Blisko ludziKorepetycje lekiem na wszystko. Jak rodzice napędzają rynek

Korepetycje lekiem na wszystko. Jak rodzice napędzają rynek

Rodzice narzekają, że nauczyciele w publicznych szkołach kiepsko uczą. A następnie wysyłają dzieci na korepetycje ze wszystkich możliwych przedmiotów. I nakręcają spiralę.

Korepetycje lekiem na wszystko. Jak rodzice napędzają rynek
Źródło zdjęć: © 123RF
Aleksandra Kisiel

02.05.2019 | aktual.: 05.05.2019 21:19

Do końca roku szkolnego zostały dwa miesiące. Ci, którym nad głową wisi widmo powtarzania klasy, zaczynają nerwowo szukać korepetycji. Problem w tym, że najlepsi nauczyciele grafik mają ustawiony i zapełniony od drugiego tygodnia września. Już wtedy ci słabsi uczniowie wiedzieli, że będą potrzebować pomocy?

Zdecydowanie nie. We wrześniu na korki zapisują się dwie kategorie dzieciaków: zdolni, którzy chcą przygotowywać się do olimpiad, konkursów i egzaminów. Albo ci, których na dodatkowe zajęcia posyłają rodzice, aby uporać się z koniecznością odrabiania prac domowych z pociechami, czy zagospodarowania im czasu wolnego. Bywa, że korepetytor to bardziej skomplikowana nazwa dla niani.

Na wszelki wypadek

Z raportu serwisu e-korepetycje wynika, że najwięcej trzeba zapłacić za prywatne lekcje matematyki i matematyki wyższej, języka angielskiego, muzyki i informatyki. Można też założyć, że do dobrych nauczycieli tych przedmiotów ustawiają się najdłuższe kolejki.

Rozmawiam z rodzicami licealistów z dużego miasta. Dzieciaki z dobrych domów, które mają dostać się na prawo, medycynę czy studiować na politechnice. Pierwszoklasiści już teraz chodzą na korepetycje z przedmiotów maturalnych. Dlaczego? – Bo w ostatniej klasie nie ma szans zapisać się do najlepszych korepetytorów. Więc moja Gosia chodzi już teraz na korki z chemii i matematyki. Po godzinie w tygodniu, żeby "zaklepać miejsce" – mówi Ula, mama licealistki. Za zajęcia z matematyki płaci 150 zł za 60 minut. Stać ją na to.

Gosia twierdzi, że chodzi na korki, bo wszyscy chodzą. – Nie znam nikogo, kto dostał się na medycynę bez dodatkowych zajęć. Jak chcesz iść na dobre studia, musisz chodzić na korki – wyjaśnia dziewczyna. Czy faktycznie musisz? W towarzystwie Gosi nie znalazł się jeszcze na tyle odważny (czyt. pewny swojej wiedzy) uczeń, który zaryzykowałby podejście do egzaminów bez korków.

Angliści kontra reszta

Na jednej z grup dla rodziców pytam, dlaczego dzieciaki są wysyłane na korepetycje. Niewinne pytanie uruchamia gorącą dyskusję i lawinę komentarzy. Odzywają się i rodzice, i korepetytorzy. W tej drugiej grupie zaznacza się wyraźny podział – na nauczycieli angielskiego i resztę. Odnoszę wrażenie, że na dodatkowe zajęcia z języka obcego chodzą wszyscy, na zajęcia z pozostałych przedmiotów ci, którzy są albo bardzo zdolni, albo mają bardzo duże braki.

Nauczycieli angielskiego jest zdecydowanie najwięcej. Korepetycji udzielają studenci, native speakerzy, osoby, które biegle władają językiem, ale niekoniecznie mają przygotowanie pedagogiczne. Rynek jest ogromny, co roku pojawia się kolejne kilkaset tysięcy dzieci, które zaczynają szkolną edukację. Jest kogo uczyć, jest i komu uczyć, więc stawki są bardzo zróżnicowane. W Warszawie, za godzinę zajęć u studenta zapłacisz 40-50 zł, u native speakera lub nauczyciela z przygotowaniem pedagogicznym od 100 zł w górę.

Nauczyciele ścisłych przedmiotów mogą zarobić jeszcze więcej. Choćby dlatego, że jest ich zdecydowanie mniej. Większość nie musi się nawet ogłaszać. Informacje o ich działalności roznoszą się pocztą pantoflową, a rodzice sami nakręcają popyt, zapisując nastolatki na korki, zanim dzieciaki w ogóle zdecydują, z czego chcą pisać maturę. Dagmara na korki z fizyki chodzi trzeci rok. Zaczęła jeszcze w gimnazjum, bo chorowała, opuściła 3 miesiące zajęć i musiała jakoś to nadgonić.

Okazało się, że nauczyciel lepiej tłumaczy zagadnienia niż belfer w szkole. Dagmara z trójek wyciągnęła się na piątki, poszła do liceum i choć aktualnie planuje studia związane z zarządzaniem, na fizykę chodzi nadal. – Fizyka w czwartki to stały element mojego planu zajęć. Rodziców stać na to, żeby co tydzień wydawać 80 zł na lekcje, a dzięki temu ja nie mam problemu z pracami domowymi – mówi.

Płacę i wymagam

No właśnie, prace domowe. Wielu nauczycieli, którzy popołudniami spotykają się z uczniami szkół na wszystkich etapach edukacji, sporo czasu poświęca na robienie prac domowych zadanych przez koleżanki i kolegów. Dzieciaki przyzwyczajone do tego, że w podstawówce "do lekcji" siadała z nimi mama (bo na wczesnym etapie edukacji to kobiety częściej sprawdzają zeszyty), są przekonane, że bez wsparcia nie poradzą sobie z pracą domową.

A gdy trzeba przypomnieć sobie, czym jest wektor albo jak wygląda cykl rozwojowy tasiemca, w ruch idzie telefon i karta kredytowa. Rodzice, których na to stać, za odrabianie prac domowych zwyczajnie płacą. Dzieciaki dostają zaś jasny przekaz: "Szkoła jest słaba. Wiele się w niej nie nauczysz. A jak zapłacisz za prywatne zajęcia, możesz wymagać. I mieć święty spokój." Oczywiście potem pojawiają się utyskiwania na roszczeniową młodzież, która jest totalnie niesamodzielna. Ale nikt nie łączy tego z nawykiem załatwiania wszystkiego gotówką.

Do tego dochodzi utarte przekonanie, że matematyka, chemia czy fizyka to trudna sprawa i żeby ją wytłumaczyć, trzeba mieć "podejście". To słowo – klucz, które pojawia się w wypowiedzi większości rodziców na facebookowej grupie, w której rzuciłam pytanie o korki. Ma zapewne oznaczać umiejętności dydaktyczne, zdolność do przekazywania wiedzy, tłumaczenia w sposób dostosowany do wieku uczniów.

Ale często to podejście to po prostu czas na indywidualne konsultacje z uczniami lub przygotowanie dwóch czy trzech scenariuszy zajęć tak, aby każdy mógł uczyć się w swoim tempie. A to wymaga czasu. Nauczyciele po wypełnieniu ustawowych obowiązków i papierkologii mają go mało. Czy po strajku będą mieli go więcej? W końcu planują ograniczyć swoje działania do ustawowego minimum. 18 godzin przy tablicy i załatwianie wszystkich spraw w godzinach 8-16.

Pani niania

Rodzice, często arbitralnie, zakładają że języki obce i przedmioty ścisłe to zagadnienia, z którymi nauczyciele w publicznych szkołach po prostu sobie nie radzą. – Jeśli masz 30 uczniów w klasie, przeładowany program do zrealizowania i dzieciaki na bardzo różnym poziomie, to nie ma mowy o indywidualnym podejściu — tłumaczy jedna z mam.

Dlatego jej dzieci, uczniowie podstawówki, chodzą na dodatkowe zajęcia z przedmiotów, które ich interesują. W sumie na "korkach" spędzają 5- 8 godzin w tygodniu. – Sporo. Ale alternatywą jest spędzanie czasu na świetlicy, bo z mężem pracujemy do 17, a nie chcemy, żeby dzieciaki od tej 13 czy 14 siedziały same w domu. Więc codziennie mają dodatkowe zajęcia – wyjaśnia.

Takich dzieci, wychowywanych przez korepetytorów, jest więcej. Victoria ma pod opieką rodzeństwo. Ośmioletnie bliźniaki chodzą do prywatnej, anglojęzycznej szkoły w Warszawie. Gdy dwa lata temu odezwali się do niej rodzice Maksa i Kai, była mowa o 5 godzinach angielskiego w tygodniu.

Z biegiem czasu z 5 godzin w tygodniu zrobiły się trzy dziennie. – Dzieciaki wracają ze szkoły o 15, o 16 siadają ze mną do lekcji. Robię z nimi wszystko poza polskim i hiszpańskim – tłumaczy. Zastanawiam się, co w tym czasie robią rodzice dzieci. – Pracują. Wiesz, czesne w tej szkole, do której chodzą maluchy, jest gigantyczne. Trzeba na nie zarobić.

Sposób na reformę

Kilka lat temu minister Anna Zalewska stwierdziła, że rynek korepetycji w Polsce jest wart 4 miliardy złotych. To stwierdzenie nieprawdziwe i mocno przestrzelone. Z danych GUS wynika, że ok. 20 proc uczniów (z 4,5 mln) chodzi na dodatkowe, płatne zajęcia. Ale nie wiadomo, ile na te zajęcia jest wydawane, bo korepetytorzy nie rozliczają się z fiskusem, a Ministerstwo Edukacji Narodowej nie prowadzi żadnych statystyk dotyczących "korków".

Niewątpliwie udzielanie korepetycji to dochodowy interes. Zwłaszcza jeśli porównać go z zarobkami nauczycieli. Część z nich, po fiasku kwietniowego strajku, poważnie rozważa rezygnację z pracy w szkole i utrzymywanie się wyłącznie z prywatnych lekcji. – Od dwóch lat mam więcej chętnych na zajęcia, niż czasu – mówi nauczycielka angielskiego z Gdańska. – To chyba jedyna rzecz, za którą mogę podziękować minister Zalewskiej. Dzięki deformie nie brakuje spanikowanych rodziców, którzy są gotowi posłać dziecko na korki z każdego przedmiotu – dodaje.

Moralne korki?

Pojawia się pytanie o etykę. – Niepisana zasada jest taka, że nauczyciele nie uczą za pieniądze swoich uczniów. Ja rozszerzam ją na uczniów z mojej szkoły w ogóle. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy, zostaję z nim po lekcjach, tłumaczę, pomagam. Za darmo przygotowuję też uczniów do olimpiady językowej – wyjaśnia. Temat konkursów i przygotowania uczniów to osobna kwestia. Niektórzy nauczyciele robią to po godzinach. Inni – nie mają wiedzy i umiejętności.

Przemek, który od lat uczy chemii na prywatnych spotkaniach, ma wielu uczniów, którym marzy się tytuł laureata olimpiady. Przychodzą do niego dzieciaki, które chcą zdawać międzynarodową maturę oraz licealiści, którzy z rodzicami wrócili z emigracji i podstawówkę kończyli w innych krajach. Muszą więc nadrobić różnice programowe. Przemek utrzymuje się wyłącznie z korepetycji. I częściej to on rezygnuje ze współpracy niż uczniowie czy ich rodzice.

– Okres próbny to trzy spotkania. Jeśli nie widzę zaangażowania po drugiej stronie albo oczekiwanie, że zrobię wszystko za dzieciaka, rozstajemy się. Trafiają do mnie młodzi ludzie, którzy na lekcjach mają wszystko w nosie, bo wiedzą, że rodzice zapłacą za korki, żeby nie było wstydu i powtarzania klasy. Z takimi pracuje się najgorzej – mówi.

Ale jest jeszcze jedna kategoria uczniów, ci, którzy na lekcjach uważają, ale gdy czegoś nie rozumieją, wstydzą się podnieść rękę i poprosić o pomoc. – Tych dzieciaków żal mi najbardziej. Bo przychodzą do mnie przekonane, że są słabeuszami. A po kilku spotkaniach okazuje się, że potrzebują innych metod, niż przepisywanie wzorów z tablicy i czytanie tekstu z podręcznika – Patryk twierdzi, że nie nadaje się do pracy w publicznej szkole. Nie byłby w stanie pracować pod dyktando podstawy programowej i pędzić, zostawiając najsłabszych w tyle, albo skazując najzdolniejszych na nudę.

Jak to rozwiązać?

Kasia jest córką nauczycielki. Od 15 lat udziela prywatnych lekcji z polskiego, choć za dnia pracuje w firmie niezwiązanej z edukacją. Rozmawiamy o tym, czy powszechność korepetycji to znak upadku polskiej edukacji. – Korki były zawsze. Kiedyś chodziło się na nie, by podciągnąć oceny z tych najniższych. Dzisiaj chodzi się, bo chodzą wszyscy, bo chce się lepiej zdać egzamin, mieć pomoc w pracach domowych, przygotować do konkursu.

Podstawa programowa jest przeładowana i archaiczna. Nauczyciele, nawet ci najlepsi i ambitni, nie dają rady pomóc wszystkim i nauczyć wszystkiego. A rodzice? Chyba zakładają, że publiczna edukacja jest na przeciętnym poziomie, za rzeczy ekstra trzeba zapłacić ekstra, a jak płacę, to wymagam. Rzadko który rodzic, zamiast wydawać pieniądze na prywatne zajęcia, idzie na spotkanie z nauczycielami i rozmawia o tym, co można zrobić w ramach obowiązującego sytemu – mówi.

Gdy do mamy Kasi przychodzą rodzice, częściej mają pretensje o słabe oceny dziecka, a nie o to, że 12-latek nie jest w stanie napisać pracy dłuższej niż kilka zdań, a zasób słownictwa woła o pomstę do nieba. – Nie chcę generalizować, ale wielu rodziców podchodzi do edukacji dzieci w publicznych szkołach na zasadzie zbliżonej do 3xzet, czyli "zakuć, zaliczyć, zapomnieć". Wydaje im się, że szkoła to zło konieczne, przez które trzeba przejść. A kołem ratunkowym są korepetycje. Czasem się zastanawiam, dlaczego w ogóle mamy publiczne szkoły, skoro rodzice uważają, że niczego nie uczą - zastanawia się polonistka.

Jej zdaniem żeby uporać się z problemem powszechnych korepetycji (zakładając, że jest problem, a nie po prostu fakt), trzeba zbudować polski system szkolny od nowa. – Ministerstwo Edukacji Narodowej idzie właśnie w tym kierunku. Najpierw wszystko wyburzą, a potem będzie trzeba budować od zera. Miejmy tylko nadzieję, że za budowanie zabierze się już nowa ekipa. I że jeszcze będą nauczyciele, chętni do pracy w klasach, a nie w domowym zaciszu – gorzko kwituje korepetytorka.

Źródło artykułu:WP Kobieta
korepetycjeedukacjapolska szkoła
Komentarze (160)