kiedy miałam 17 lat i śpiewałam „Córeczko…”, przeczytałam, że śpiewam dla swojej 14-letniej córki. Potem napisano wiele bzdur, ale ostatnie idiotyczne doniesienia o mojej rzekomej ciąży chyba najbardziej mnie zabolały. Był to dla mnie bardzo ciężki okres, zdrowotnie i psychicznie. Z gazet dowiadywałam się, kto jest kolejnym ojcem mojego dziecka. Uważam, że cud narodzin jest tak intymną sprawą, że nikt, nawet osoba publiczna, nie ma obowiązku informowania o nim. Kiedy rozpadło się moje małżeństwo, też miałam prawo najpierw się od tego zdystansować, a nie zwierzać się z osobistej tragedii czytelnikom jakiejś szmatławej gazety. Zajmuję się sprzedawaniem płyt, a nie rewelacji z mojego życia i nigdy się nie zgodzę na wchodzenie z butami w moje osobiste sprawy.

Jak znajdujesz czas dla synka, kiedy rozkręciłaś wytwórnię, wydajesz kolejną płytę, koncertujesz?

To tylko kwestia organizacji. Tata odwozi go do szkoły, babcia mi pomaga w ciągu dnia, studio nagrań mam w domu, nie muszę więc stać w korkach. Najtrudniejszy był pierwszy rok. Trwał „bregoviciowski” boom, ja przez rok karmiłam Roszka piersią, musiałam więc ciągnąć go wszędzie ze sobą. Teraz mój syn w ogóle nie zwraca uwagi na to, że jestem w prasie czy telewizji. On zresztą woli słuchać piosenek Kasi Kowalskiej czy Moniki Brodki. Cóż, cieszę się, że ma dobry gust…
Myślę, że na wszystko jest czas. Na błędy i na odpowiedzialność, ale nie wolno rezygnować ze swoich aspiracji. Kiedyś Ewa Bem powiedziała, że pogodzenie życia zawodowego z rodzinnym nie jest możliwe, a jednak trzeba to zrobić. Przynajmniej się staram.

Czy myślałaś kiedyś o emeryturze?

Coraz częściej o niej myślę… (śmiech) A na poważnie, to ciągle mam dużo rzeczy do zrobienia. Dopiero skończyłam karnawałowe koncerty, myślałam, że odpocznę, a tu plan filmu reklamowego, sesje zdjęciowe, ponieważ właśnie zostałam ambasadorem i twarzą kosmetyków AA firmy Oceanic. Za chwilę wyjdzie moja płyta „Unplugged”, a od maja rusza sezon koncertowy. Gdzie więc ta emerytura. Jednak nie wyobrażam sobie szaleństw w stylu Madonny. Myślę, że coraz bardziej będę się zbliżała do jazzu. Tutaj nie trzeba już machać nogami. Wprawdzie Diana Krall odkryła go w bardzo młodym wieku, ale ja miałam inny temperament. Chociaż czasem męczy mnie to, że w Polsce wciąż muszę udowadniać, że coś znaczę. Na świecie publiczność dojrzewa wraz z artystą. Jeśli ktoś jest na rynku 20 lat, to znaczy, że jest dobry, coraz lepszy. Przekłada się to na szacunek i warunki pracy. U nas jest odwrotnie. Ale informuję, że jeśli kogoś fascynowały jedynie moje nogi, to wkrótce przestaną, bo ja ewoluuję w kierunku jazzu, gdzie mogą się przydać,
ale nie są nieodzowne. Wystarczą mi zresztą wierni i dojrzali fani, a nie ludożerka, jak żartobliwie nazywamy większość przypadkowych słuchaczy.

O tym chyba twoi fani mogli się przekonać na koncercie MTV „Unplugged”… Płyta i DVD z tego koncertu ukażą się niebawem.

Ten koncert to zwieńczenie wielu lat pracy. Po raz pierwszy mogłam sobie pozwolić na wykonanie piosenek niekomercyjnych, a tak cenionych przez fanów. To było wielkie święto muzyki, obfite w genialnych gości, jak Ania Maria Jopek czy mój amerykański beatboksowy szwagier – Chesney Snow. Była niesamowita atmosfera. Wzruszenie po obu stronach było tak ogromne, że czułam dreszcze… Byli fani, których mam od lat. Niektórych znam nawet po imieniu, przyjechali z całej Polski. Właśnie na nich mi zależy. Pamiątkę w postaci CD i DVD będzie można kupić już pod koniec marca. Chciałabym powoli oddalać się w spokojne rejony, wierzę, że prawdziwa sztuka znajdzie odbiorcę. Może to kwestia dojrzewania, nabierania pokory, a może zwykłego zmęczenia. Nie interesują mnie listy przebojów, a serca publiczności!

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces