Kinga Baranowska: człowiek nigdy nie jest silniejszy od góry
Kinga Baranowska, himalaistka, zdobywczyni siedmiu ośmiotysięczników, pierwsza Polka, która wspięła się na Kanczendzongę, Dhaulagiri i Manaslu. Jeśli jeszcze raz Andrzej Wajda robiłby casting do roli Zosi w „Panu Tadeuszu”, to z pewnością ona miałaby wielkie szanse. Jest kwintesencją słowiańskiej urody, kobiecej delikatności i dziewczęcej niewinności. A jednak pozory mylą. Kiedy bierze czekan w dłoń i musi zdobyć górę, to nie jest już taka delikatna. Rozmawia Agata Młynarska.
15.12.2011 | aktual.: 02.02.2012 16:35
Kinga Baranowska, himalaistka, zdobywczyni siedmiu ośmiotysięczników, pierwsza Polka, która wspięła się na Kanczendzongę, Dhaulagiri i Manaslu. Jeśli jeszcze raz Andrzej Wajda robiłby casting do roli Zosi w „Panu Tadeuszu”, to z pewnością ona miałaby wielkie szanse. Jest kwintesencją słowiańskiej urody, kobiecej delikatności i dziewczęcej niewinności. A jednak pozory mylą. Kiedy bierze czekan w dłoń i musi zdobyć górę, to nie jest już taka delikatna. Rozmawia Agata Młynarska.
Kiedy zaczęłaś się wspinać?
Kinga Baranowska: Bardzo późno, dopiero na studiach. Moi rodzice mieszkają nad morzem, więc nie miałam żadnej tradycji chodzenia po górach. Jestem rodowitą Kaszubką. Pierwszy raz trafiłam właśnie w Tatry. Ale kiedy tam się znalazłam, to już na dobre. Można powiedzieć: „strzeliło mnie piorunem”. Zaczęłam coraz bardziej zagłębiać się w sztukę chodzenia po górach – najpierw turystycznie, potem wspinaczkowo. Tak to poszło…
A.M.: Zdobycie Kanczendzongi zadedykowałaś Wandzie Rutkiewicz. Zastanawiałam się, czy to jest rodzaj babskiej solidarności, czy zadawałaś sobie pytanie, co czuła idąc na tę górę, z której już nie wróciła?
K.B.: To była dla mnie niezwykle ważna wyprawa. Przygotowywałam się do niej bardzo długo. W czasie, kiedy myślałam o wejściu na Kanczendzongę, na jej szczycie stanęły zaledwie dwie kobiety, a dużo, gdzieś tam po drodze, poginęło. Kanczendzonga miała więc bardzo niefajną opinię: góry, która nie lubi kobiet. Kiedy nawet wspominałam komuś o tej Kanczendzondze, to patrzono na mnie z lekkim przerażeniem. Do tej wyprawy przygotowywałam się więc również mentalnie. Obiecałam sobie, że jeśli zdobędę tę górę, to przypomnę o Wandzie, bo na to zasługuje.
A.M.: Znałaś ją?
K.B.: Nie, nigdy jej nie poznałam. Uważam natomiast, że – jak na tamte czasy – była ona naprawdę wybitną himalaistką. O takich osobach należy przypominać. Wanda Rutkiewicz zasłynęła w himalaizmie na całym świecie.
A.M.: Zdobyłaś Kanczendzongę, mimo, że jak powiedziałaś „nie lubi” ona kobiet. Czy to góra „decyduje” o tym, że kogoś do siebie dopuści, czy jednak zależy to od maksymalnej determinacji człowieka?
K.B.: Uważam, że człowiek nigdy nie jest silniejszy od góry. Nie należy chyba rozpatrywać tego w takich kategoriach. Nie da się walczyć z naturą. Oczywiście możemy być świetnie przygotowani do danej wyprawy, ale – czy chcemy tego, czy nie – musimy podporządkować się występującym tam warunkom. Dopiero wtedy możemy się wspinać. Jeśli robimy coś wbrew temu, nie kończy się to dobrze.
A.M.: A bywa przecież i tak, że te warunki stają się niesprzyjające, gdy jest się sto metrów od szczytu. Trzeba zawracać. Co się wtedy czuje?
K.B.: Muszę przyznać, że takie sytuacje przytrafiły się mi kilka razy. Pierwszy raz na Dhaulagiri, sto metrów przed szczytem. Była to dla mnie wtedy najtrudniejsza decyzja w życiu. Ale jedyna słuszna. I właśnie w takich sytuacjach, kiedy trzeba zawrócić, gdy szczyt jest już niemal na wyciągnięcie ręki, odczuwa się jedynie słuszność podjętej decyzji. Dojrzałym alpinistą jest się wówczas, kiedy, w odpowiednim momencie, umie się zawracać. Trzeba na tyle siebie poznać, by rozumieć, że nie należy robić ani jednego kroku dalej. Potrafię zawrócić przed szczytem, ponieważ są niesprzyjające warunki pogodowe albo mój partner źle się czuje – to jest przejaw dojrzałości i odpowiedzialności wspinacza.
A.M.: Myślisz, że w życiu jest podobnie?
K.B.: Piękne jest to, kiedy doświadczenia z gór potrafimy przenosić tutaj, na niziny.
A.M.: Krzysztof Wielicki powiedział mi, że najważniejsza we wspinaniu jest psychika nazywana przez was psychą. Bez niej nie zdobędziesz żadnej góry, nawet swojej własnej, prywatnej. Co ukształtowało Ciebie?
K.B.: Sądzę, że swoją psychikę poznawałam przez wiele lat. Pierwsze wyprawy na ośmiotysięczniki dawały mi możliwość spojrzenia w siebie, zrozumienia tego, kim jestem i jak się zachowuję w rozmaitych sytuacjach, również w tych ekstremalnych. Miałam okazję poznać siebie od dobrej i niedobrej strony. A jaka jest moja psycha? Trudno mówić o sobie… Myślę, że nie poddaję się tak łatwo. Z tego, co mówią inni wspinacze, wynika, że jestem osobą, która do końca stara się wykorzystać możliwości. Oczywiście robiąc to w granicach rozsądku. W naszym środowisku mówimy też, że ktoś „ma spręża”, czyli nie odpuszcza łatwo. Jestem cierpliwa, ale to absolutnie nie jest cecha wrodzona. Góry nauczyły mnie cierpliwości.
A.M.: A jaka jest twoja psycha w relacjach z mężczyznami – w górach i tu?
K.B.: W górach nie jest dla mnie ważne, czy obok mnie idzie kobieta, czy mężczyzna. Bardziej istotne są cechy charakteru partnera, z którym się wspinam. Zależy mi na tym, żebyśmy dobrze z sobą współpracowali. Nawet jeśli ten wspinacz będzie mistrzem świata, ale już pierwszego dnia nie będę potrafiła się z nim dogadać, to wyprawa się nie uda.
*A.M.: Brzmi to trochę jak przepis na dobre małżeństwo. * K.B.: Trochę tak. W życiu na nizinach jest podobnie.
A.M.: Krzysztof Wielicki wspominał również, że uczucie samotności doznawane podczas wypraw w górach wytwarza złudzenie obecności kogoś obok; że doświadczył tego, gdy na przykład zdobywał samotnie Nanga Parbat. Ty również w pojedynkę zdobywałaś szczyty. Też miałaś takie niezwykłe doświadczenia?
K.B.: Z tego, co sobie przypominam, raz przeżyłam coś podobnego. Ale nie potrafię tego zwerbalizować.
A.M.: W jaki sposób oswajasz samotność w górach?
K.B.: Kiedy lubimy być sami z sobą, zupełnie nam to nie przeszkadza.
A.M.: A lubisz to?
K.B.: Musiałam się tego nauczyć.
A.M.: Czym jest dla ciebie samotność w górach?
K.B.: Jest taki najfajniejszy rodzaj samotności, w którym nie potrzebujesz żadnego wypełniacza, ani książki, ani muzyki. Możesz cieszyć się byciem sama ze sobą, patrzeć w górę na tropik namiotu i myśleć: „To jest część wspinaczki” – delektować się taką chwilą. Ważne jest tylko „tu i teraz”. Ale, nie ukrywam, trzeba w sobie wypracować taki stan, nauczyć się go po prostu.
A.M.: Jakie masz sposoby na samotność w górach?
K.B.: Dużo książek. Kiedyś zabierałam w góry Kapuścińskiego. Mimo że wiele razy czytałam już „Cesarza” czy „Heban”, to zawsze z wielką ochotą wracałam do jego mistrzowskiego pióra. Teraz biorę różne książki, nawet czytadła historyczne, psychologiczne czy filozoficzne, takie, żeby pogłębiać swoją wiedzę. Zabieram też literaturę lekką. Wszystko zależy od tego, w jakim jestem nastroju.
A.M.: A muzyka? W górach lepsza jest cisza czy dobra muzyka?
K.B.: Dobra muzyka zawsze jest wskazana. Uwielbiam wariacje jazzowe i wszystko, co z jazzem związane. To jest taka nagroda. Idziesz przez ileś tam godzin i myślisz sobie z radością: „Kiedy dojdę do celu, to posłucham sobie tego i tego utworu”. „Nakręcam się” taką nagrodą.
A.M.: Widziałam nagrania wideo z twojego wejścia na Kanczendzongę i Daulagiri. Miałam poczucie, że uczestniczę w czymś bardzo intymnym. Kiedy stanęłaś na tych szczytach, miałaś przyspieszony oddech, ale nie było w tobie żadnej euforii, mówiłaś bardzo spokojnie…
K.B.: Zastanawiałam się nad znaczeniem takich nagrań. Doszłam do wniosku, że chcę trochę odbrązowić te góry i pokazać, że himalaiści też nie są ludźmi z żelaza, robotami. To po pierwsze. Po drugie – takie nagranie może komuś pomóc, zmotywować go do osiągania rozmaitych celów. Nawet jeśli nasze marzenia wydają się być kompletnie z kosmosu, nieosiągalne, to jednak, przy odpowiednim nakładzie pracy i dobrej woli, mogą stać się realnością. Nieważne, czy będzie to zdobycie góry, czy zupełnie inna dziedzina życia…
A.M.: Na przykład kolejny dzień życia.
K.B.: Dokładnie. Dlatego postanowiłam dzielić się swoimi dokonaniami, bo może to komuś być pomocne.
A.M.: Na forum dyskusyjnym mojego portalu Onaonaona.com można przeczytać wpisy mówiące o potrzebie tego rodzaju motywacji. Boimy się czasem realizować własne marzenia. Wynika to z wielu powodów, ale najczęstszym jest brak wiary w siebie. Co byś powiedziała tym wszystkim kobietom, które nie wierzą w siebie?
K.B.: Przy realizowaniu zamierzeń najważniejsze jest skupianie się na każdym kolejnym kroku. Kiedy po raz pierwszy wyobrażałam sobie wejście na ośmiotysięcznik, jego zdobycie wydawało mi się kompletnie nierealne. Nie miałam żadnych podstaw do tego, żeby wierzyć w powodzenie takiej wyprawy, chociażby dlatego, że wychowałam się na Kaszubach, z dala od gór. Teraz myślę, iż najważniejsze jest skupianie się na dniu dzisiejszym i zadawanie sobie pytania, co mogę zrobić „tu i teraz”, by przybliżyć się do realizacji upragnionego celu. Nie należy wybiegać myślą zbyt daleko, myśleć o tym, że nasz cel jest niesłychanie trudny i że nie da się go osiągnąć. Niesłychanie istotny jest każdy krok i dzień w drodze do osiągnięcia takiego celu. Należy w to wierzyć, a wtedy małymi krokami zrealizujemy nasze marzenia.
A.M.: Na to, jaki masz charakter, bardziej wpłynęła twoja mama czy twój tata?
K.B.: Chyba oboje na niego wpłynęli. Ojca mam wymagającego, a moja mama jest osobą bardzo ciepłą.
A.M.: Jak zareagowali, kiedy powiedziałaś im, że wybierasz się w Himalaje?
K.B.: Na początku im tego nie mówiłam. Pierwsze moje wyjazdy były trochę takie ukryte. Mama była na mnie wściekła, kiedy na przykład przeczytała w gazecie, że szczyt na który się wybrałam, nie miał – jak mówiłam rodzicom – pięciu tysięcy metrów, lecz siedem. Potem w domu mówiłam już wszystko. Wiem, że to jest potworny strach o dziecko, troska o nie. Rzeczywistość jednak jest taka, że jedyne, co rodzice mogą robić, to nas wspierać. Powiedziałam o tym swojemu tacie i swojej mamie. Od tamtego momentu wspierają mnie. Ogromnie sobie cenię fakt, że mam z ich strony taką akceptację.
A.M.: A gdyby osoba, w której byłabyś zakochana, powiedziałaby: „Nie będziesz się więcej wspinać, bo boję się, że cię stracę”…
K.B.: Myślę, że od takiej osoby nigdy podobnych rzeczy bym nie usłyszała. Wiedziałaby przecież, jakie jest to dla mnie ważne. Choć z drugiej strony, może sama chciałabym coś dla tej osoby zmienić w swoim życiu.
A.M.: Jak jest w górach od tej babskiej strony? Masz jakiś specjalny krem, szampon? Zawsze na zdjęciach ze wspinaczek wyglądasz pięknie. A może w górach zaciera się płeć?
K.B.: Kiedy wychodzimy z bazy i zaczynamy się wspinać, rzeczywiście zaciera się płeć. Nie ma ona żadnego znaczenia, bo w tym momencie inne rzeczy są ważne. Nie ma też znaczenia to, czy ktoś przez dwa albo trzy dni nie mył włosów.
A.M.: Czy kobiecość w górach ma dla ciebie znaczenie?
K.B.: Nie aż tak wielkie jak na nizinach. Pamiętaj, że tutaj staramy się zazwyczaj podobać komuś. Tam, w górach, chcę się czuć przede wszystkim dobrze sama z sobą. Jeśli więc biorę w bazie prysznic, nie robię tego dlatego, żeby się komuś podobać, lecz wyłącznie po to, by dobrze się czuć.
A.M.: Powiada się, że w zespołach menadżerskich kobiety są bardzo potrzebne, że wnoszą takie cechy, których brak jest mężczyznom. Co kobiety wnoszą do zespołu zdobywającego szczyt?
K.B.: Widziałam bardzo mało kobiet jako liderów wypraw. Jeżeli nimi się stają, to chyba bardzo muszą uważać na emocje w trakcie podejmowania decyzji. Natomiast te liderki, które widziałam, były bardzo dobre w tym, co robiły. Oprócz siły, wnosiły dużo ciepła.
A.M.: Jak długo jesteś w stanie przebywać tu, na dole? Kiedy dopada cię myśl, że znowu chcesz iść w góry?
K.B.: Na dole czuję się dobrze, lubię tu być. Nie jest więc tak, że coś mnie dopada i chcę uciekać w góry. Gdyby nie było Himalajów, to chodziłabym w Tatry albo Alpy. Po prostu lubię przebywać w górach. Jeśli za dziesięć lat stwierdzę, że na Himalaje nie mam już sił, to zacznę wspinać się w Tatrach. Wtedy też będę szczęśliwa.
A.M.: Kiedy wybierasz się na kolejną wyprawę?
K.B.: Myślę, że pod koniec marca. Celu nie chcę jednak jeszcze zdradzać. Przymierzam się do niego w duchu.
A.M.: Czy chcesz komuś tę wspinaczkę zadedykować?
K.B.: Zapewne moim przyjaciołom, którzy niesamowicie mnie wspierają i bez których „zginęłabym w butach”. To są osoby, które są zawsze przy mnie. Nawet gdy są niewidoczne podczas moich wypraw, to pozostają niesamowicie ważne.
A.M.: Czy zgodzisz się, żeby do tej dedykacji dołączyć także te wszystkie kobiety, które Cię wspierają i podziwiają, a tak bardzo potrzebują uwierzyć w swoje możliwości? Twoja droga do celu może być dla nich drogowskazem i inspiracją.
K.B.: Tak, Dziękuję bardzo.