Blisko ludziLeymah Gbowee: "Kobiety mogą stworzyć potęgę"

Leymah Gbowee: "Kobiety mogą stworzyć potęgę"

Były tak zmęczone wojną domową – gwałtami, brakiem bezpieczeństwa swoich dzieci, niepewnością jutra, że zdecydowały zjednoczyć swoje siły i same stanąć do walki. Nie chwyciły jednak za broń. Ich narzędziem przeciwko okrutnej wojnie była modlitwa i pokojowy protest. Zaczęły go na rynku rybnym.

Leymah Gbowee: "Kobiety mogą stworzyć potęgę"
Źródło zdjęć: © AFP

04.07.2012 | aktual.: 06.07.2012 15:56

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Były tak zmęczone wojną domową – gwałtami, brakiem bezpieczeństwa swoich dzieci, niepewnością jutra, że zdecydowały zjednoczyć swoje siły i same stanąć do walki. Nie chwyciły jednak za broń. Ich narzędziem przeciwko okrutnej wojnie była modlitwa i pokojowy protest. Zaczęły go na rynku rybnym. W piątki chodziły do meczetów, w soboty na targowisko, w niedziele do kościołów. Setki, a potem tysiące kobiet, ubranych na biało, chrześcijanek i muzułmanek, postanowiło przywrócić Liberii zdrowie psychiczne. Na ich czele stała od samego początku Leymah Gbowee, która w zeszłym roku, za swoje działania na rzecz pokoju, w wieku 39 lat, otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla.

Kiedy w Liberii wybuchła wojna, miała zaledwie 17 lat. Chciała skończyć medycynę, zostać pediatrą. Wojna zniszczyła jej wszystkie plany i marzenia. W jednej chwili z dziecka stała się dojrzałą kobietą, która musiała otoczyć opieką ponad 20 osób (rodzinę i sąsiadów). Tego ranka, kiedy rozległy się pierwsze strzały, jej mama z siostrą wyjechały do pracy i do szkoły. Minął tydzień, zanim wróciły, matka była jednak w tak głębokim szoku, że Leymah musiała nadal nad wszystkim sprawować kontrolę.

Pochodziła, jak mówi w jednym z wywiadów, z rodziny, którą można by zaliczyć do klasy średniej. Matka jej ojca sześć razy była w ciąży, ale przy każdym porodzie dziecko umierało. Ojciec Gbowee był jednym z bliźniąt, lecz tylko on przeżył. Lokalna społeczność odebrała go matce, uważając ją za czarownicę. Wychowywał się więc wśród zupełnie obcych ludzi. Widywał własną matkę, ale nie mógł się z nią pobawić ani porozmawiać.

Podobną historię miała matka laureatki Pokojowej Nagrody Nobla. Była córką bogatego farmera, który po rozwodzie z żoną popadł w depresję. Nie był w stanie opiekować się swoją córką-jedynaczką, więc ją także przejęła lokalna społeczność.

Leymah twierdzi, że być może właśnie to połączyło jej rodziców: fakt, że oboje byli w jakimś sensie dziećmi ulicy. Swoim własnym potomkom zapewnili jednak prawdziwy dom. Laureatka Pokojowej Nagrody Nobla w wielu wywiadach i przemówieniach podkreśla dobroć swoich rodziców, mówi o tym, ile im – zwłaszcza matce – zawdzięcza. Opowiada też o zażyłości, jaka panowała wśród lokalnej społeczności.

Jej pierwszy partner, ojciec czworga jej dzieci, nie był dobrym mężem. Pojawiał się, potem znikał na jakiś czas, nie mogła na niego liczyć. Mieszkała z rodzicami. Wsparcie okazywali jej także sąsiedzi, którzy w wielu sytuacjach byli gotowi wypełnić jego obowiązki. W 1996 r. nieopodal ich domu rozległy się strzały i wszyscy mieszkańcy okolicy w panice zaczęli uciekać. Tego dnia niespodziewanie zjawił się na miejscu mąż Gbowee. Razem zdecydowali, że nie mogą pozostać w domu jej rodziców. Kiedy go opuszczali, zauważyła czterech mężczyzn, swoich sąsiadów. Okazało się, że czekali na nią, bo nie byli pewni, czy znajdzie się jej mąż i chcieli jej pomóc zabrać dzieci.

Inną sytuacją, obrazującą szczególną więź społeczności, w której żyła, był czas żałoby po jej siostrze, która zmarła w 2006 r. Grupa sąsiadów, którzy byli biedni i często bywali w domu jej rodziców, jedząc wspólnie posiłki, przyniosła 1500 dolarów. Była to ogromna suma pieniędzy, zwłaszcza dla kogoś, kto nie miał co włożyć do garnka. Powiedzieli, że to ich wkład w ceremonię pogrzebową.

Z podobnej siły, z wzajemnych relacji społecznych, wyrósł ruch na rzecz pokoju w Liberii, na którego czele stanęła Leymah Gbowee. Była bardzo rozgoryczona wojną i stratami, jakie powodował konflikt zbrojny w jej kraju. Szybko jednak postanowiła obrócić swój żal w działanie. Doszła do wniosku, że kobiety, kiedy złączą swoje siły, mogą stworzyć potęgę nie do zatrzymania.

Minęły prawie dwa lata, zanim zaczęły być traktowane poważnie przez dowódców wojennych. Bywało, że czuły się jak bezzębne buldogi, tak też wielu je postrzegało. One jednak były zdeterminowane, by doprowadzić swój kraj do równowagi, by zapewnić swoim dzieciom przyszłość i bezpieczeństwo. Podążały za ówczesnym prezydentem Liberii – Charlesem Taylorem i innymi liderami działań zbrojnych. Często nie miały środków na transport, wtedy szły pieszo. Do tej pory mottem Gbowee jest: „Idź dalej, nie przestawaj”. Ubrane na biało, na znak pokoju, nieraz godzinami siedziały w strugach deszczu. Ich przywódczyni śmieje się, że w takie dni można było rozpoznać, kto założył swoje dobre ubrania, a kto te gorsze. Z tych tanich spływała farba.

W trakcie wojny domowej w Liberii, która trwała od 1989 do 2004 r., podpisywano kilka porozumień pokojowych, a potem żadnego z nich nie respektowano i działania zbrojne zaczynały się od nowa. Ci, którzy te traktaty podpisywali, zasłaniali się potem nieprawidłowym stanem umysłu albo tym, że podpis złożony na dokumencie nie należał do nich. Liberyjki postanowiły położyć temu kres.

Ich działania na rzecz pokoju objęły nie tylko modlitwy i protesty, lecz także wstrzemięźliwość seksualną. Zabierały swoich mężów do kościoła i tłumaczyły im, że wyruszyły w podróż ku pokojowi w Liberii. Wyjaśniały, że w jego imię zamierzają także pościć. A post oznacza nie tylko pozbawienie się przyjemności w życiu, wynikających m.in. z jedzenia, ale także z seksu. Odmawiały go więc swoim mężom, aż do zawieszenia broni. Ta forma protestu funkcjonowała szczególnie dobrze na terenach wiejskich, nieco mniej skutecznie w miastach. Niewątpliwie jednak, jak twierdzi Leymah, pomogła bardziej zaangażować mężczyzn w działania zdesperowanych kobiet.

W 2003 r. aktywistkom udało się nakłonić Charlesa Taylora, by przystąpił do negocjacji pokojowych. Rozmowy przedłużały się jednak i wydawało się, że do niczego nie doprowadzą. Wówczas Leymah Gbowee zmobilizowała około 200 kobiet i razem wyruszyły do Ghany, gdzie odbywały się narady. Wszystkie, splatając ramiona, otoczyły salę konferencyjną, uniemożliwiając uczestnikom rozmów jej opuszczenie. Doprowadziły wtedy do tego, że porozumienie o zawieszeniu broni podpisano w trzy tygodnie.

Leymah, kiedy wygłasza teraz swoje przemówienia na całym świecie, często pytana jest o to, jak wielki strach towarzyszył jej i kobietom, które brały udział w proteście. Laureatka Pokojowej Nagrody Nobla odpowiada wówczas, że to była ich strategia przetrwania. Nie bały się, bo wiedziały, że wojna zabrała im wszystko, co miały do stracenia. Poza tym, jak twierdzi, życie przez tyle lat w kraju pogrążonym w wojnie domowej uodparnia. - Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zabitą osobę, byłam jak sparaliżowana, bałam się ruszyć – opowiada w jednym z wywiadów. - Zanim skończyłam 31 lat, nie wahałam się ani sekundy, gdy przyszło mi przejść koło trupa.

Swoją siłę przez całe życie czerpała i czerpie od matki. Nazywa ją swoim filarem. Kiedy w młodym wieku Leymah urodziła czworo dzieci, tkwiąc jednocześnie w związku bez przyszłości, matka któregoś dnia zapytała ją: „Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? Jeśli coś pozytywnego, jeśli chciałabyś skończyć studia albo iść do pracy, zaopiekuję się twoimi dziećmi”. Zawsze była jej podporą. Teraz, kiedy dużo podróżuje, z każdego miejsca, codziennie do niej dzwoni. Kiedy jej potrzebuje, ta natychmiast wsiada w samolot. Leymah wyznaje, że sama chciałaby być taką ostoją dla swoich dzieci, jaką jej mama jest dla niej.

Miłość i oddanie to jednak cechy, które widzi nie tylko u własnej, lecz także u innych matek. Kiedy w Liberii była wojna, każda z kobiet miała swoje problemy, zgryzoty, a jednak domy funkcjonowały, dzieci chodziły nakarmione, zadbane. Nic się nie rozsypało. Wtedy Gbowee zauważyła, jak wielka siła drzemie w kobietach. Okazało się, że w ich głowach były podobne myśli do tych, które miała ona sama. Wiedziały, że jeśli nie zaczną działać na rzecz pokoju, nikt inny tego nie zrobi.

Porozumienie pokojowe, podpisane w 2003 r., nie było jednak zwieńczeniem działań ruchu kobiet. Jak mówi Leymah, krajowi, który przez tyle lat pogrążony był w wojnie, potrzebny będzie długi czas, by dojść do równowagi. Jeszcze przed rozpoczęciem protestu, Gbowee pracowała z ofiarami wojny, byłymi żołnierzami, którzy przeżyli traumę. Po podpisaniu porozumienia pokojowego, wraz z innymi kobietami zaangażowała się w przekonywanie młodych żołnierzy (wielokroć chłopców, którzy wcześniej, w trakcie wojny, byli porywani i zmuszani do walki), by złożyli broń.

W 2005 r. Ellen Johnson-Sirleaf jako pierwsza w historii Liberii kobieta została wybrana na prezydenta. Do takiego wyniku elekcji niewątpliwie przyczyniły się członkinie kobiecego ruchu chrześcijanek i muzułmanek: Kobiety w Budowaniu Pokoju (Women in Peacebuilding Network, WIPNET). Na pięć dni przed zakończeniem rejestracji do głosowania okazało się, że przystąpić do niego ma zamiar niewiele mieszkanek Liberii. Gbowee zebrała 250 wolontariuszek, które odwiedziły 10 najmniej zaangażowanych prowincji. Chodziły od domu do domu, namawiając do oddania głosu w wyborach. W ciągu tych pięciu dni, za sprawą ich działań, zarejestrowało się 7455 kobiet.

Dziś Leymah prowadzi wiele projektów (nie tylko w Liberii, ale także w Zachodniej Afryce), mających zwiększać udział kobiet w życiu politycznym, ich wpływ na losy krajów, w których żyją. - Afrykanki są często postrzegane jako słabe kobiety, poddane mężczyznom, bez kontroli nad własnym ciałem – mówi w wywiadzie dla Google. – Ale wizerunek nie zawsze jest zgodny z prawdą.

W 2007 r. skończyła studia na Uniwersytecie Eastern Mennonite w Stanach Zjednoczonych. Na czas nauki musiała rozstać się z dziećmi, które przebywały wtedy pod opieką jej rodziców. Ten okres wspomina jako bardzo bolesny dla swojej rodziny. Nie tylko osłabił jej relacje z dziećmi, ale także nadwerężył jej prawie dziesięcioletni związek z Liberyjczykiem o imieniu Tunde. Ostatecznie para rozstała się w 2008 r. Teraz partnerem Leymah jest informatyk, James, który jest ojcem jej najmłodszej, 3-letniej córeczki. Pomaga jej m.in. w projekcie, który prowadzi we współpracy z firmą HP w Afryce. Polega on na szkoleniu kobiet z zakresu obsługi komputera. Wcześniej niewiele miało adresy mailowe, a jeśli takie posiadały, maile wysyłały za nie dzieci. Teraz mają okazję zdobyć podstawowe umiejętności, dotyczące posługiwania się Internetem i programami komputerowymi.

W 2008 r. okazało się, że Gbowee ma poważny problem z alkoholem. Przez niemal 10 lat w taki sposób radziła sobie z ciągłą rozłąką z rodziną i z innymi stresującymi sytuacjami, związanymi z jej pracą. Kryzysowy i zarazem przełomowy moment nadszedł podczas 14. urodzin jej córki Amber. Wypiła wówczas 14 kieliszków wina. Następnego dnia prosiła swojego partnera Jamesa, żeby zawiózł ją do szpitala. Wtedy zobaczyła przerażone oczy swoich dzieci i postanowiła, że to koniec jej nałogu. Dziś wyznaje, że alkohol w jej życiu już nie istnieje.

O swoich dzieciach mówi chętnie, drobne wzmianki o nich wplata często do przemówień, jakie wygłasza w różnych częściach świata. Uważa, że kochać dzieci można bezgranicznie, ale w codziennym życiu ważne jest wyznaczanie granic. Jako przykład przytacza opowieść o swoim 18-letnim synu, który chciał wyjść na imprezę ze znajomymi. Byłaby to trzecia z rzędu noc, kiedy się bawił, powiedziała więc „nie”. Kiedy wróciła z pracy, nie zastała go w domu. Bez namysłu spakowała jego walizkę i kazała swojemu bratu wystawić ją za drzwi. Kiedy ten wyszedł do syna Gbowee i zaczął go pocieszać, spakowała również jego torbę i wystawiła na zewnątrz. O drugiej w nocy obaj młodzi mężczyźni przeprosili i – pogryzieni przez komary – wrócili do domu.

Leymah, pytana o to, czego w życiu żałuje, odpowiada od razu, że najbardziej boli ją, iż nie była i nie jest dla swoich dzieci taką matką, jaką chciałaby być. Ubolewa, że nie ma dla nich wystarczająco dużo czasu. Jej nastoletni syn jest piłkarzem, a ona nigdy nie mogła uczestniczyć w żadnym jego meczu. Ale jednocześnie stwierdza, że gdyby miała od nowa ułożyć swoje życie, niczego by w nim nie zmieniła, poszłaby dokładnie tą samą drogą.

Jej działania przybrały w ostatnim czasie wymiar globalny. Włączając się w różne dyskusje, bywając w wielu miejscach, pokazuje, jak we własnej społeczności można zmieniać to, co powinno zostać naprawione. Podkreśla, że wszystko, co osiągnięte zostało w Liberii, to zasługa grupy, zbiorowości, a nie działań jednostki. Przekonuje, jak wielka siła drzemie w kobietach. Denerwuje ją, że współcześnie tak często postrzegane są przez pryzmat swojej seksualności. I że w wielu przypadkach same siebie też tak odbierają. – Kiedy byłam uchodźcą w Ghanie, sprzedawałam pączki – mówi w wywiadzie dla Google. – Dziś młode dziewczyny myślą: po co mam sprzedawać pączka, jeśli zarobię tylko 2 dolary? Lepiej sprzedam swoje ciało za 20.

Leymah twierdzi, że ten sposób myślenia trzeba odwrócić. To, kim jest kobieta, to jej mózg, inteligencja, a nie widzenie siebie od piersi w dół. Te słowa adresuje do wszystkich kobiet, w każdej części świata.

(ios/sr)

POLECAMY:

Komentarze (11)