Mama, dziecko i rak. Małe i wielkie cuda się zdarzają
Jej walka zaczęła się niewinnie. Lekarze powtarzali, że to nic groźnego, że na to się nie umiera. Z każdym miesiącem sytuacja komplikowała się. W końcu któregoś dnia odebrała telefon ze szpitala. Lekarz tłumaczył Małgosi, ile jeszcze miesięcy pożyje.
07.07.2016 | aktual.: 11.07.2016 11:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Moja historia jest bardzo nietypowa. Prawdopodobnie jestem jedyną kobietą w Polsce, u której zdiagnozowano raka jajnika, a potem zaszła w ciążę. To, co ciekawe, otworzyło mi wiele drzwi. W końcu w szpitalu każdy wiedział, kim jestem – opowiada Małgorzata Idźkowska-Trzeciak.
Małgosia ma 34 lata, pochodzi z Wrocławia. W październiku 2014 roku wybrała się do swojego ginekologa na zwykłe badanie. Problemy z jajnikami miała już wcześniej, była już po jednym zabiegu, podczas którego wycinano jej zmiany. Po krótkim badaniu ginekolog przyznał, że nie wszystko zostało usunięte. – Niech się pani nie martwi, na to się nie umiera – powtarzał. Na kwiecień przyszłego roku wyznaczono termin kolejnego zabiegu.
Walka o dwa życia
Zabieg miał się odbyć na początku miesiąca. Chwilę wcześniej okazało się jednak, że Małgosia jest w ciąży. To było jak grom z jasnego nieba, bo takie rzeczy w przypadku chorych na raka jajnika nie zdarzają się zbyt często. Lekarze właściwie byli zdziwieni, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Mówili: „to cud”. Dla kobiety pierwszy z wielu, jak się później okazało.
Rak jest jak stan zapalny, który blokuje możliwość zajścia w ciążę. Małgosia i jej mąż Dawid byli w szoku. Guz, który miał być usunięty jak najszybciej, musiał jeszcze poczekać. Teraz Małgosia musiała walczyć o dwa życia. Szybka operacja wiązałaby się z utratą dziecka. O tym nawet trudno było im myśleć. Wybór był oczywisty – trzeba poczekać, aż córeczka zwiąże się z mamą pępowiną.
Lekarze zgodnie powtarzają, że ciąża jest egzaminem ze stanu zdrowia kobiety. To właśnie wtedy z cienia wychodzą schorzenia, które dotychczas organizm po swojemu maskował. Dla Małgosi to był też egzamin z siły charakteru. W jej brzuchu rosło dziecko, a poniżej guz. Jak wspomina, w 14. tygodniu ciąży osiągnął monstrualne rozmiary. Guz miał 15 cm, a jej córeczka raptem 6.
W czerwcu ubiegłego roku Małgosia trafiła do szpitala. Tam wszyscy doskonale znali jej historię. Wydawało się, że operacja przebiegła dobrze. Dziecko nie ucierpiało, guz usunięto. Zawierał on w sobie jednak surowicę, która się rozlała. Lekarze zapewniali, że to nic takiego, bo guz był niegroźny. Na wszelki wypadek wycinki wysłano do badania histopatologicznego.
Dwa miesiące później dowiedziała się, że ma nowotwór i konieczna jest natychmiastowa chemioterapia.
- Absurdalna sytuacja: ciąża i rak. Poddałam się wtedy trochę. Powiedzieli, że z dzieckiem będzie dobrze, więc trochę odpuściłam. Byłam przekonana, że córeczka przeżyje. Bałam się tylko wtedy, kiedy lekarze podawali mi kroplówkę, bo mała jakoś mniej się wtedy poruszała. Skala problemu była jednak tak ogromna, że nie chciałam dodawać sobie zmartwień – opowiada.
Onkomama
Małgosia zaczęła leczenie chemią. Żeby nie zwariować, cały czas chodziła do pracy. Przed tym, jak na dobre musiała zamieszkać na onkologii, pracowała w dużym koncernie samochodowym jako kierownik działu handlowego. – Pracowałam i jak zaszłam w ciążę, i gdy dowiedziałam się o raku. Przychodziłam w czapce na głowie, z ogromnym brzuchem. W domu bym zwariowała. Tu wszyscy mnie wspierali – wspomina.
O kobietach takich jak ona mówi się „boskie matki”. Po głośnej historii Magdaleny Prokopowicz i założeniu fundacji Rak’n’Roll coraz więcej podobnych historii trafia do mediów. Te dziewczyny doskonale wiedzą, że muszą walczyć za dwoje. Na oddziałach nie brakuje takich opowieści. Coraz częściej jednak mówi się nie o „boskich matkach”, a ofiarach życia”, czyli kobietach, które nie podjęły się leczenia. Rezygnują z chemioterapii, bo boją się, że nie doniosą ciąży.
Jednak jak przekonują lekarze, chemioterapia w ciąży jest bezpieczna. Wszystko zależy jednak od stadium zaawansowania nowotworu, od konkretnego przypadku. Małgosia chemię przyjmowała przez kilka miesięcy.
- Nie miałam włosów i byłam w ciąży. Pewnie byłam najdziwniejszą osobą w okolicy – mówi.
Na trzy tygodnie przed porodem przerwała leczenie, wyjechała z mężem do Warszawy, by tam pod okiem doświadczonych lekarzy urodzić córeczkę. Maja przyszła na świat 17 listopada 2015 roku. Przy porodzie Małgosi wycięto macicę. Córeczkę zobaczyła jedynie na ekranie komputera – jej organizm był osłabiony, więc nie mogła jej jeszcze wziąć w ramiona.
Po powrocie do domu wydawało się, że najgorsze jest za nimi. Ostatnią chemię przyjęła w grudniu, mała się rozwijała, a Małgosi zaczęły odrastać włosy. Na moment znów czuła się kobietą. I wtedy przyszły wyniki ostatniego badania.
Z takim przeciwnikiem łatwo nie wygrasz
Któregoś dnia zadzwonił telefon.
- Lekarz zaczął mi wprost wyliczać, ile miesięcy życia mi zostało. Takich rzeczy nikt nie powinien dowiadywać się przez słuchawkę – wspomina.
Okazało się, że rak zadomowił się w mięśniach brzucha i węzłach chłonnych. Załamała się.
- Bywają takie chwile, że pada się na kolana w beznadziei. Taki dziki ryk ogarnia wtedy człowieka. Chce się żyć, ale coś nie pozwala. Trzeba wstać, uśmiechnąć się i iść dalej – przyznaje.
Spakowali się i we trójkę przeprowadzili do Warszawy. Gosię operował ten sam lekarz, który wcześniej pomógł jej przy porodzie. To było kolejne wyzwanie. Zabieg się powiódł, miała rozpocząć leczenie farmakologiczne. Pierwsza chemia nie zadziałała. Kolejnej miała już więc nie dostać, bo rak był na nią odporny. Gosia wspomina, że chciała już pisać listy pożegnalne.
- Mąż nie chciał się zgodzić na to wszystko – mówi.
Rodzina i przyjaciele wzięli sprawy w swoje ręce. Zaczęli szukać informacji o innych metodach leczenia i znaleźli – w Hiszpanii, w klinice MD Anderson Cancer Center znaleźli się ludzie, którzy mogli jej pomóc. W Polsce, mimo ogromnych chęci lekarzy, nikt nie był w stanie zaproponować jej leczenia. Uznaje się, że po wznowie choroba jest nieuleczalna.
– To nie wina lekarzy, ale systemu, w który wpadli – dodaje Gosia.
Nadzieja umiera ostatnia
Największą blokadą były oczywiście pieniądze. Sama półtoragodzinna konsultacja kosztowała ją 600 euro, a to był tylko początek długiej listy wydatków.
Kilka tygodni temu Małgosia razem z Mają wyjechała do Madrytu. Postawiła wszystko na jedną kartę. Pieniędzy na leczenie praktycznie nie miała. Pomagała rodzina i fundacja Rak’n’Roll. Ich możliwości wsparcia zaczęły się jednak kończyć.
- Chciałabym mieć zwykłe problemy. Wyjść do pracy, z psami na spacer. Chorowanie to teraz taka moja pełnoetatowa praca. Jak już wrócę, a mam nadzieję, że tak będzie, chcę tylko normalnie żyć – mówi.
Narodowy Fundusz Zdrowia rzadko refunduje takie zagraniczne terapie. Jak przyznaje Gosia, na kilka tysięcy wysłanych wniosków, tylko kilku szczęśliwców może pochwalić się pozytywnie rozpatrzoną prośbą o wsparcie. Ona postanowiła prosić o pomoc innych.
4 lipca tego roku na portalu siepomaga.pl opublikowano jej poruszający apel. – Naprawdę mam szansę wyzdrowieć. Chcę tylko żyć, być mamą i patrzeć, jak dorasta moja córka. Tylko tyle. Aż tyle…- pisze.
Kiedy rozmawiamy dwa dni po rozpoczęciu zbiórki, do jej końca jeszcze daleko. W pomoc Gosi zaangażowali się jednak bardzo szybko internauci. Apel udostępniła na swojej facebookowej stronie m.in. Martyna Wojciechowska. Kilka godzin później na koncie Gosi znalazła się cała potrzebna suma i to jeszcze z nawiązką.
- Moja rola w tym, żeby nie zawieść nikogo i siebie włącznie. Prawda jest taka, że dużo zależy od tego, co w głowie. Ja jestem pełna nadziei – mówi Małgosia.