Magdalena Kozak: zawsze marzyłam o wojsku
Są takie kobiety. Kobiety-pistolety. Którym codzienność musi dawać adrenalinowego kopa. A o takiego najłatwiej na wojnie. Magdalena Kozak jest podporucznikiem, lekarzem ratunkowym. A do tego ma za sobą ponad 300 skoków spadochronowych i misję w Afganistanie. W wolnym czasie strzela, a jej pasją są sztuki walki i pisanie książek. Rozmawia Izabela Farenholc.
Tak jak ty chciałam iść na wojnę. Fotografować i przeżywać.
Zawsze marzyłam o wojsku, mama mi lalki przynosiła, a ja łuki i strzały. Moim bohaterem był Conan Barbarzyńca.
Nadczłowiek.
No bez przesady, mózgu to on za dużo nie miał.
Sporo dziewczyn marzy o wojnie.
Tak, ale często rodzice te marzenia zabijają i wpasowują nas w swoje plany. Moja mama już w piątej klasie podstawówki wbijała mnie w buty na obcasie, kazała robić trwałą. „Bądź kobietą Magda“ - mówiła. (W tym momencie do kawiarni wchodzi pokaźnej postury mężczyzna, wita się i siada przy naszym stoliku - przyp. red.)
Tak wszędzie razem, z mężem?
To nie mąż, ale niech będzie.
Jak to nie mąż? Przecież niedawno braliście ślub. I to na spadochronie.
Tamten nie doczekał. Kiedy wróciłam z pierwszego Afganistanu, w mojej kuchni była już inna kobieta. „To jest Kasia, jest piękna i nie ma nic przeciwko temu, żeby być tą drugą“ - usłyszałam.
Skok się nie udał...
Ślub w niebie, a na ziemi piekło. Kasia już sobie wszytko po swojemu w mojej kuchni ładnie poukładała, więc ja też ładnie się z nimi pożegnałam. Nie był ani cudowny, ani wspaniały, żeby szlochać i zgadzać się na drugą, trzecią, ani też nawet ósmą. No bez przesady. Zresztą był taki jeden fajny major.
To wróćmy na wojnę.
No więc tak sobie marzyłam o tej wojnie, ale wiadomo. Dziewczynka dobrze się ucząca idzie na medycynę.
Spełnia marzenie rodziców.
Tak. Mama wysłała, ja chciałam do wojska. Ok, zawód w porządku, nawet lubiłam tym misiom zastrzyki robić, może być. Jakoś poszło, robiłam badania kliniczne, ale gdzieś tam z tyłu głowy ciągle to wojsko. Zmasakrował mnie Ridley Scott i jego „Helikopter w ogniu“. Wyszłam z filmu i pomyślałam: kurczę, ludzie to żyją, a ja wegetuję jakoś. Z pracy do pracy, ciepłe kapcie, telewizor.
Codzienność.
Tak, ale taka banalna straszliwie. Jeszcze wtedy w tych badaniach klinicznych pracowałam, czyli taka kwitologia stosowana - papiery, papiery, papiery. A tam ludzie. No dobra, Conan nie był prawdziwy, ale tutaj ci komandosi.
Chciałaś się oderwać.
Nie, to nie chodzi o to. Bo jak się chcemy oderwać, to wyjeżdżamy na Teneryfę. A ja czułam, że ta codzienność nie jest moja, że jestem w miejscu, które też nie jest moje i ja bym chciała się raczej wyrwać z niego, niż oderwać.
Może to ta twoja potrzeba adrenaliny?
Potrzebuję adrenaliny na pewno, ale przede wszystkim potrzebuję pracy i takiego funkcjonowania, które mi tę adrenalinę zapewni w sposób inny niż opieprz od szefa.
Wtedy zresztą myśli się o zabijaniu...
Ale to jest niemile widziane... Raczej chodzilo mi o to, że ja chcę zmienić swoją codzienność na taką, którą widziałam w filmie. Bo wojna też staje się codziennością. Ostrzał to ostrzał, mundur to mundur, ale jednak ta rzeczywistość wydawała mi się dużo bardziej atrakcyjna. Wiadomo, na początku to było jak wycieczka. Pojechać i zobaczyć.
Ale przedtem śmierć widziałaś?
Tak, ale wtedy akurat odeszłam od medycyny klinicznej, bo zwyczajnie nie było mnie stać na uprawianie tego zawodu. To były takie czasy, że szpital zaproponował mi czterysta osiemdziesiąt złotych złotych miesięcznie z dwoma dyżurami, a czynsz wynosił pięćset. Nie było bogatego męża, rodziców, którzy by sponsorowali moją fanaberię bycia lekarzem. A młody lekarz jeszcze sobie nie dorobi w przychodni ani nigdzie, więc kompletna czarna dziura. Nie było jak się utrzymać z tej medycyny. Więc prowadziłam badania kliniczne. Owszem, fajna praca – fura, skóra i komóra, elegancko, biurko, papiery, jeżdżenie po ośrodkach. Ale już wtedy zaczęłam skakać ze spadochronem, strzelać. Jednym słowem kierunek wojsko. Chciałam, żeby dużo się działo.
I trudno było wracać za biurko.
Coraz trudniej, bo po iluś latach, kiedy poszłam na chwilę do tych badań, okazało się, że chwila trwa 13 lat, a ja dalej jestem pomiędzy i wcale nie tam, gdzie chciałam. Kiedyś, zupełnie przypadkiem, weszłam na stronę dowództwa operacyjnego. Zobaczyłam ogłoszenie, że szukają lekarza. Zapytałam, ile płacą, szału nie było, dużo mniej niż w moich badaniach, ale utrzymam się. Jadę! No i pojechałam na wycieczkę, ale spodobało mi się na tyle, że postanowiłam zostać na dłużej. Po przylocie z Afganistanu wróciłam też do medycyny, zaczęłam pracować na SOR-ze (Szpitalny Oddział Ratunkowy) na Szaserów. Robiłam specjalizację ratunkową, chodziłam i błagałam, żeby ktoś znalazł dla mnie jakiś etat w wojsku. Wreszcie mój generał zlitował się i wymyślił. Poszłam do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych, dostałam podporucznika.
I wtedy poczułaś się jak u siebie?
Wreszcie! Owszem, mam dużo mniej pieniędzy, bida podporucznicza czasami aż piszczy i to jest męczące, ale jestem u siebie. Zresztą jak tylko założyłam mundur, trzy miesiące nie minęły i znowu byłam w Afganistanie.
Strach i odwaga pewnie potrafią być takie same u kobiety i mężczyzny, ale podobno wojna nie ma w sobie nic z kobiety.
Nie mam pojęcia, jak określić płciowość wojny. Wydaje mi się to trochę absurdalne, bo najpierw musielibyśmy zdefiniować człowieka, a to jest niemożliwe. Jeśli założyć, że jestem kobietą, to wojna ma w sobie dużo z kobiety. Pewnie inaczej myślałabym, gdybym miała dziecko, ale nie mogłam, nie wyszło i tak dalej. Więc jestem swobodna. Gdybym miała taką odpowiedzialność, to bardzo możliwe, że nie zdecydowałabym się taki desperacki krok.
Prawie tam zginęłaś.
Był taki wieczór, bardzo dużo rannych, napracowaliśmy się straszliwie do trzeciej nad ranem. To była sobota. Marzyłam o tym, żeby w niedzielę się wyspać, dzień bez odpraw, będzie cudownie, myślałam. Niestety, kolega o 7 przyszedł, żeby zagonić mnie do biegania. I wtedy walnęło. Na szczęście spałam na ziemi, bo ciągle był ostrzał i to nieustanne przemieszczanie się z łóżka na ziemię spowodowało, że przeniosłam się na podłogę ze spaniem. Gdyby kolega się nie schylił, żeby pociągnąć mnie za nogę, to rakieta uderzyłaby w niego. Wtedy grzmotnęło, wszystko wybuchło, posypały się ściany. W każdym razie przeszło przez mój kampik, wybuchło w kampiku obok i zmiotło następne trzy. Gdzieś się poparzyłam, gdzieś pokaleczyłam, naderwałam ścięgno podeszwowe, co jest banalnym urazem, ale strasznie przykrym, bo się odzywa od czasu do czasu. I tyle.
Co myślałaś?
W trakcie to było niemalże euforyczne, nie czułam strachu. Wiedziałam, że żyję, wybuchło, stało się, mam ręce, nogi, oddycham. Tylko trzeba wyjść. Ale to banał w porównaniu z tym, co przedtem. Wylazłam boso z poparzonymi i poranionymi stopami i jak na jakimś autopilocie zaczęłam szukać rannych. Zobaczył mnie jakiś amerykański pułkownik, nawet nie przerwał mi tego ciągu, tylko mi buty swoje oddał. I dopiero kiedy pojawili się medycy i zabrali mnie do szpitala, przyszedł stres, że jednak było blisko.
Ale ocalałaś.
Mój anioł stróż to fachowiec. Niejednokrotnie mnie wyciągnął. Pojechaliśmy później do Bagram na rekonwalescencję, bo jednak trochę byliśmy poharatani. I wtedy przyszedł największy stres. Bo była przede mną taka decyzja: wracać do domu czy do bazy. Powrót do domu – ok, byłam już na wojnie, zaliczyłam tę rysę, byłam nawet ranna, otarłam się o śmierć niejednokrotnie – to może już dosyć tego. Nikt mi przecież złego słowa nie powie, że tchórz.
Wyobrażasz sobie, że strzelasz do człowieka?
Mogę nie odpowiadać na to pytanie? W końcu jestem żołnierzem!
A święta spędzałaś na wojnie?
Tak. W Afganistanie. Na tydzień przed zaczyna się oszczędzać jedzenie, dziewczyny buszują po targach, żeby można było coś polskiego sklecić. I jak już się trochę tego nazbiera, to kombinuje się, żeby jakąś namiastkę polskiego jedzenia zrobić. Barszcz czerwony, bigos, coś czego Amerykanie kompletnie tego nie znają. No i jeszcze paczki dostajemy z polską kiełbasą, szynką czy smalcem. I siadamy w naszym namiocie, składamy sobie życzenia, idziemy na pasterkę. Prawdę mówiąc jest dosyć egzotycznie, ale oczywiście tęskonota jest wielka.
Po męsku traktujesz facetów. Obracasz się wokół silnych mężczyzn, chociaż na dyżurach spotykasz średnią polską. Co sądzisz?
Masakra. Jest masa takich rozpieszczonych facetów, którzy są w stanie przybiec na SOR w panice, bo mają kleszcza. Weź go człowieku sobie wydłub igłą, czymkolwiek. Oczy otwieram szeroko, ale trudno, ratuję.
No właśnie, to się przekłada na życie.
Ja kleszcza wycinałem sobie nożem sprężynowym – wtrąca partner Magdy.
No właśnie to mnie pociągało także. Że w wojsku można spotkać jeszcze prawdziwych mężczyzn. A ci zniewieściali, bezbronni bardziej niż kobiety? Hej! Ktoś tych facetów w ten sposób wychował, wypieścił, wychuchał od najmłodszego. To nie jest tak, że nagle się zepsuli sami z siebie. Od małego mają kładzione do głowy, że mają być czuli, opiekuńczy, empatyczni. I najważniejsi.
Masz przyjaciółki?
Tak.
Piątkowe wyjścia, wspólne wino?
Nie.
Dlaczego?
Bo mieszkam daleko od miasta. A w ogóle jestem niepijąca. Więc jechać do miasta, żeby posiedzieć chwilę w knajpie? Wolę u siebie. Albo u koleżanki w domu. Niewiele mam przyjaciółek, to prawda. Bo nie jestem w stanie siedzieć i opowiadać o pieluszkach. Moja przyjaciółka jest instruktorką jazdy konnej. Kobieta bojowa, z zacięciem, a jej facet jest antyterrorystą. W tym kręgu się obracam. Nie zniosłabym rozmów o gotowaniu, dzieciach, shoppingu, kosmetykach. A opowiedzieć wam o wojnie? Nie, to nie ta gra, nie ta zabawa. Ale mam dużo kolegów.
Nie wątpię. Jesteś lekarką, często przeganiasz śmierć. To daje moc?
Nie, bo ona jest zawsze silniejsza, ona wygrywa. Ja ją odganiam wtedy, kiedy na to pozwoli. To nie ja rozdaję karty w tej grze, tylko śmierć.
Kiedy najbardziej cię dotyka?
Jak przywieźli mi pannę młodą, której pękł tętniak na weselu. Wtedy myślę: przegięłaś. I ręce nie mogą się przestać trząść. Ale jak na przykład przyjeżdżam do kogoś, kto umiera na raka, kto cierpi długo i niewyobrażalnie, tak naprawdę jest torturowany przez własne ciało, to śmierć jest dobra, przychodzi z litością.
Po pięciu latach zrezygnowałaś z SOR-u?
Bo sontaktowała się ze mną II grupa poszukiwawczo-ratownicza. To jest wojskowe, lotnicze pogotowie ratunkowe, SAR (Search And Rescue). Kiedy wydarzy się jakaś katastrofa, to wojskowy samolot z lekarzem ratownikiem na pokładzie podrywa się, później ten spuszcza na linie i ratuje.
Czyli twój żywioł?
No wyobraź sobie! Taka propozycja! SOR sorem, a SAR sarem. Na SORZE to ja mam mundur w szafie, głównie siedzę i leczę. Owszem medycynę uprawiam, ale żołnierzem nie jestem, tak sobie średnio szaleję.
Jak się relaksujesz?
Dłubię w ogródku.
Nie strzelasz, nie skaczesz?
Nie mam czasu ani pieniędzy. Pogotowie, pogotowie, SOR, pogotowie, SOR. Może gdybym była w jakiejś jednostce, to mogłabym poskakać.
Marzysz o wojnie?
Tak. Jak tylko będzie jakaś okazja, to ja bardzo chętnie. Co prawda ten tutaj marudzi, że zostanie w domu sam. A to jest bardzo trudne. Dla tego, kto wyjeżdża, ale jeszcze trudniejsze dla tego, kto zostaje. A jeszcze dla kogoś, kto wie, co to znaczy i kto omal nie dostał tą samą rakietą.
Co cię w niej tak pociąga?
Wolność. Nie ma ZUS-u, nie ma urzędu skarbowego. Jesteś trochę na wakacjach. Owszem, groźnych, ale jednak wakacjach. Jesz na stołówce, nie musisz robić zakupów, gotować. Życie zerojedynkowe. Żyjesz albo umierasz. Faktem jest, że żyjesz mało luksusowo. Namiot, metalowe kampiki.
Prawdziwe tu i teraz.
Zdecydowanie.
Co jest najważniejsze dla Magdy Kozak?
Przeżyć życie tak jak się chce. Przeżyć je, bedąc sobą. Nie dać się zastraszyć. Mieć odwagę realizować swoje marzenia.
Realizujesz!
Sporo mi się udało i tym trudniej o następne. Nie powiem, żeby to była depresja szczytu, ale jest nieźle.
Zobacz także: Kobieta gubernatorem w Afganistanie