Koniec świata
Skoro panie w recepcji przychodni nie dają sobie w naszej obecności rady, bo „nie słyszą własnych myśli”, skoro starsze panie na nasz widok w poczekalni mówią „siądę dalej, bo już się nasłuchałam dzisiaj dzieci w pociągu”, to dlaczego miałaby wytrzymać z nami załoga takiej arki, która prawdopodobnie chciałaby przejść przez zagładę w miarę przytulnej atmosferze?
Nie mam telewizji, więc kiedy trafiam do rodziny, to wygłodniała rzucam się na jakieś pierwsze lepsze z brzegu filmidło. Nieważne, czy dobre, czy jest tylko stratą czasu, oglądam jak leci, bo czasami mam potrzebę pochłonąć jakiś popcorn dla oczu.
Podczas ostatniej rodzinnej wizyty obejrzałam katastroficzne widowisko „2012”. O końcu świata, który miał nas pochłonąć rok temu według jakiejś przepowiedni. Wszystko się rozwala, rozlatuje, rozpada, płonie, a potem zostaje zalane falami tsunami. Planetę naszą szlag trafia i tylko (jak zwykle) Stany Zjednoczone jakoś się trzymają, bo chociaż Hawaje płoną, a w parku narodowym Yellowstone wybucha wulkan, to sieci komórkowe wciąż działają i można sobie na przykład zadzwonić do znajomych z pytaniem, „A co wy porabiacie podczas zagłady?”.
Oczywiście w takich filmach są zawsze dzieci. To wtedy nieobecni tatusiowe nagle stają się odpowiedzialni i dzielni, a nerwowe, wredne mamy zamieniają się w oazy spokoju. Dzieci wykazują się ogromną odwagą, nawiązują nagle głęboką więź z rodzicami i zadają im głębokie pytania na temat sensu życia, międzyludzkich relacji i tym podobnych drobiazgów, które interesują wszystkie dzieciaki u progu końca świata. Padają wtedy ważne kwestie, wielkie deklaracje, wszyscy wszystkich kochają i jest pięknie, super i fajnie, i całe szczęście na koniec udaje się taką rodzinę wsadzić na jakąś nowoczesną arkę i ocalić, bo jak przedłużać gatunek, to tylko z takimi wspaniałymi, empatycznymi osobnikami, którzy wiedzą, że kiedy cywilizacja pada na pysk, nie wypada się kłócić o pierdoły, tylko trzeba kochać się i wybaczać, i być świętszym od wszystkich świętych.
Oglądając ten film, zastanawiałam się, czy ja i moje kochane klony trafilibyśmy na taką arkę. Ot, taka luźna myśl, która czasem nachodzi człowieka, nawet po filmie, który jedną gwiazdkę recenzenta dostałby na wyrost. I uzmysłowiłam sobie, że nawet gdyby jakimś cudem przydzielono nam kajutę i trzy prycze, to i tak szybko by nas stamtąd eksmitowano prosto w ramiona tsunami.
Skoro panie w recepcji przychodni nie dają sobie w naszej obecności rady, bo „nie słyszą własnych myśli”, skoro starsze panie na nasz widok w poczekalni mówią „siądę dalej, bo już się nasłuchałam dzisiaj dzieci w pociągu”, skoro w osiedlowym sklepie moje młodsze dziecię rozpoznawalne jest na odległość dzięki swoim rytualnym zaśpiewom („Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!”), jeśli babcia deklaruje pomoc tylko przy pojedynczych egzemplarzach, bo z opieką nad duetem to nie daje już rady, to dlaczego miałaby wytrzymać z nami załoga takiej arki, która prawdopodobnie chciałaby przejść przez zagładę w miarę przytulnej atmosferze? Zawsze to fajniej być gatunkiem na wyginięciu w ciszy i spokoju, bez wysłuchiwania okrzyków bojowych typu „Jesteś gupia i śmieldzis jak kupa!”.
Na dodatek nasza obecność zagrażałaby bezpieczeństwu wszystkich ocalałych Homo sapiens. Wyobrażam sobie, jak któreś dziecię dopytuje niewinnym głosem „A do czego ten guzik?” i – zanim zdążę zapytać, jaki guzik – rozlegnie się sygnał alarmowy informujący o ewakuacji, a po nim okrzyki „Wszyscy do szalup”, „Ratuj się, kto może”, zbiorowa panika i z ocalenia nici. I nawet kary bym cholerom dać nie mogła, bo jak tu karać, kiedy powalczyć trzeba z tłuszczą o miejsce w pontonie i kapoki.
Tak sobie piszę te pełne grozy scenariusze i snuję ponure rozważania, ponieważ zbliża się koniec roku i mam, proszę państwa, dość. Koniec, finito, the end i kropka. Wyczerpały mi się baterie, odłączono mi prąd, z otoczenia wyssano cały tlen, a ja zataczam się i czuję jak ten zombie z „Żywych trupów”. Mam tylko siłę na żucie i przegryzanie oraz wydawanie średnio czytelnych odgłosów oznaczających albo wściekłość, albo zmęczenie. Chodzę i kąsam. Czy są na sali inne mamy, które podzielają mój stan ducha?
Tych 12 miesięcy na macierzyńskim ringu w naszym pełnym macierzyńskich uczuć kraju wykończyło mnie trochę. Co rusz czytam w mediach o nowych zagrożeniach dla całej mojej rodziny: jakieś wiedźmy gender, które chcą mi syna przerobić na córkę, a córkę na feministkę, jakieś wściekłe feministki, co to chcą rozbijać całe rodziny, podstępni edukatorzy seksualni, którzy chcą wejść do szkoły uzbrojeni w prezerwatywy i rozwalić niewinność dzieciaków w drobny mak.
No jak tu żyć, kochani, i wychowywać zgodnie z chrześcijańską wizją rodziny (bo na inną nie ma u nas miejsca)?
Mam nadzieję, że w Nowym Roku wszystkie te strachy, straszydła, straszaki i wiedźmy pójdą w zapomnienie i opamiętamy się trochę. Przestaniemy straszyć zagładą rodziny, wykształciuchami, gender lub aborcją. Tego wszystkim w Nowym Roku życzę. Szczerze, chociaż z przekonaniem, że spełnienie takich marzeń jest równie prawdopodobne, jak to, że koniec świata oszczędzi operatorów telefonii komórkowej...
(ma)