GotowaniePrzepisyMagda Gessler o wielkanocnym "the best of" na swoim stole

Magda Gessler o wielkanocnym "the best of" na swoim stole

Magda Gessler o wielkanocnym "the best of" na swoim stole
Piotr Szygalski
24.03.2016 18:49, aktualizacja: 18.03.2022 13:31

Magda Gessler w rozmowie wielkanocnej mówi o szczerości „Kuchennych rewolucji”, protestanckim rozstaniu z cukrem, najlepszym programie, jaki kiedykolwiek zrobiła, Polsce, która mogła być Szwajcarią, a nawet męskiej grzywce i baczkach.

Magda Gessler – być może najbardziej barwna postać wszystkich programów telewizyjnych z kuchnią w roli głównej. Na pewno lubi gotować, jeść, pisać, mówić i przyciągać uwagę. Trudno zdecydować, w jakiej kolejności. W rozmowie wielkanocnej, temperament nie pozwala inaczej, dyskutuje na wiele innych tematów. Mówi o szczerości „Kuchennych rewolucji”, protestanckim rozstaniu z cukrem, najlepszym programie, jaki kiedykolwiek zrobiła, Polsce, która mogła być Szwajcarią, a nawet męskiej grzywce i baczkach.

- Czy można mówić o kulinarnej wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia? Bądź odwrotnie.

- Trudniejsza na pewno jest Wigilia. Dzieci mniej ją lubią, jest dużo ryb, czyli ości, a śledź jest jednak dla amatorów. Albo ktoś go kocha, albo nie. I w ogóle mnóstwo osób nie lubi ryb. W Polsce całe południe – Podkarpacie, Karpaty, Bieszczady, Tatry... Brak im jodu i ewidentnie to nie pomaga. Tam na pewno wolą Wielkanoc (śmiech). To święto ludowe, święto prosiaka, którego kochamy, święto białej kiełbasy, boczku, chrzanu, dużej ilości ciasta drożdżowego. To takie święto, przy którym nieco się rośnie.

- Które święta bardziej sprzyjają kulinarnym eksperymentom?

- Nie widzę tu żadnych ograniczeń, ale tradycja polskiej Wigilii jest zdecydowanie bardziej ortodoksyjna.

- Są takie potrawy wielkanocne, które mają na tyle uświęcone tradycją przepisy, że jakiekolwiek zmiany uznałaby pani za świętokradztwo?

- Myślę, że nie. Jeśli ktoś chce przetransponować smak żuru wielkanocnego na zupełnie inny żur własnego pomysłu, to bardzo proszę. I niech potem ponosi tego konsekwencje (śmiech).

- A gdyby trafiła pani do miejsca, gdzie na wielkanocnym stole są po prostu żurek, jajka, biała kiełbasa, pasztet, szynka i mazurek…

- ... to uznałabym to za genialny zestaw. Plus dobre pieczywo, świeżo tarty chrzan, pieczony boczek, który ubóstwiam, jajka faszerowane po polsku, jajka na twardo w sosie z musztardy i majonezu, rzeżucha, wiosenna sałata, pascha i byłoby cudownie.

- Najróżniejsze wydawnictwa, które proponują coraz bardziej wymyślne przepisy, to teraz spory rynek. Czasem pewnie je pani przegląda. I jaka jest reakcja – o Boże co oni wymyślają?!

- Nie, to fantastyczne, że ludzie urozmaicają gotowanie. Może głównie młodzi, może zmęczeni tradycją. Choć z drugiej strony dziwi mnie, że w Polsce można w ogóle być tradycją zmęczonym, właściwie ogranicza się ona teraz do świąt – Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Dlatego kombinować i wymyślać możemy na co dzień, a najbardziej egzotyczna jest obecnie ortodoksyjność.
To są tak piękne i cudowne święta, że cudowanie w ich trakcie cudne nie jest (śmiech). Są jednak pewne nowe pomysły, które popieram. Na przykład robię białą kiełbasę, według mnie najlepszą w Polsce, i z farszu z niej lepię pierogi. To nie odbiega od Wielkanocy, forma może została zmieniona, ale smak zachowany.

- Kiedy zaczęła pani przygotowania do świąt?

- ”Akcja świąteczna” ruszyła miesiąc temu, ale proszę pamiętać, że robię to dla wielu Polaków. Wymyślam nowe mazurki, ich smaki i wygląd. Tworzę białą kiełbasę, pierwszą prawdziwą szynkę z tłuszczykiem i niepowtarzalną kiełbasę wędzoną.

- Ma pani kulinarne „the best of” Wielkanocy?

- Faszerowane jajka z grzybami. Najważniejsza jest też oczywiście babka drożdżowa, dobry sernik, biała kiełbasa, żur - koniecznie ze Śląska. Nikt tak nie kisi żuru z żytniej mąki tak jak tam.

- Liczymy kalorie, wszyscy wiemy, że nadmiar tłuszczu i cukru to samo zło. Czy w czasie Wielkanocy, widząc i jedząc te wszystkie pyszności, powinniśmy o tym zapomnieć?

- Przede wszystkim należy pościć przed Wielkanocą. Ja wszystkich namawiam do wstrzemięźliwości, bo dopiero wtedy i dzięki temu święta mają jakiś smak.

- Od niedawna w kinach można oglądać film „Cały ten cukier”, z którego wynika, że jego nadmiar jest tak samo zabójczy jak palenie papierosów? Co pani na to?

- Jedzenie rzeczy słodkich to barbarzyństwo. Przez cały tydzień nie wyciągam ręki po nic słodkiego. Poza jednym takim momentem. To zresztą jest bardzo protestanckie. Raz w tygodniu można najeść się cukru, ale nie powinno go być w naszej codziennej diecie, bo po prostu bardzo szkodzi. Inna sprawa, że obowiązuje teraz taki trend - każdy chciałby żyć wiecznie. Tego nie jemy, tamtego nie jemy, a najlepszą metodą jest po prostu jedzenie na „wciągniętym brzuchu”, czyli jedną czwartą tego, co mamy na talerzu. Nieduże ilości i często. Możemy też codziennie pić wino, oczywiście nie butelkę do obiadu, ale lampkę czemu nie - na pewno poprawi trawienie.

- Jest coraz więcej programów kulinarnych w różnych telewizjach. Bardziej dziwią panią ludzie, którzy oglądają je wszystkie czy ci, którzy kompletnie je ignorują?

- Dziwią mnie wszystkie osoby, które są ekstremalne. Fajnie jest obejrzeć taki czy siaki program, ale jeszcze fajniej budować siebie. Siedząc cały czas przed telewizorem nic nie zbudujemy.

- Prowadząc swoje „Kuchenne rewolucje”, jest pani stanowcza i asertywna. Od zawsze ma pani taki sposób bycia?

- Od zawsze. Mówię tak lub nie, tego chcę, a tego nie, to mi się podoba, to nie. Wyrażam to bardzo klarownie. W programie wyostrzyło się to jeszcze bardziej, bo jestem w nim trochę jak chirurg, który ratuje komuś życie i nie ma na to całego tygodnia. Restauracje w „Kuchennych rewolucjach” zachowują się jak pacjent, który trafia do lekarza i opowiada mu, jak powinien być leczony i jakie ma dostać leki. To tak nie działa – to lekarz decyduje, czy cukrzyca jest tak zaawansowana, że trzeba amputować nogę. Bo lepiej jej nie mieć, ale żyć...

- Obejrzałem jedną z ostatnich „Kuchennych rewolucji”. Wyglądało na to, że właścicielka i personel restauracji o barwnej nazwie „Kaskada smaku”, mając aż taki nieporządek i brud, dodali sporo emocji i napięcia do pani programu.

- Proszę pana, od siedmiu lat mówię mediom, że jest to program, w którym nie ma żadnego scenariusza. Wszystko dzieje się spontanicznie.

- Zastanawia mnie jednak brak instynktu samozachowawczego u bohaterów pani programu. Gdybym zaprosił telewizję do mojej restauracji, to bym ją szczoteczką do zębów wyczyścił. Dwa razy.

- Pan patrzy czasem w lustro. Ma pan fryzurę taką, jak pan ma. Komuś się podoba, komuś nie. Może ktoś uważa, że jest pan za bardzo wygolony na bokach, może gdyby miał pan swobodniejsze włosy, to wyglądałby pan młodziej, może broda powinna być mniej wystrzyżona i w ogóle powinien pan mieć większy luz. Ale pan patrzy w lustro i tego nie widzi, bo pewnie pan się sobie podoba.

- Owszem.

- A gdyby przyszła Magda Geissler, powiedziałaby - to, to i to trzeba zmienić. Może by podziałało na plus. Trafiają do nas osoby, które czegoś nie widzą i szukają pomocy. A w restauracjach pojawiają się czasem problemy znaczenie bardziej obciążające niż kłopoty z czystością. Ogólnie to tego rodzaju problem - niektórzy chodzą na przyjęcia w marynarce, której przez sześć lat nie oddawali do pralni, i zapewniam, że nie tylko nie widzą w tym niczego złego, ale oni w ogóle tego nie widzą...

- ”Kuchenne rewolucje” to medialne dzieło pani życia? To już 13 sezon, na antenie od 2010 roku.

- Medialne nie, socjalne i edukacyjne. Moja medialność, pan w to pewnie nie uwierzy, w ogóle mnie nie interesuje, choć jest oczywiście bardzo przyjemna. A jeśli zmienia moje życie, to w ten sposób, że skromnie i mądrze wybieram sobie drogi, którymi chodzę po Polsce. O co innego chodziło mi, kiedy wróciłam tu 25 lat temu. Moim hiszpańskim przyjaciołom opowiadałam, że Polska to kraj gościnny, ze świetną kuchnią, a okazało się, że jest głównie hotel „Victoria”... Zbaraniałam, przyjadą goście – gdzie być, gdzie jeść, gdzie ich zabrać? Od tego wszystko się zaczęło. A po „Kuchennych rewolucjach” można spokojnie powiedzieć, że ze 160 restauracji 100 jest teraz genialnych.

- Hiszpanie i Polskę połączyła pani pocałunkami, czyli „bessos”. Słowem, które stało się najczęstszym pozdrowieniem pani fanów w sieci i nazwą firmy, która zaproponowała między innymi parówki dla zakochanych. Dlaczego akurat „bessos”?

- Zupełny przypadek. Moim drugim językiem jest hiszpański, mam dużo znajomych na Facebooku z tego kraju, choć Polaków, ale komunikujemy się po hiszpańsku. Do pewnego momentu nie wiedziałam nawet, że to słowo jest tak popularne, że to, co piszę jest tak popularne. Proszę zrozumieć pewną rzecz. Moje poczucie wartości nie jest aż takie, jakie mogłoby się wydawać. Przez moja rodzinę, wyjątkowo zdyscyplinowaną intelektualnie, miałam wrażenie, że nie dorastam im do pięt. Dlatego nawet jeśli na Facebooku pojawia się milion komplementów, to i tak nie zmienia to mojej oceny własnego ja. Skromnej. Trudno uwierzyć, ale tak jest (śmiech).

- A jeśli piszą - „królowa internetu”?

- Już nic mi nie pomoże (śmiech). Ocena została dokonana. Skoro tak piszą, to może tak myślą, ale królową się nie czuję.

- Wchodzi pani czasem w polemiki ze swoimi fanami. Lubi to pani, dostaje zastrzyk energii?

- Tak, sprawia mi to sporą przyjemność. To nie może być do końca „correct”, trzeba być szczerym i otwartym, dopiero wtedy jest to żywe. Ale jest też ktoś, kto nieco kasuje mój temperament, tak żeby nie było afery. Bo byłoby zanadto kolorowo (śmiech).

- Niedawno w kinach można było zobaczyć „Ugotowanego”, historię pewnego niebywale utalentowanego i tak samo nieprzyjemnego kucharza.

- Żaden geniusz, człowiek poświęcony swojej pasji nie czuje, że ludzie wokół niego są nieszczęśliwi. Cena talentu. Z takimi ludźmi dogaduję się najlepiej. Jeśli Pan Bóg dał dar, to trzeba go wykorzystać, to obowiązek. Bycie pasterzem własnej pasji.

- Mogę dać taki tytuł wywiadu - „Jestem pasterzem”? Idealnie pasuje do świąt.

- Niech pan to zrobi (śmiech).

- Czy pasterz zauważa kierunek, w którym zmierza albo powinna zmierzać polska kuchnia?

- Idzie w kierunku produktu ziemi. To powinna być w ogóle przyszłość polskiej ekonomii, ale mam wrażenie, że przegapiliśmy ten moment. Nie przyjmując pewnych regulacji Unii mogliśmy stać się drugą Szwajcarią Europy. Produkowalibyśmy najlepsze truskawki, porzeczki, maliny, nasze kiełbasy bez chemii – to byłby nasz atut, wszystko byłoby bardzo drogie i bylibyśmy teraz jako kraj dużo bogatsi.

- Bogatszy pewnie chciałby być też być Słupsk, z którego prezydentem niedawno pani gotowała. Robert Biedroń – przed nim jeszcze większa polityczna kariera?

- To tak jakby mnie pan zapytał – czy będą grzyby w tym roku? Muszą być warunki, jeśli będzie susza, zbyt wysoka temperatura, to nic nie wyrośnie. Dlatego najkrótsza i najbardziej sensowna odpowiedź brzmi – nie wiem.

- Woli pani gotować z ludźmi, którzy są barwni, ale być może w kuchni nie czują się najlepiej, czy raczej z nudnymi mistrzami tej sztuki?

- To w ogóle nie o to chodzi. Gotowanie to pewne zdarzenie społeczne, spotkanie z przyjacielem, z kimś, kto to docenia, lubi jeść, ceni nasze towarzystwo. Umiejętności większe czy mniejsze nie mają tu znaczenia. A wracając do Roberta, nawet jeśli nie jest kucharzem, to niewiele osób tak trafnie ocenia jakość jedzenia jak on. Przebywanie z nim w każdej przyjacielskiej sytuacji jest niesłychanie przyjemne, to człowiek wyjątkowej kultury i klasy, lubi innych ludzi, nie poniża nikogo, nie manipuluje, nie steruje. Dziewiczy kwiat w polskiej polityce.

- Niedawno odwiedziła pani w Szczecinie syryjską restaurację „Aramię”. Chodziło o pokazanie tamtej kuchni czy o obcego, którego można polubić?

- To ciekawe, ale ten odcinek „Kuchennych rewolucji” został uznany za najlepszy, jaki kiedykolwiek zrobiłam. Trudno tam się zresztą dostać, tak popularne obecnie jest to miejsce. Paradoksalnie liczba miejsc z kebabami w Polsce i liczba przelotów do Egiptu świadczy o tym, że lubimy ten kierunek. Z drugiej strony jesteśmy najbardziej białym krajem Europy, mimo obecności w Unii „wybielił” nas brak tolerancji.

- To na koniec wróćmy do trudnych i kuchennych sytuacji, od których jest pani specjalistką. Spóźniłem się, nadmiar pracy, awaria samolotu, samochodu, cokolwiek, mam 4-5 godzin na przygotowanie Wielkanocy. Zdążę?

- To jest bardzo proste. Kupuje się białą kiełbasę, dobrą szynkę, dobry chrzan, fantastyczne pieczywo, paschę, babkę drożdżową. I jest Wielkanoc. Można też upiec schab.

- Zdąży się?

- Upiec schab? Oczywiście.

- Wędrowała pani po świecie. Wielkanoc najlepiej smakuje jednak w Polsce?

- Tutaj w ogóle smakuje, gdzie indziej nie ma prostu potraw wielkanocnych. Nasz stół jest wtedy najpiękniejszym stołem na świecie. Są pisanki, hiacynty, mchy, kiedyś był widłak, który dekorował stół prawie jak korona. U mnie jest to najpiękniejsze święto - pachnące ciastem drożdżowym, boczkiem marynowanym w kminku, schabami, które leżą w wodzie z chrzanem. Cudowne święto!

Piotr Szygalski/(kg)

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (18)
Zobacz także