Mają 30 lat i obwiniają rodziców o wszystko. Żyją w kulcie terapii
Czy dzisiejsze pokolenie trzydziestolatków musi wszystko "przepracować z terapeutą"? Dlaczego dorosłe dzieci boją się dorosłości? Z Urszulą Struzikowską-Marynicz – psycholożką i autorką książki "Wszystkiemu winni są twoi starzy" – rozmawiamy o tym, czy rodzicielskie błędy potrafią zrujnować dorosłe życie.
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski: "Wszystkiemu winni są twoi starzy"? To trochę żart, trochę prowokacja?
Urszula Struzikowską-Marynicz, psycholożka, autorka książki "Wszystkiemu winni są twoi starzy": Tytuł celowo jest przewrotny. Ale czyż nie powtarza się go dziś wszędzie? W gabinetach terapeutycznych, rozmowach przy winie, mediach społecznościowych – "moja matka mnie nie kochała", "ojciec mnie nie widział", "to przez dzieciństwo nie potrafię tworzyć relacji". Czasem z humorem, częściej z bólem. I choć bywa to prawdą, coraz częściej mam wrażenie, że dzieciństwo staje się workiem, do którego wrzucamy wszystko, co w dorosłości nam nie działa.
Czy to znaczy, że przesadzamy z analizą przeszłości?
Nie chodzi o to, żeby przestać patrzeć wstecz. Dzieciństwo to bardzo ważny etap – daje nam język emocji, wzorce relacji, tożsamość. Ale pytanie brzmi: po co do niego wracamy? Jeśli chcemy zrozumieć, skąd się wzięły nasze lęki, mechanizmy czy ograniczenia – to jest terapeutycznie cenne. Problem pojawia się wtedy, gdy przeszłość staje się pretekstem do szukania winnych. Łatwiej jest powiedzieć "jestem taka, bo mnie nie kochano", niż zapytać: "co mogę z tym zrobić teraz?".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Dziecko wchodzi w rolę zastępczego partnera". Czym jest parentyfikacja?
Zapytam wprost - żyjemy w kulcie terapii?
Psychoterapia to fantastyczne narzędzie. Sama pracuję w tym zawodzie, więc widzę jej wartość. Ale mam też świadomość, że zaczęliśmy traktować terapię jak naprawę błędów systemu. Jakby wszystko, co trudne, było patologią, a nie po prostu życiem. Smutek, samotność, frustracja – to nie są usterki. To są emocje. A dziś często uciekamy przed nimi do terapeuty z oczekiwaniem, że nas "naprawi".
Czyli dzieciństwo może być albo kluczem, albo pułapką?
Dokładnie. Można potraktować je jak mapę – coś, co pozwala zrozumieć siebie i przestać działać na autopilocie. Ale można też uczynić z niego dożywotnią wymówkę. Zdarzają się pacjenci, którzy kolejne porażki tłumaczą tym samym zdaniem: "Bo moja matka…". Tylko że to nie prowadzi do zmiany.
A są i tacy, którzy mówią: "Nie, dzieciństwo nie miało znaczenia".
Tak. I to też jest sygnał alarmowy. Kiedy ktoś kategorycznie odcina się od przeszłości, mówi: "nie ma o czym mówić, wszystko było normalne", często skrywa coś, co go boli. Niektórzy wolą wyprzeć niewygodne wspomnienia, niż się z nimi skonfrontować. Ale niewyrażone emocje i tak znajdą ujście – w relacjach, zachowaniach, psychosomatyce.
Zostając w domu z mamą do trzydziestki – to też jest o dzieciństwie?
To jest o relacji, która nie przeszła transformacji. Kiedy 25-latek prosi mamę, żeby umówiła go do dentysty, to znaczy, że nie nastąpiło symboliczne odcięcie pępowiny. I to nie tylko kwestia psychologii. Mamy też kontekst społeczno-ekonomiczny: wysokie koszty życia, niestabilność, brak mieszkań. Warto pamiętać, że na nasze 'tu i teraz' wpływa znacznie więcej niż tylko wychowanie – to także przemiany społeczno-kulturowe, sytuacja geopolityczna, a nawet wydłużenie się cyklu życia człowieka. Ale psychologicznie – to jest stan zawieszenia. Dorosłe ciało, dziecięcy umysł. A to przenosi się na wszystkie inne relacje – partnerki, partnerzy czują się jak konkurencja dla mamy.
A jak wygląda prawdziwe wejście w dorosłość?
To moment, kiedy zaczynamy budować własne życie – nie w opozycji do rodziców, nie na ich wzór, tylko po swojemu. To trudne. Wymaga oddzielenia się, przejęcia odpowiedzialności, decyzji. Ale dopiero wtedy jesteśmy naprawdę dorośli.
To też brzmi jak rewolucja kulturowa. Dziś bardzo łatwo mówić o "toksycznych rodzicach".
Bo dziś mamy kulturę obwiniania. Toksyczna matka, toksyczny związek, toksyczna praca – wszystko, co sprawia ból, staje się "toksyczne". Jasne, bywają destrukcyjne relacje. Ale czasem coś jest po prostu trudne. Tymczasem kultura terapii podsuwa nam gotowe etykiety i gotowych winnych. A przecież życie to układanka – rodzice, szkoła, uwarunkowania społeczne, ekonomia. Nie wszystko da się zredukować do "złych matek".
Co najczęściej mamy za złe rodzicom?
To, że nas nie widzieli. Że byli zbyt zajęci sobą, swoim cierpieniem albo własnymi ambicjami. Czasem tym, że nas wyręczali – w dobrej wierze, ale jednak, pozbawiając nas kompetencji. Czasem tym, że zostawiali samych. To nie musi być przemoc – to może być brak obecności emocjonalnej.
Każdy potrzebuje narracji, która nada sens jego doświadczeniom. I czasem ta narracja bywa wygodna: "Nie radzę sobie, bo mnie nie kochano". Problem w tym, że niektórzy nie chcą wyjść poza ten punkt. Budują całe swoje życie wokół traumy, nie po to, by ją przepracować – ale by się za nią schować.
Czy to znaczy, że rodzice nie mają szans wychować dobrze dziecka?
Mają, ale nie perfekcyjnie. Rodzice nie są święci. Są ludźmi, z lękami, błędami, ograniczeniami. A my mamy wobec nich oczekiwania jak wobec herosów. Czasem nawet ich zwykłe potknięcia traktujemy jako dowód, że nie zasłużyli na naszą miłość. A przecież rodzic nie dostaje certyfikatu. To jest najtrudniejsza rola, jaką się pełni bez przygotowania.
Jakie błędy popełniamy dziś jako rodzice – z najlepszymi intencjami?
Na przykład nadopiekuńczość. Jeśli usuwamy dziecku wszystkie kamienie spod nóg, nie pozwalamy mu przegrać, wstydzić się, ponieść konsekwencji – to nie uczymy go życia. Dziecko rośnie w przekonaniu, że świat zawsze się ułoży, że ktoś je wyręczy. A kiedy tak się nie dzieje – szuka winnych.
Pracowała pani z takimi pacjentami?
Oczywiście. Podam przykład z mężczyzną, który był jedynakiem wychowywanym przez samotną matkę. Ona naprawdę się starała – robiła wszystko, żeby mu było łatwiej. Ale w tym wszystkim zapomniała, że dziecko musi też czasem coś przegrać, coś popsuć, czegoś się wstydzić. On słyszał tylko, że jest wyjątkowy, że świat go nie docenia, że inni są zazdrośni. Jak dostał jedynkę, to "bo nauczycielka się uwzięła". Wszelkie niepowodzenia były zawsze "po stronie świata".
Konsekwencją była jego roszczeniowa postawa. Poczucie, że sukcesy powinny "przychodzić same". Jego związki się rozpadały, bo partnerki były zawsze "niewystarczająco dobre" – nie tak opiekuńcze, nie tak bezwarunkowo wspierające jak mama. W pracy trudno było mu wytrzymać, bo krytyka była równoznaczna z odrzuceniem. A przecież "on się starał". Ten pan włożył na szczęście mnóstwo pracy, odrzucił dawne schematy i teraz prowadzi już życie na całkiem innym poziomie.
Czy współczesnym dwudziesto- i trzydziestolatkom trudno jest wyfrunąć z gniazda? Gdzie tu przebiega granica – co jest jeszcze bliskością, a co już patologią?
Jeśli 25-latek nie potrafi sam umówić się do dentysty i mówi "mamo, zadzwoń, bo boli", to mówimy o czymś więcej niż bliskość. To jest zależność, która została zautomatyzowana. Bo "zawsze tak było". To pokazuje, że patrzymy na rodzica nadal oczami dziecka – a nie partnera w dorosłości. To się później przekłada na inne relacje. Przykład? Mężczyzna, który co niedzielę jeździ do mamy na obiad i nie rozumie, że w jego związku też ktoś gotuje, też ktoś czeka przy stole. To niszczy intymność w relacji partnerskiej.
Może więc nie chodzi o to, by przestać grzebać w dzieciństwie – tylko by robić to uczciwie?
Właśnie. Nasza przeszłość ma znaczenie – to bezdyskusyjne. Ale to, co z nią zrobimy, to już nasz wybór. Możemy w niej ugrzęznąć, albo się z niej uczyć. Możemy wykorzystać ją jako punkt wyjścia – ale nie jako dożywotnie alibi. Trzeba uważnie balansować – między uznaniem wpływu rodziców a własną sprawczością.
Rozmawiała Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski