Kluby kolacyjne – jak to się je?
Jesteście znudzeni konwencjonalnymi menu w restauracji i kulinarną konfekcją? Nie ufacie kucharzom? Nie macie czasu sobie gotować, a tęsknicie z domowym jedzeniem? Lubicie ucztować w większym gronie , nawet niekoniecznie znajomych wam ludzi? I – jeszcze – nie lubicie wydawać na jedzenie kroci? Witamy w gronie wielbicieli klubów kolacyjnych.
21.09.2010 | aktual.: 22.09.2010 09:46
Jesteście znudzeni konwencjonalnymi menu w restauracji i kulinarną konfekcją? Nie ufacie kucharzom? Nie macie czasu sobie gotować, a tęsknicie z domowym jedzeniem? Lubicie ucztować w większym gronie, nawet niekoniecznie znajomych Wam ludzi? I – jeszcze – nie lubicie wydawać na jedzenie kroci? Witamy w gronie wielbicieli klubów kolacyjnych.
Ten fenomen znamy już z innych miast na świecie – supper clubs, opisywane przez najlepszych krytyków z "Guardiana", "Timesa" i "New York Timesa" istnieją bowiem z powodzeniem od lat w Londynie, Nowym Jorku, Berlinie.
- Pomysł na nielegalne restauracje to odpowiedź na drożyznę. Narodził się we Włoszech na przełomie XX i XXI wieku. Włosi, którzy jedzą tylko na mieście, nie byli już w stanie znieść wysokich cen - wyjaśniał krytyk kulinarny Maciej Nowak w TVN Warszawa.
Od pewnego czasu „tłumaczenie” polskie – kluby kolacyjne – istnieje również w Polsce. Przynajmniej w Warszawie działa ich parę. Nazwy mają fantazyjne: Leniwe Raz, Latający Talerz, Pod Widelcem czy pionierska Uczta Babette – sygnalizują: w naszym miejscu będzie tak, tak lub jeszcze inaczej… Ale zawsze dobrze, domowo, syto i intrygująco. I raczej niedrogo – ceny kolacji w takim klubie to(na razie) od 60 do 160 zł…
Niespodzianki dla kubków smakowych nie ma – tradycyjnie na kolację zapisujemy się znając już menu, które ukazuje się na parę dni przed planowaną ucztą na stronie internetowej. Czasem menu ma ponad sześć pozycji, w jego cenę często wpisane jest wino, a na pewno napoje. Często alkohol można przynieść ze sobą. Czasem możemy trafić też na „prezentację” wina – tak robi choćby młode prężne Folky.pl.
Niespodzianką mogą być za to towarzysze stołu – nie wiemy bowiem koło kogo zasiądziemy na miejscu, a wspólny stół wymaga od nas często zawarcia bliższej znajomości, niż byśmy się spodziewali: dzielenia talerzyka na oliwę, pojedynku o ostatnią truflę… W końcu jedzenie to sprawa intymna, prawda? Gdziekolwiek jednak nie pójdziemy wiemy, że jesteśmy w towarzystwie ludzi, którzy – tak jak my lubią ciekawie jeść.
Podobnie jak nasi gospodarze. W końcu wpuszczają do – zazwyczaj swojego - domu grupę głodnych, ciekawych ich kuchni ludzi. Rzadko kto z założycieli klubów kolacyjnych miał zawodowe doświadczenie kulinarne – choć w innych krajach to dobre rozwiązanie dla kucharzy, którzy jeszcze nie zarobili na swoją restaurację. Najczęściej jednak to „poważni ludzie” po godzinach innej, oficjalnej pracy. Poszukujący nowych smaków, lubiący się dzielić pasjonaci jedzenia. I nie znoszący fiskusa…
Za to wystarczy przeczytać choć raz menu takiej kolacji (w tym wypadku przytoczona będzie artQuchnia) by zakochać się bez pamięci: „Tatar z pomidora z mozarellą na bazyliową nutę nam gra. Tuż po nim… Wątróbka drobiowa w balsamiko skąpana, z truskawkami na bukiecie sałat podana. Chłodnik „ Litwo, ojczyzno moja…” a w nim przepiórczej jajo się pławi. Czas do konkretu przystąpić….Dziś zaszczyt ma wystąpić… Polędwiczka marynowana, w oliwie truflowej skąpana, której przygrywać będzie młodziutki ziemniaczek w zacnym garniturku w towarzystwie zielonego bobu i żółciutkiej kurki która smak lasu przywodzi. Wieczoru tego finisz nam osłodzi…Pani Brzoskwinia w chrupiącej koronie na której szczycie kulka sorbetu zapłonie? Hahaha… płonąć nie będzie, lecz ochłodzi nieco… po gorącym wieczorze pełnym smakowitości.”