Krystyna Łuczak-Surówka: "Nie jestem smoleńską wdową"
Dla wielu znana jest przede wszystkim jako "wdowa smoleńska", która przez lata walczyła o przyznanie renty po oficerze BOR Jacku Surówce. – Ta tragedia stała się własnością polityków. I to boli – mówi w szczerym wywiadzie dla "Urody" o swojej stracie.
12.02.2018 14:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Krystyna Łuczak-Surówka opowiada o tym, jak wyglądało jej życie po katastrofie smoleńskiej. – Jestem już dosyć dobra w kryzysowych sytuacjach. Kiedy coś złego się dzieje, nie rozczulam się, trzymam dystans, pozwalam się do siebie zbliżyć tylko zaufanym osobom. I działam moment, gdy pójdą łzy, i tak nadejdzie, ale najpierw robię wszystko, żeby się nie dać. Kiedy mój mąż zginął w katastrofie lotniczej w Smoleńsku, uruchomiła się we mnie jakaś tajemnicza siła. Ruszyłam do walki – mówi w wywiadzie dla "Urody".
Wspomina, że przeszła przez wszystkie klasyczne etapy żałoby, a także, że nigdy nie zdecydowała się na pomoc farmakologiczną. – Nie wzięłam nigdy ani pół tabletki uspokajającej. Czułam, że sama muszę poradzić sobie z demonami: żalem, cierpieniem, poczuciem krzywdy – dodaje.
W poradzeniu sobie z żałobą "wdowie smoleńskiej" pomogła praca – jest historyczką i krytyczką designu, a także twórczynią portalu o polskim designie DESIGN BY PL. – Praca to był mój tlen. W 2010, od razu po pogrzebie, wróciłam na uczelnię. Wśród studentów czułam się bezpiecznie. Zrezygnowałam natomiast z wykładów zewnętrznych, gdzie ludzie do mnie podchodzili, składali kondolencje. W takich sytuacjach czułam się zagrożona, jakbym traciła tożsamość, więc to ucięłam – mówi Łuczak-Surówka.
Wdowa po oficerze BOR opowiada, że po roku znalazła w sobie dostatecznie dużo siły, by na wzmianki o śmierci męża mówić: "Przepraszam, ale jestem w pracy. To nie jest czas i miejsce na tego typu rozmowy". Choć wiedziała, że ludzie wyrażają swoje współczucie w dobrej wierze, nie chciała być znana jako "wdowa smoleńska". – Ja jestem "panią od designu", jak o mnie mówią. Jestem sobą. Nie jestem "smoleńską wdową" – podkreśla.
Łuczak-Surówka odnosi się również do okresu, w którym głośno sprzeciwiała się ekshumacjom ofiar katastrofy. – Przymus ekshumacji potraktowałam jako atak. To był cios, zresztą nie tylko dla mnie. Po latach znowu ściągnęło mnie mocno w dół. Tak samo jak po pierwszym roku "po", miałam gorączkę na tle nerwowym. Chorowałam całe wakacje – wspomina. – Cały czas myślałam o ponownym pogrzebie. To było dla mnie niewyobrażalne. Pogrzeb numer 2 – dodaje po chwili.
Wdowa po oficerze BOR wspomina również głośną walkę o rentę po mężu. – Po prostu mi jej odmówiono. Ja nigdy o to nie walczyłam – prostuje. – Renty odmówiono mi, bo miałam tylko 36 lat. I nie miałam dzieci, jednak nie zamierzałam nikogo wtajemniczać, nikomu tłumaczyć, że staraliśmy się o dzieci. A w kwietniu 2010 roku w jednym tygodniu straciłam męża i ciążę – mówi.
Łuczak-Surówka, wyjaśnia, że dwa razy dostała wówczas propozycję, by zrezygnowała z pracy. "Na rok pani zrezygnuje. I tak pani będzie w żałobie, więc spokojnie. My pani przyznamy tę rentę i nie odbierzemy, bo jest dożywotnia" – miała słyszeć. – Za drugim razem wyszłam ze łzami w oczach, trzaskając drzwiami – wspomina. Wdowa po oficerze powiedziała wówczas, że renta jej się należy, ponieważ mąż zginął na służbie.
– Ale jeżeli państwo polskie uważa inaczej, to trudno – komentuje dziś. Łuczak-Surówka w końcu dostała rentę, po siedmiu latach. – Prawnicy radzili, by wystąpić o zadośćuczynienie za ubiegłe lata. Ja wolę skupić się na tym, co naprawdę ważne. Nie utożsamiam się ani nie walczę z tą czy inną opcją polityczną. Ja walczę o spokój ciała mojego męża i o to, by były respektowane moje podstawowe prawa. Tylko o to i nic więcej – mówi z naciskiem.
Źródło: "Uroda"