#Kobietysąjakwino. Monika Rogozińska: Wspinamy się każdego dnia
Z jej słownika dawno zniknęły słowa "porażka" i "klęska", zamiast tego mówi, "doświadczenie" albo "rozdroże", z którego czasem niestety brnie się w ślepy zaułek. Na rozdrożach stawała w życiu wiele razy. Wierzy, że z zaułków wyciągała ją Opatrzność. Monika Rogozińska, dziennikarka, miłośniczka gór i świata, współzałożycielka, wieloletnia sekretarz, a także prezes Oddziału Polskiego The Explorers Club, przekonuje, że gdy coś się kończy, otwierają się drzwi do nowych przestrzeni. Nie trzeba się bać w nie wejść, wkroczyć w nieznane.
Ewa Rogala: Czy wyobraża sobie pani swoje życie bez gór, zwłaszcza tych najwyższych?
Monika Rogozińska: Wyobrażam, choć góry dają przyspieszoną szkołę samodzielności, odwagi, umiejętności podejmowania ryzyka, partnerstwa, odpowiedzialności. U mnie najpierw były Karkonosze i Tatry, pokazane przez rodziców. Nie dzielę gór na duże czy małe. Tatry uważam za ogromnie wymagający górski poligon. Zima trwa tam pół roku. Na himalajskich wyprawach potrafiłam rozpoznać, który ze wspinaczy ma za sobą doświadczenie tatrzańskiej zimy. To było widać po tym jak się porusza, jak reaguje na trudności: czy uważa je za coś normalnego, czy histeryzuje.
Co dla pani było największą życiową trudnością?
Trudno było odnaleźć się w Warszawie po powrocie z Tatr, w których osiadłam z wyboru. Za czasów komunizmu najwyżej położona w kraju dolina, Pięć Stawów Polskich, zdawała mi się oazą wolności - wolności do obowiązków, jakie sama wybierałam. Pracowałam w schronisku, co oznaczało opiekę nad przybyszami. Piękno tamtej przyrody ładowało radością. Warszawa, w której się urodziłam, dorastałam i skończyłam studia, zdała mi się po przymusowym powrocie miastem nieludzkim: betonowym, szarym, burym, cuchnącym spalinami, zabieganym mrowiskiem. Ludzie pomykali po nim, patrząc pod nogi, żeby się nie wywalić na popękanych chodnikach. Nie patrzyli do góry na niebo. Dziś to miasto wygląda inaczej.
*W górach czuła się pani najlepiej, a jednak zdecydowała się na powrót do stolicy i na kolejną, diametralną zmianę w życiu. *
Z gór wymiotły mnie dramatyczne wydarzenia rodzinne. Do Warszawy wróciłam z dwójką małych synków. Na szczęście miałam swoje mieszkanie, co było zasługą rodziców, nie moją. Najpierw były puste cztery ściany, spanie na dmuchanych materacach na podłodze, pożyczone garnki, talerze i sztućce. Na nowy początek od razu sama pomalowałam mieszkanie. W Tatrach byłam przewodnikiem i ratownikiem, teraz musiałam znaleźć nową pracę, żeby utrzymać nasza trzódkę. Opatrzność nas nie opuściła. Wydarzyła się jedna z wielu nieprawdopodobnych sytuacji w moim życiu. Koleżanka z Zakopanego zarekomendowała mnie młodej Turczynce, która chciała uczyć się angielskiego, mieszkając czasowo w Warszawie. Zostałam uratowana. Uczyłam jakiś czas Turczynkę, a potem cudze dzieci u siebie. Robiłam to przez zabawę, gry, konkursy, piosenki. Mój starszy syn był w tym czasie w przedszkolu, młodszy spał w drugim pokoju. Pewnego dnia cicho otworzyłam drzwi, żeby sprawdzić czy śpi. Patrzę, a maluch siedzi nad jedną z kolorowych książek, komiksów, których używałam do uczenia, na uszach ma wielkie słuchawki podłączone do magnetofonu i mówi do siebie… po angielsku. Łapał chyba przez sen to, co działo się za ścianą!
Potem robiłam różne rzeczy. Pracowałam w szacownym Towarzystwie Literackim im. Adama Mickiewicza, które ma siedzibę w pałacu Polskiej Akademii Nauk. Przez trzy dekady prowadził je mój dziadek, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Nie żył już, kiedy mnie tam zatrudniono. Właściwie, to nie stać mnie było na tę pracę. Pensja wystarczyła na opłacenie przedszkola.
Ratowniczka górska, urzędniczka, nauczycielka angielskiego… Jak jeszcze zarabiała pani na życie?
Ratownictwo było służbą społeczną. Zostałam businesswoman. Wprowadziłam na polski rynek kremy roślinne produkowane w Ameryce Południowej, świetne, pełne minerałów, witamin. Z przekonaniem je promowałam. Polki już ich używały, kiedy światowe firmy kosmetyczne dopiero ten typ produktu odkrywały. Harowałam. Jeździłam jako komiwojażer po sklepach, pisałam artykuły o cellulicie. Ale wejście do pierwszego sklepu po to, żeby przekonać do wzięcia w komis tego towaru i postawienia go na wystawie do dziś mi się śni, jako horror. Przełamałam się. Wszystko poszło świetnie. Pierwszej zimy przejechałam 30 tysięcy kilometrów po Warszawie małym fiatem 126p, z którego wyjęłam siedzenie, żeby zmieścić pudła. Odniosłam sukces, ale jak to bywa ze spółkami, pewnego dnia wszystko się zawaliło. Złoty interes został zmarnowany. Pamiętam ulgę, z jaką zakończyłam tę działalność. Zarabianie pieniędzy nie było moją pasją. Znowu byłam na starcie, tym razem z dwójką dzieci w płatnej szkole, choć z nazwy społecznej, bo tworzonej przez rodziców, a nie państwo.
A jednak nie załamała się pani…
Nagle zaprocentowało doświadczenie przewodnika tatrzańskiego. Otóż był czas w drugiej połowie lat 80., kiedy prowadziłam wycieczki według własnych, autorskich programów, wychodząc poza góry. Solidarność, Jan Paweł II, Wałęsa, potem upadek muru berlińskiego - Polska i Polacy budzili ogromne zainteresowanie. Zdałam państwowe egzaminy z angielskiego. Pokazywałam cudzoziemcom kraj, w którym Europa styka się z Azją - na Bugu wszak przebiegała granica etosu rycerskiego, rozumienia wolności, honoru, godności człowieka, szacunku do kobiety, do zmarłych, służby bliźniemu i ojczyźnie. Kraj fascynujący, w którym kultury się mieszały, wzbogacając, o żywej przeszłości, silnie wpływającej na teraźniejszość.
Jednym z pierwszych cudzoziemców, których oprowadzałam, był starszy pan z USA. Mówił, że z Polski, w której się urodził, wyjechał w czasie wojny. Gdy dowiedział się, że mam dwóch synków poprosił o mój adres. Wkrótce przysłał paczkę. Były w niej dwa elektroniczne kalkulatory. Nowość. Chłopcy uczyli się na nich liczyć. W liście prosił, żeby kształcić synów. Dziś są inżynierami po Politechnice Warszawskiej: starszy zna się na silnikach lotniczych w jednym z największych przedsiębiorstw na świecie, młodszy - specjalista aerodynamiki, pracuje w dziale konstrukcji helikopterów firmy europejskiej. Ten pan z USA też ukończył Politechnikę Warszawską. Wykładał na niej. W USA kierował zespołem, który stworzył pojazd poruszający się po księżycu w programie Apollo. Nazywał się Mieczysław Bekker.
Na czym polegał pani sukces jako przewodnika?
Pokazywałam obcokrajowcom prawdę o nas. Wciąż pokutowało izolowanie cudzoziemców, typowe dla czasów komunistycznych. Spotykałam pilotów wycieczek, którzy wstydzili się Polski. Kompleksy, imitowanie jakiejś wymyślonej "zachodniości", a czasem i nasza gościnność, były przyczyną sytuacji zabawnych. Na przykład, gdziekolwiek wtedy przybywałam z zachodnimi turystami, to na stole pojawiała się szynka. Dla nas luksus, który jadłam dwa razy w roku na święta. A goście nabrali przekonania, że to nasz codzienny pokarm. Gdy wreszcie poprosiłam o podanie "normalnego" jedzenia: jajek, serów, dżemów, miodu, zupy mlecznej, to biegli po kamery, żeby stół filmować. Atrakcją była wizyta w barze mlecznym, gdzie zajadali pierogi, bo w restauracjach tak pospolitego jedzenia nie było. Prowadziłam na mszę do kościołów, żeby dotknęli duszy narodu. Spotykałam z ludźmi. Poznawali fenomen polskiej tożsamości, naszej serdeczności, umiejętności radzenia sobie, improwizacji dziś nazywanej innowacyjnością. W Tatrach prowadziłam ich na Orlą Perć, do schronisk. Niektórzy do nas wracali, przywożąc rodziny, znajomych. To odkrywanie Polski dla świata przyczyniło się do zaproszenia mnie do The Explorers Club.
*Jak to się stało, że z tatrzańskich szlaków wyruszyła pani w Himalaje? Skąd wziął się pomysł, by wziąć udział w wyprawie na Nanga Parbat, niezdobyty jeszcze zimą ośmiotysięcznik, wraz z ekipą Andrzeja Zawady? *
The Explorers Club jest międzynarodowym stowarzyszeniem, od ponad stu lat skupiającym odkrywców, naukowców, badaczy Ziemi, kultur ją zamieszkujących, głębin oceanów, kosmosu. Gdy w 1993 roku powstał Oddział Polski, zaczęliśmy promować polskie odkrycia, organizując wyprawy dla turystów szlakami naszych podróżników, eksploratorów. Pierwsza była do Peru i Boliwii. Następna zimą do Pakistanu. Zorganizowałam ją przy pomocy Andrzeja Zawady. To był pierwszy zimowy trekking pod ośmiotysięcznik Nanga Parbat nad Indusem do wyprawy alpinistów, którą Zawada prowadził na przełomie 1996/97 roku.
Jednak największym echem odbiła się współorganizowana przez panią Polska Zimowa Wyprawa na Nanga Parbat 1997/98 roku. Dziś uważana jest za kultową.
Bo po raz pierwszy ekspedycja himalajska przesyłała korespondencje ze zdjęciami. To był pionierski eksperyment dziennikarski. Poszliśmy z Zawadą do Piotra Aleksandrowicza, naczelnego redaktora "Rzeczpospolitej", w której zaczęłam publikować i przekonaliśmy, że trzeba "kończyć tę górę", to znaczy wspiąć się na niezdobyty zimą szczyt. A do tego konieczny był zakup telefonu satelitarnego, komputera odpornego na bardzo niskie temperatury, aparatów fotograficznych cyfrowych, znalezienie sponsorów, zbudowanie ekipy i wysłanie korespondenta. Wszystko to udało się załatwić. Pojechałam jako korespondent na wyprawę, która zapewniła nam same atrakcje: trzęsienia ziemi, lawiny, wypadek, akcję ratunkową…
Co panią najbardziej nakręca: cel, szczyt do zdobycia, rozgłos?
Cel jest ważny, bo Andrzej Zawada zawsze nadawał mu właściwą rangę. W bazie na maszt wciągana była biało-czerwona flaga. Taka wyprawa, to też wielka przygoda, która pozwala poznać kawałek świata, lepiej go zrozumieć i doświadczyć jego wielkiego piękna. Sława mnie nie pociąga. Patrzyłam jak brzydko niszczy ludzi. Nieliczni potrafią ją przetrwać nieuszkodzeni, dobrze spożytkować.
Jest pani osobą ciekawą świata i innych ludzi. Czy uważa się pani także za silną i zdecydowaną kobietę?
Nie, skądże! [śmiech]. Kobiety wszak mają wrodzoną zdolność do poświęcenia. Wielką siłę daje nam macierzyństwo. Góry wtedy możemy przenosić. Mój podziw wzbudzały kobiety, które żegnały bliskich im mężczyzn, gdy jechaliśmy na wyprawy w najwyższe góry. Podziwiam żony górników. Podziwiam matki niepełnosprawnych dzieci. Ileż dzielności, heroizmu obserwuję wokół na co dzień. Ja takim próbom nie byłam poddawana.
*A kobiety-himalaistki - czy one też są godne podziwu? *
Kobiety, które wspinają się w najwyższych górach świata, płacą za swoją pasję najwyższą cenę. Jest nią życie, samotność. Zegar biologiczny tyka bezwzględnie dla kobiety. Góry najpierw kształtują, a potem pochłaniają bez reszty. Baskijka, pierwsza kobieta, która zdobyła Koronę Himalajów - wszystkie 14 ośmiotysięczników Ziemi, miała w tym podboju przerwę na… próbę samobójczą. Austriaczka, druga, która skompletowała te szczyty, wspinała się z mężem w ładnym stylu, nie wspomagając się tlenem z butli. Potem jej małżeństwo się rozpadło, choć ona go kochała. Widziałam, jak on źle znosi jej popularność. Publiczność większym entuzjazmem obdarzała tę sympatyczną pielęgniarkę niż jej niemieckiego męża. O Polkach mówić nie będę. Ich losy potwierdzają regułę.
*W swojej książce "Lot koło Nagiej Damy" napisała pani takie zdanie: "Powierzchowność jest dla mnie przezroczysta, ciekawi mnie, jakim jest człowiek. Pociąga mnie bardziej dobro niż inteligencja". *
Zżymam się, kiedy słyszę określenie "zwykły człowiek". Każdy człowiek jest niezwykły, niepowtarzalny. Każdy ma swoją wyjątkową drogę. Z wiekiem dostrzegamy więcej. Najpierw poszukując wiedzy, ceniłam mistrzów intelektu. Przyszedł moment, gdy bezcenne stało się napotkane dobro. Każdy ma jego głód.
*Z wiekiem przychodzi też pewnie inne spojrzenie na urodę. Czy dla pani piękno jest ważne? *
Przyroda, architektura, dzieła sztuki - to piękno, którym się karmię, oddycham nim. Uroda człowieka jest darem. Może zachwycać albo przerażać. Trzeba zajrzeć w oczy.
Ale mówi się, że pięknej kobiecie jest łatwiej w życiu. W czym pomaga uroda?
Oczywiście, że kierujemy się pierwszym wrażeniem, że uroda przykuwa uwagę. Może jednak dla kobiety być balastem, gdy przyciąga mężczyzn, którzy tylko chcą ją rozebrać, a nie porozmawiać, użyć, a nie zaprzyjaźnić się. Jeżdżę sporo po świecie. Kiedyś w Nowym Jorku weszłam na wernisaż i… miałam wrażenie, że wkroczyłam na bal cyborgów. Wszystkie kobiety były szczupłe, znakomicie ubrane, modnie uczesane, nienagannie wypielęgnowane. Uśmiechały się i poruszały niemal identycznie. Wyszłam stamtąd na ulicę i zaczerpnęłam głęboko powietrza… Zobaczcie, ile piękna jest w starych, pomarszczonych twarzach! W ich uśmiechu, dobrym spojrzeniu. Chciałoby się taką osobę przytulić. Wydaje się tak bliska.
*Czym jest dla pani dojrzałość? *
To umiejętność cieszenia się każdym dniem. Kiedy już się wie, jak kruche jest życie, to każdy dzień, godzina, są bezcenne.
A jednak niektóre kobiety boją się dojrzałości, myślą, że coś im odbierze, coś bezpowrotnie przekreśli.
Boją się przemijania, ulegają promowanej presji bycia zawsze młodym, zdrowym i bogatym. Oczywiście, że dobrze w wieku dojrzałym nie znać chorób i mieć dobrą kondycję, ale wszystko ma swój sens. Choroby, cierpienia także, bo leczą nas z egoizmu, otwierają wyobraźnię, empatię. Pomagają przestać pędzić, gonić królika.
Sama wie pani to najlepiej, bo przez rok chodziła o kulach. Czy to było trudne doświadczenie?
Wspaniałe, choć mieszkam na czwartym piętrze bez windy! Wyzwalało wielką życzliwość w ludziach. Obcy mi pomagali. Otwierali się. Każdy walczył z jakimś swoim bólem. To była dla mnie lekcja, jak ogromny potencjał dobra tkwi w ludziach. Trzeba tylko dać szansę, by mogli je okazać.
Partnerem artykułu jest Dermika