Mieszkają we Francji. Mówią, jak się tam teraz żyje
- Zdarzyły się nocne wybuchy petard za oknem, jednak u nas nikt niczego nie zdemolował, jak u mojej koleżanki, która mieszka w Lomme. Tam demonstranci chcieli podpalić urząd. Ogólnie palą jednostki policyjne, urzędy, banki, czyli miejsca, w których najczęściej bywają poniżani - opowiada Ewelina, Polka mieszkająca we Francji.
Punktem zapalnym trwających od ubiegłego wtorku zamieszek w wielu miastach Francji była śmierć 17-letniego Nahela. Chłopak został zastrzelony przez policjanta tuż po tym, jak zatrzymał się do kontroli drogowej. Funkcjonariusz przyznał się do winy i tłumaczył się chęcią uniknięcia pościgu. Obecnie toczy się wobec niego postępowanie ws. zabójstwa.
Według najnowszego komunikatu francuskiego MSW, dotychczas 808 funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa zostało rannych, zaatakowano 269 posterunków policji i zatrzymano 3486 osób. Oprócz tego, na ulicach płonęły samochody, a także spalono lub uszkodzono wiele budynków.
"Nie odczułam agresji w stosunku do nas"
Ewelina Cassette od ponad roku mieszka z mężem Francuzem i córeczką w okolicy Lille, blisko granicy z Belgią. W rozmowie z Wirtualną Polską przyznaje, że u nich protesty są widoczne, jednak nie mają takiego natężenia, jak w innych regionach kraju.
- Mój mąż jest spokojny, ja nieco mniej, bo dla mnie takie sytuacje są nowe. Wprowadzono godzinę policyjną od 21 do 6 rano, siedzimy wtedy w domu. Jednak choć mieszkamy w jednej z biedniejszych dzielnic i mamy dookoła wielu ludzi pochodzenia afrykańskiego, nie odczułam agresji w stosunku do nas. Wszelkie tego typu zachowania są wymierzone w policję i władzę, nie w obywateli - mówi.
- Zdarzyły się nocne wybuchy petard za oknem, jednak u nas nikt niczego nie zdemolował, jak u mojej koleżanki, która mieszka w Lomme. Tam demonstranci chcieli podpalić urząd, jednak zostali zatrzymani. Ogólnie palą jednostki policyjne, urzędy, banki, czyli miejsca związane z władzą, w których najczęściej bywają poniżani - dodaje.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Źródła frustracji
Ewelina przyznaje, że w pewnym sensie rozumie źródła frustracji tych ludzi. - To przykre, że musi dochodzić do takich aktów, żeby ktokolwiek zwrócił uwagę na istniejący problem. Może nie da się tego rozwiązać inaczej, bo nikt nie słucha - stwierdza, zwracając przy okazji uwagę na wieloletnie zaniedbania systemowe i wszechobecny, choć oficjalnie ukrywany, rasizm.
- Być może to pokłosie zakładania kolonii na całym świecie. Jak można najpierw przyjmować kogoś, którego urzędowym językiem jest francuski, a później przestać traktować go jak człowieka? Oczywiście, w każdej grupie znajdą się agresywne jednostki, a ich zachowanie to woda na młyn części polityków i mediów. Sama jednak widzę, że ludzie o afrykańskim pochodzeniu, choć urodzeni we Francji, miewają problemy nawet ze znalezieniem mieszkania. Wystarczy mieć inaczej brzmiące nazwisko i już zaczynają się trudności, dlatego oni są spychani do tych biednych dzielnic i nie każdy jest w stanie z nich wyjść - mówi.
- Przykładowo, ja mam szczęście, bo jestem Polką, jestem z kraju Unii Europejskiej, znam kilka języków, mam męża Francuza, jednak sama doświadczyłam, jak choćby francuski odpowiednik naszego Urzędu Pracy, potrafi uprzykrzyć życie - przyznaje.
- Natomiast ci ludzie, którzy pochodzą z biedniejszych rodzin, urodzili się w tych dzielnicach, często nie mają szansy, żeby się wybić. Kończą szkoły, po których nie przyjmują do lepszych uczelni. Jak mówiłam, rozumiem tych ludzi, mimo tego, że boję się tego, co się tu dzieje. Wydaje mi się, że nie pozostawiono im po prostu żadnego wyboru - dodaje.
Zauważa, że warto też spojrzeć na ogromną władzę policji, której nadużyła w przypadku tego 17-latka. - Czysto po ludzku, to może rodzić złość. Wielu Francuzów pewnie zgodzi się ze mną, że taka sytuacja w ogóle nie powinna mieć miejsca i jest im wstyd za takie zachowanie policji. Moim zdaniem, bez zdecydowanych działań i zmian systemowych tak łatwo się tego nie stłumi. Mam tylko nadzieję, że nie zostanie to wykorzystane przez polityków, bo wszystkie skrajności są złe - podsumowuje.
Niepokój o przyszłość
Anna od kilku lat mieszka w Nicei. Jak mówi w rozmowie z Wirtualną Polską, jej życie, mimo ostatnich zamieszek we Francji, nie zmieniło się, choć – jak wszyscy obywatele – odczuwa obecną sytuację i z pewnym niepokojem obserwuje rozwój wydarzeń.
- Przyznaję, że to jest niepokojące, gdy siedzi sobie człowiek na imprezie u znajomych, na tarasie, błyszczy się woda w basenie, ludzie dookoła się śmieją, a nad głowami lata helikopter z reflektorem i szuka agresywnych osób. Tu mówi się na nich "racaille" (tłum. wyrzutki). Później rano się okazuje, że w nocy zdemolowano sklep w centrum miasta - mówi.
Zaznacza jednak, że obecnie większość chuligańskich wybryków odbywa się przede wszystkim w dzielnicach zamieszkiwanych przez potomków osób pochodzących z Maghrebu czy innych krajów Afryki, którzy jednak urodzili się we Francji. W Nicei - jak mówi - jest ich kilka, ale nie są tak duże i niebezpieczne jak w innych miastach.
- Nie popieram tej agresji. Warto jednak mieć też świadomość, że na ulicach szaleją pokrzywdzeni i sfrustrowani ludzie. Nie uchodźcy, których można deportować, a takie przekazy pojawiają się w mediach, tylko młodzi Francuzi, 13-, 14- czy 15-letnie dzieciaki, które demolują i kradną, co jest chyba najbardziej przerażające. Urodzeni tutaj potomkowie ludzi przywożonych w latach 60. i 70. do pracy, którzy przez wieloletnie zaniedbania systemowe, nie zasymilowali się z resztą społeczeństwa i to teraz procentuje w kolejnych pokoleniach - mówi.
- Wszyscy tym żyjemy od paru dni i zastanawiamy się, co będzie dalej, jakie to będzie miało konsekwencje dla nas, czy uda się coś z tym zrobić. Jednak temat co pewien czas powraca, po kolejnych punktach zapalnych. I o ile obecnie większość tego typu sytuacji, przynajmniej w Nicei, odbywa się w paru dzielnicach, za kilka, kilkanaście lat, ta skumulowana w tych ludziach frustracja może się rozlać poza te strefy – dodaje.
Systemowe zaniedbania
Wśród zaniedbań państwa Anna wymienia przede wszystkim braki w edukacji oraz rządową pomoc socjalną, która w niektórych przypadkach nie spełnia swojej roli i bywa przez ludzi nadużywana.
- Wielu z tych ludzi dostaje dopłaty z państwa, np. na mieszkanie. Do tego ulgi i dodatki na kolejne dzieci, więc niektórym przestaje się opłacać wstawanie do pracy. To demoralizujące - przyznaje.
Anna, podobnie jak Ewelina, zwraca też uwagę na kolonialną mentalność Francuzów i głęboko zakorzeniony rasizm.
- To także wpływa na fakt, że ci ludzie zostali pozamykani w dzielnicach i tylko niektórym udaje się z nich "wyjść". W pozostałych rośnie poczucie niesprawiedliwości i frustracja, co później generuje agresję i niechęć do otoczenia – mówi.
Joanna Bercal, dziennikarka Wirtualnej Polski
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl