Koniec świata
Skoro panie w recepcji przychodni nie dają sobie w naszej obecności rady, bo „nie słyszą własnych myśli”, skoro starsze panie na nasz widok w poczekalni mówią „siądę dalej, bo już się nasłuchałam dzisiaj dzieci w pociągu”, to dlaczego miałaby wytrzymać z nami załoga takiej arki, która prawdopodobnie chciałaby przejść przez zagładę w miarę przytulnej atmosferze?
30.12.2013 22:10
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie mam telewizji, więc kiedy trafiam do rodziny, to wygłodniała rzucam się na jakieś pierwsze lepsze z brzegu filmidło. Nieważne, czy dobre, czy jest tylko stratą czasu, oglądam jak leci, bo czasami mam potrzebę pochłonąć jakiś popcorn dla oczu.
Podczas ostatniej rodzinnej wizyty obejrzałam katastroficzne widowisko „2012”. O końcu świata, który miał nas pochłonąć rok temu według jakiejś przepowiedni. Wszystko się rozwala, rozlatuje, rozpada, płonie, a potem zostaje zalane falami tsunami. Planetę naszą szlag trafia i tylko (jak zwykle) Stany Zjednoczone jakoś się trzymają, bo chociaż Hawaje płoną, a w parku narodowym Yellowstone wybucha wulkan, to sieci komórkowe wciąż działają i można sobie na przykład zadzwonić do znajomych z pytaniem, „A co wy porabiacie podczas zagłady?”.
Oczywiście w takich filmach są zawsze dzieci. To wtedy nieobecni tatusiowe nagle stają się odpowiedzialni i dzielni, a nerwowe, wredne mamy zamieniają się w oazy spokoju. Dzieci wykazują się ogromną odwagą, nawiązują nagle głęboką więź z rodzicami i zadają im głębokie pytania na temat sensu życia, międzyludzkich relacji i tym podobnych drobiazgów, które interesują wszystkie dzieciaki u progu końca świata. Padają wtedy ważne kwestie, wielkie deklaracje, wszyscy wszystkich kochają i jest pięknie, super i fajnie, i całe szczęście na koniec udaje się taką rodzinę wsadzić na jakąś nowoczesną arkę i ocalić, bo jak przedłużać gatunek, to tylko z takimi wspaniałymi, empatycznymi osobnikami, którzy wiedzą, że kiedy cywilizacja pada na pysk, nie wypada się kłócić o pierdoły, tylko trzeba kochać się i wybaczać, i być świętszym od wszystkich świętych.
Oglądając ten film, zastanawiałam się, czy ja i moje kochane klony trafilibyśmy na taką arkę. Ot, taka luźna myśl, która czasem nachodzi człowieka, nawet po filmie, który jedną gwiazdkę recenzenta dostałby na wyrost. I uzmysłowiłam sobie, że nawet gdyby jakimś cudem przydzielono nam kajutę i trzy prycze, to i tak szybko by nas stamtąd eksmitowano prosto w ramiona tsunami.
Skoro panie w recepcji przychodni nie dają sobie w naszej obecności rady, bo „nie słyszą własnych myśli”, skoro starsze panie na nasz widok w poczekalni mówią „siądę dalej, bo już się nasłuchałam dzisiaj dzieci w pociągu”, skoro w osiedlowym sklepie moje młodsze dziecię rozpoznawalne jest na odległość dzięki swoim rytualnym zaśpiewom („Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!”), jeśli babcia deklaruje pomoc tylko przy pojedynczych egzemplarzach, bo z opieką nad duetem to nie daje już rady, to dlaczego miałaby wytrzymać z nami załoga takiej arki, która prawdopodobnie chciałaby przejść przez zagładę w miarę przytulnej atmosferze? Zawsze to fajniej być gatunkiem na wyginięciu w ciszy i spokoju, bez wysłuchiwania okrzyków bojowych typu „Jesteś gupia i śmieldzis jak kupa!”.
Na dodatek nasza obecność zagrażałaby bezpieczeństwu wszystkich ocalałych Homo sapiens. Wyobrażam sobie, jak któreś dziecię dopytuje niewinnym głosem „A do czego ten guzik?” i – zanim zdążę zapytać, jaki guzik – rozlegnie się sygnał alarmowy informujący o ewakuacji, a po nim okrzyki „Wszyscy do szalup”, „Ratuj się, kto może”, zbiorowa panika i z ocalenia nici. I nawet kary bym cholerom dać nie mogła, bo jak tu karać, kiedy powalczyć trzeba z tłuszczą o miejsce w pontonie i kapoki.
Tak sobie piszę te pełne grozy scenariusze i snuję ponure rozważania, ponieważ zbliża się koniec roku i mam, proszę państwa, dość. Koniec, finito, the end i kropka. Wyczerpały mi się baterie, odłączono mi prąd, z otoczenia wyssano cały tlen, a ja zataczam się i czuję jak ten zombie z „Żywych trupów”. Mam tylko siłę na żucie i przegryzanie oraz wydawanie średnio czytelnych odgłosów oznaczających albo wściekłość, albo zmęczenie. Chodzę i kąsam. Czy są na sali inne mamy, które podzielają mój stan ducha?
Tych 12 miesięcy na macierzyńskim ringu w naszym pełnym macierzyńskich uczuć kraju wykończyło mnie trochę. Co rusz czytam w mediach o nowych zagrożeniach dla całej mojej rodziny: jakieś wiedźmy gender, które chcą mi syna przerobić na córkę, a córkę na feministkę, jakieś wściekłe feministki, co to chcą rozbijać całe rodziny, podstępni edukatorzy seksualni, którzy chcą wejść do szkoły uzbrojeni w prezerwatywy i rozwalić niewinność dzieciaków w drobny mak.
No jak tu żyć, kochani, i wychowywać zgodnie z chrześcijańską wizją rodziny (bo na inną nie ma u nas miejsca)?
Mam nadzieję, że w Nowym Roku wszystkie te strachy, straszydła, straszaki i wiedźmy pójdą w zapomnienie i opamiętamy się trochę. Przestaniemy straszyć zagładą rodziny, wykształciuchami, gender lub aborcją. Tego wszystkim w Nowym Roku życzę. Szczerze, chociaż z przekonaniem, że spełnienie takich marzeń jest równie prawdopodobne, jak to, że koniec świata oszczędzi operatorów telefonii komórkowej...
(ma)