Michalina Wisłocka nauczyła seksu miliony Polaków
18.07.2013 13:11, aktual.: 24.07.2013 12:03
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zrewolucjonizowała życie seksualne Polaków. Jej „Sztukę kochania” nazywano książką kucharską - niezbędnikiem, który powinien być w każdym domu. Sprzedała się w ponad 7 milionach egzemplarzy, przetłumaczona na języki obce robiła furorę także za granicą.
Zrewolucjonizowała życie seksualne Polaków. Jej „Sztukę kochania” nazywano książką kucharską - niezbędnikiem, który powinien być w każdym domu. Sprzedała się w ponad 7 milionach egzemplarzy, przetłumaczona na języki obce robiła furorę także za granicą. Wydawało się, że Michalina Wisłocka zna wszystkie sekrety udanego życia intymnego...
Dopiero po wielu latach od publikacji okazało się, że nie miała doświadczenia w tej materii. O tym, że seks może być rozkoszą, przekonała się dopiero po trzydziestce. To wtedy przeżyła pierwszy orgazm, na dodatek nie ze swoim mężem. Wcześniej jej pożycie ograniczało się raczej do wypełniania tradycyjnie pojmowanej roli żony.
Po raz pierwszy kochała się na sianie. Choć to romantyczna sceneria, niemal jak wyjęta z filmu, nie była zachwycona swoimi erotycznymi doznaniami. Wręcz przeciwnie! Po latach wyznała, że stosunek był bolesny i temu, co nastąpiło, daleko było do niezwykłych uniesień, opisywanych w książkach. Mimo to przepełniało ją szczęście, bo wybrankiem był jej przyszły mąż - Stanisław Wuttke, który później zmienił nazwisko na Wisłocki.
Wyszła za niego w drugiej klasie liceum. Kochali się, lecz szybko ich wzajemne relacje zaczęły jątrzyć drobne niezgodności. Wisłocka nie lubiła gotować i nie przepadała za seksem, jej mąż odwrotnie - uwielbiał zmysłowe igraszki do tego stopnia, że ciągle znajdował sobie kochanki. Doliczono się blisko czterdziestu romansów.
O dziwo, autorce „Sztuki kochania” wydawało się to nie przeszkadzać. Stwierdziła nawet, że będzie lepiej, jeśli Stanisław znajdzie sobie drugą kobietę „od tych spraw” na stałe. Sama nawet przyłożyła do tego rękę, bo próbowała go wyswatać ze swoją dawną koleżanką Wandą.
Najpierw kobieta uratowała im życie, wyciągając Michalinę i Stanisława z obozu koncentracyjnego. Potem wszyscy troje zatrudnili się w instytucie produkującym szczepionki przeciwko tyfusowi. Dostawali dzięki temu wyższe racje żywnościowe, ale praca była ryzykowna. Wisłocka zachorowała i na miesiąc trafiła do szpitala. Po powrocie zastała „niespodziankę” - jej mąż sypiał z Wandą.
Tak narodził się trójkąt, który bardzo jej odpowiadał. Wanda słynęła z ognistego temperamentu i uwielbiała gotować, więc dbała o męża Wisłockiej w tych dwóch dziedzinach. Autorka „Sztuki kochania” zadowalała się natomiast tym, że nadal miała Stanisława przy sobie.
Kłopoty zaczęły się dopiero wówczas, gdy obie zaszły w ciążę. Obyło się bez skandalu, wyjechały rodzić z dala od miasta. Po powrocie Wisłocka mówiła wszystkim, że to jej bliźniaki.
Dziwny układ funkcjonował przez jakiś czas, do momentu, gdy Wanda oznajmiła jej, że Stanisław zamierza się z nią rozwieść i że zabierają jedno dziecko. Mimo że ostatecznie mężczyzna wybrał żonę, związek bez trzeciego ogniwa szybko się wypalił i zakończył rozwodem.
To właśnie problemy w życiu osobistym sprawiły, że Wisłocka musiała przerwać karierę naukową. Po studiach przez pięć lat od poniedziałku do piątku jeździła z Warszawy do Białegostoku, gdzie pracowała w szpitalu położniczym i była asystentką profesora Stefana Soszki. Ze względu na perypetie rodzinne (rozwód, małe dzieci) musiała zrezygnować ze swoich naukowych planów. Zrobiła doktorat, ale powrót na uczelnię nie był taki prosty. Podobno utrudniali jej go także ówcześni koledzy po fachu.
Była współzałożycielką Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa, które działało od lat pięćdziesiątych. Zajmowała się tematem antykoncepcji i leczenia niepłodności. Była zwolenniczką kapturka nakładanego na szyjkę macicy. Z nieufnością podchodziła natomiast do tabletek antykoncepcyjnych, twierdząc, że nie są dostatecznie przebadane.
Jeżdżąc po całym kraju, tłumaczyła kobietom, jak chronić się przed niechcianą ciążą. Niejednokrotnie oberwało jej się za prezentowane poglądy. Porównywano ją do Hitlera, mówiono, że morduje polskie dzieci, chciano obrzucić jajami, straszono księżmi. Wyznała jednak, że największy opór był nie ze strony kleru, lecz kolegów-lekarzy. Zdaniem Wisłockiej, występowali przeciwko niej, bo obawiali się, że kiedy kobiety dowiedzą się więcej o antykoncepcji, nie będzie tak dużego zapotrzebowania na usuwanie niechcianych ciąż.
W latach siedemdziesiątych wraz z prof. Andrzejem Jaczewskim prowadziła w Warszawie poradnię dla młodzieży. W swoim gabinecie przyjmowała dojrzewające dziewczyny, które z konsultacji mogły skorzystać zupełnie anonimowo. Jednak w miarę, jak wzrastała popularność placówki, przybywało także jej wrogów. Ostatecznie nie przetrwała, budynek ogarnął pożar i zostały same zgliszcza.
Wisłocka zajmowała się też leczeniem niepłodności. Metoda, w której skuteczność mocno wierzyła, polegała na stymulacji szyjki macicy prądem. Poprzez oddziaływanie elektrody na śródmózgowie, miała regulować zaburzenia hormonalne.
W wywiadzie udzielonym tuż przed śmiercią dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” - Dariuszowi Zaborkowi - opowiadała: „Leczyłam pacjentkę, która przerwała ciążę, mając 14 lat. Straciła miesiączkę i obraz komórek cytologicznych w jej pochwie był jak u babci, nie mogła zachodzić w ciążę. Po miesiącu elektrostymulacji dostała miesiączki. Gdy po kilku miesiącach pokazała mi się, była mężatką w ciąży, leczenie było pierwszorzędne. Pewnego dnia przyszła 18-letnia dziewczyna. Gdy tylko jej dotknęłam tą platynową elektrodą, zesztywniała jak trup. Ledwo pogotowie doprowadziło ją do życia”.
Lekarka miała pecha, bo człowiek uczulony na elektryczność zdarza się wyjątkowo rzadko, ale po tym doświadczeniu postanowiła zrezygnować z elektrostymulacji. Nadal jednak leczyła bezpłodne pacjentki, mówiąc o nich pieszczotliwie - jak wspomina jej znajomy prof. Zbigniew Izdebski - „moje niepłodne”. Miała z nimi dobry, życzliwy kontakt. Często pytały ją o znacznie więcej niż wyłącznie o poradę medyczną.
Słynęła ze swojego ciepła i poczucia humoru. W jednym z wywiadów prof. Izdebski wspominał, jak poznał panią doktor. Jako młody lekarz miał się do niej udać na konsultację. Kiedy przez telefon wskazywała mu swój adres, zamiast ulicy i numeru powiedziała tylko: „Mieszkam tam, gdzie Kiliński ma mnie w dupie” i odłożyła słuchawkę. Izdebski pojechał pod pomnik Kilińskiego, obejrzał go z przodu, z tyłu, potem wybrał znajdującą się nieopodal kamienicę. Trafił.
Michalina Wisłocka po rozstaniu z mężem nie stworzyła już żadnego trwałego związku. Nie oznacza to jednak, że Stanisław był jedynym mężczyzną, który wywarł duży wpływ na jej życie. Na wczasach, na które wybrała się po rozwodzie, poznała tajemniczego Jerzego. Był marynarzem, a w nadmorskich miejscowościach organizował imprezy rozrywkowe.
Znajomość trwała bardzo krótko, bo około miesiąc, ale to właśnie dzięki Jerzemu Wisłocka przeżyła pierwszy orgazm i zrozumiała, jak potężną siłą jest namiętność. Kiedy ich związek się skończył, trudno jej było się pozbierać.
Gdy jednak wróciła do rzeczywistości i zabrała się do pracy, zaczęła realizować rzeczy, do których zachęcał ją kochanek-marynarz. Tak powstała „Sztuka kochania”, której rozdziały najpierw w formie felietonów ukazywały się w tygodniku „Razem”. Z wydaniem książki był większy problem. Nie chciały się na to zgodzić władze KC PZPR, uznając publikację za pornograficzną. Po kryjomu czytał ją jednak prawie cały Komitet.
Ostatecznie wydano zgodę na publikację. Aby nie zostało to odebrane jako niestosowne, mogła się ukazać tylko pod trzema warunkami: rysunki musiały być niewielkie (żeby zbytnio nie zachęcały), na okładce para w strojach ślubnych (żeby nie propagować seksu przedmałżeńskiego), a w stopce miał być podany nakład 10 tysięcy egzemplarzy (choć w rzeczywistości wydano 100 tysięcy).
Książka ukazała się w 1978 roku i natychmiast pobiła rekordy popularności. Sprzedawała się lepiej niż „Pan Tadeusz” czy Biblia. Czytano ją też w Bułgarii, NRD i w Chinach. W Polsce przez kilka lat sprzedanych zostało ponad 7 milionów egzemplarzy. Księgarze nie zawracali sobie nawet głowy wystawianiem jej na półki, podawali klientom wprost z kartonów. Zanim trafiła do normalnego obiegu, można ją było dostać nie tylko w Komitecie, ale też na bazarze - odbitą na powielaczu. Ponoć zaoferowano taką kopię samej Wisłockiej, kiedy któregoś razu robiła zakupy. Sprzedawca nie wiedział, z kim ma do czynienia.
Szybko jednak stała się bardzo rozpoznawalna. Sprawiało jej ogromną przyjemność, gdy ludzie szeptali na jej widok. Czuła się doceniona. Sukces, jaki odniosła „Sztuka kochania”, nie otworzył jej jednak drzwi do hermetycznego środowiska naukowego, a wręcz jeszcze bardziej je uszczelnił. Zrezygnowana, wyruszyła z wnuczkiem zwiedzać świat.
Pod koniec życia praktycznie nie wstawała z łóżka. Chorowała na serce, nie mogła podejmować najmniejszego wysiłku. To właśnie w tym okresie zdradziła najwięcej szczegółów ze swojego życia, również tych intymnych. Dopiero wtedy wyznała, że jedno z dzieci, które wychowywała, w rzeczywistości urodziła Wanda.
W 2011 roku, sześć lat po śmierci Wisłockiej, w 90. rocznicę jej urodzin, na kamienicy, w której mieszkała, uroczyście odsłonięto tablicę pamiątkową. Napis głosi: „W tym domu mieszkała Michalina Wisłocka, najwybitniejsza popularyzatorka wiedzy seksuologicznej i pionierka leczenia niepłodności w Polsce. Uczyła ludzi szczęśliwej miłości". Na zdjęciu widnieje autorka „Sztuki kochania” ze swoim ukochanym psem Dusiem.
Izabela O'Sullivan/(IOS)/(kg), kobieta.wp.pl