Blisko ludzi#Kobietysąjakwino. Maryla Musidłowska: Nie funkcjonuję w klasycznym obiegu rzeczywistości

#Kobietysąjakwino. Maryla Musidłowska: Nie funkcjonuję w klasycznym obiegu rzeczywistości

Maryla Musidłowska, jak mówi sama o sobie, kocha chaos, nadmiar i smak. Wszystko, jak w wielkim kotle, łączy na co dzień: bywa scenografką, stylistką, artystką, dziennikarką specjalizującą się w tematyce kulinarnej i wnętrzarskiej, autorką i współautorką kilkunastu programów kulinarnych, właścicielką klubokawiarni Bílý Koníček w Muzeum Etnograficznym w Warszawie.

#Kobietysąjakwino. Maryla Musidłowska: Nie funkcjonuję w klasycznym obiegu rzeczywistości
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Aneta Wawrzyńczak

Aneta Wawrzyńczak: Jakie ma pani najwcześniejsze kulinarne wspomnienie z dzieciństwa?
Maryla Musidłowska: "Aufgefrisztemace", czyli pokruszona i posolona maca zalana wrzątkiem i gorącym, spienionym masłem. Ale nie taka zwykła maca ze sklepu, tylko taka w dużych płatach jak na Pesach. Dla kogoś, kto nie jest Żydem i nie dostawał "aufgefriszte mace" od babci, smak tej potrawy może być raczej obrzydliwy. Dla mnie, mojej mamy i moich dzieci jest to klasyczny comfort food, bardzo sentymentalna potrawa, którą trzeba zjeść, kiedy jest bardzo źle, bo rozgrzewa od środka.

Od zawsze lubiła pani jeść?
Absolutnie, byłam w dzieciństwie niejadkiem, w ogóle mnie nie interesowało jedzenie. Podobno to był jakiś koszmar, żeby namówić mnie do jedzenia, chociaż zarówno moi rodzice, jak i babcia doskonale gotowali - mimo że bardzo tego nie lubili. Uważali, że gotowanie to zajęcie nieinteresujące kulturalnego człowieka.

Przykry obowiązek?
Tak. Ale wszystko, co robili, było bardzo smaczne. Tak naprawdę zaczęłam jeść z przyjemnością dopiero jako nastolatka, kiedy wyjeżdżałam do Francji na wakacje. W Paryżu przytuliło mnie środowisko rosyjskich emigrantów. Narzeczonym, a później mężem jednej ze wspaniałych Rosjanek, które wtedy poznałam, był Thierry Wolton, eseista, pisarz, krytyk kulinarny "Elle". To właśnie on pokazał mi kuchnię francuską. Zabierał na kulinarne eskapady. Był uprzejmy, a może podobało mu się, że mam smak i jedzeniowy entuzjazm, że nauka pada na podatny grunt…

Jakieś smaki z tamtego okresu szczególnie zapadły pani w pamięć?
Żeberka wieprzowe z wietnamskiej knajpki na Rue Gay Lussac. Malutkie kawałeczki mięsa z kostką, gotowane, później pieczone, wreszcie karmelizowane. Mięso pod chrupiącym szkłem karmelu rozpływało się w ustach. Nigdy później nie miałam okazji takich skosztować, nigdy też samej nie udało mi się odtworzyć tego smaku.

To we Francji narodziła się pani świadomość kulinarna?
Raczej kulinarny szmergiel…

Miała pani sporo szczęścia, bo za komuny w Polsce nawet nie było co marzyć o takich smakach.
Zdecydowanie. Choć w Polsce wtedy można było fantastycznie nauczyć się robić coś z niczego. To też było fajne.

A w stanie wojennym?
W ogóle nie pamiętam jedzenia z tamtego okresu. W czasie stanu wojennego zajmowałam się jakimś tam podziemnym ryciem, studiowaniem filozofii i wychowywaniem córki. Pamiętam, że chodziliśmy z moim ówczesnym mężem i jego przyjacielem, zanim wsadzili go do więzienia, do węgierskiej knajpy na gulasz podawany w podgrzewanym kociołku. To była jedyna potrawa, która miała jakikolwiek smak.
Kiedy skończyła się komuna, poczułam, że chcę zająć się wyłącznie sztuką, ale nie kulinarną, tylko malowaniem. Polityka przestała mnie interesować. Oczywiście dość szybko okazało się, że nie umiem malowaniem zarobić na rodzinę, więc poszłam do pracy do "Gazety Wyborczej" w Gdańsku. A później do "Marie Claire", "Domu i Wnętrza", "Twojego Stylu", "Pani", "Elle", "InStyle". Zdaje się, że zaliczyłam wszystkie eleganckie pisma dla kobiet, pisząc o architekturze, wnętrzach, podróżach i jedzeniu.

Skąd takie połączenie? To się jakoś łączy?
Jak najbardziej. Jest cała masa rzeczy, które chciałam robić i jeśli tylko mogłam, to je robiłam. I cała masa tych, których nie zrobiłam, chociaż bardzo chciałam. Na przykład wystawiając w licealnym teatrze "Matkę Courage i jej dzieci", postanowiłam, że będę reżyserem teatralnym. I nie jestem, chociaż to było jedyne moje naprawdę mocne postanowienie w całym życiu (śmiech). Podjęłam nawet studia reżyserskie, ale to się skończyło niczym, po roku musiałam zrezygnować, bo nie dałam rady jednocześnie studiować, pracować i zajmować się dziećmi. Zaczęłam więc praktykować, pracując dla Yacha Paszkiewicza, a potem dla telewizji. Wszystko, co umiem w tej dziedzinie, nauczyłam się w telewizji Canal+ dzięki Maćkowi Chmielowi, który wtedy był producentem telewizyjnym i zaprosił mnie do współpracy przy "Słodkim Draniu" - pierwszym programie Kuchnia+. A potem już poszło.

Dalej były programy "Para w Kuchni", "Dietosfera", "Jak Piotr przykazał", "Teraz Brygida", "Koszer Macher", "Dom z Pomysłem", "Ugotowani" - aż przeszła pani na drugą stronę kamery.
To był czysty przypadek. Brygida Kosel zrezygnowała z prowadzenia programu. A że był budżet i terminy emisji, Gosia Seck, ówczesna szefowa i twórczyni Kuchni+, spytała, czy ja mogę to wziąć na siebie. Mówisz i masz!

Doświadczenie kulinarne już pani wtedy miała, prawda?
Tak, to jest absolutnie rzecz, którą kocham robić. Choć bardzo długo uważałam, że to pasja całkowicie amatorska, że nigdy nie będę z tego żyła. Byłam przekonana, że kuchnia i seks to są dwie dziedziny, w których będę kompletną amatorką. W seksie to się udało, w kuchni nie (śmiech).

To skąd pani czerpie inspirację?
Z jedzenia u innych, ze smaku.

Rozpoznaje pani składniki, przyprawy, potrawy?
Aż tak dobrego smaku nie mam. Podobno mam dobry, ale znam swoje ograniczenia. Bardzo mnie natomiast smaki inspirują. Poza tym bardzo długo pisałam o jedzeniu, fascynowali mnie kucharze, starałam się poznać wszystkich tych, którzy wydawali mi się wówczas inspirujący. A przeprowadzając z nimi wywiady, próbowałam tego, co robią. Dzięki nim mogłam poznać mnóstwo smaków. A smak jest unikalnym sposobem poznawania świata i komunikacji ze światem.

To jaki jest pani styl kulinarny?
Totalnie chaotyczny, stymulowany przez to, co mnie otacza. Na pewno mam przymus gotowania, jestem kucharskim grafomanem: brak dyscypliny, nadmiar, entuzjazm, to mnie charakteryzuje. W żaden sposób nie mogę porównywać się z ludźmi, którzy prowadzą kuchnię, gastronomię. O moim smaku mogą mówić ci, którzy jedzą to, co robię. Na pewno w gotowaniu inspirują mnie słowa, które do siebie pasują.

Obraz
© Archiwum prywatne

Na przykład?
Gruszka i roquefort. Po prostu pisząc o jedzeniu, wiem, że coś będzie smaczne albo nie. Niektóre słowa mnie po prostu inspirują, żeby coś zrobić.

To raczej kwestia wiedzy i doświadczenia czy intuicji?
Raczej intuicji i wrażliwości na słowa, które niosą jakieś treści.

Pani powiedziała kiedyś: "Kocham życie, chaos, nadmiar i smak. Poświęciłam się swojej zmysłowości. Tylko czasami żałuję". Czego pani żałuje?
Tego, że mnóstwa rzeczy nie robię. Bo jak się zaczyna coś robić i się to robi intensywnie, to nie ma czasu na inne rzeczy.

To co by pani chciała zrobić?
Chciałabym skończyć film o sztuce artystów z zespołem Downa, który zaczęłam robić cztery lata temu.

Dokumentalny?
Tak, ale fabularyzowany. Zrobiłam część, a teraz musiałabym wykrzesać z siebie mnóstwo energii, żeby zdobyć pieniądze, żeby go skończyć. Moim życiowym problemem jest nieustający brak pieniędzy. Nie zdobyłam sprawności zarabiania pieniędzy (śmiech).

Ten permanentny brak pieniędzy i czasu rzutuje na pani kobiecość? To znaczy: jak w takich okolicznościach pani dba o siebie?
Moja przyjaciółka Agnieszka Radomska jest kosmetyczką. Trafiłam do niej wiele lat temu i chodzę regularnie, bo ona jest nie tylko kosmetyczką, ale i dobrą wróżką... Otacza wszystko czułością, ciepłem, kobiecą energią, obfitą, serdeczną, w której chce się po prostu być. Każdy pretekst jest dobry, żeby pobyć w jej cieple. Depilacja, manicure, pedicure, henna...

Można poczuć się piękną?
Moja babcia była ponoć najpiękniejszą kobietą w Wiedniu i mówiła, że to jest przekleństwo. Bo wtedy kobieta uczy się, że wszystko uzyskuje dzięki urodzie, przez co nie rozwija innych talentów, umiejętności. A uroda się kończy. Babcia uczyła mnie więc, żeby nie zwracać zbytnio uwagi na to, jak się wygląda, nie żeby się zaniedbywać, ale żeby raczej skupiać się na innych aspektach, szlifować talenty, inwestować w siebie.

Pani w takim przekonaniu dorastała?
Zdecydowanie. Chociaż i tak przyciągałam uwagę wyglądem, kiedy byłam młoda i bawiłam się tym.

Wydaje się pani silną kobietą, niezależną…
Nie wiem, czy jestem silna, ale na pewno niezależna.

Zaczynając swoją przygodę z kuchnią, która okazała się sposobem na życie, nie bała się pani zaszufladkowania w duchu starego, choć wciąż często powielanego patriarchalnego porzekadła "miejsce kobiety jest w kuchni"?
Szczerze mówiąc, mam to kompletnie w dupie (śmiech). Może nie jest mi lekko, ale w ogóle nie funkcjonuję w takim klasycznym obiegu rzeczywistości. Raz w kuchni, raz w salonie... Po prostu żyję po swojemu.

Partnerem artykułu jest Dermika

karierakulinariadermika

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)