Mira Zimińska-Sygietyńska – „Chaplin w spódnicy”
Mistrzyni parodii błyszczała na scenach najbardziej znanych przedwojennych kabaretów. Potrafiła rozśmieszać do łez – mówiono o niej „Chaplin w spódnicy”. Po ulicach Warszawy pędziła czerwonym kabrioletem bugatti. W czasie wojny polowała na pluskwy na Pawiaku, śpiewała dla powstańców. W PRL-u założyła, i przez 40 lat prowadziła, znany zespół tańca „Mazowsze”
Mistrzyni parodii błyszczała na scenach najbardziej znanych przedwojennych kabaretów. Potrafiła rozśmieszać do łez – mówiono o niej „Chaplin w spódnicy”. Po ulicach Warszawy pędziła czerwonym kabrioletem bugatti. W czasie wojny polowała na pluskwy na Pawiaku, śpiewała dla powstańców. W PRL-u założyła, i przez 40 lat prowadziła, znany zespół tańca „Mazowsze”.
Mira Zimińska-Sygietyńska była gwiazdą, tancerką, pedagogiem, aktorką kabaretową i teatralną. Lubiła się śmiać - również z siebie samej.
Scena była jej drugim domem. Wychowywała się w płockim teatrze, gdzie jej matka pracowała jako bileterka, a ojciec zajmował się dekoracjami. Pierwszą rolę dostała, „ledwie wyskoczyła z pieluch”. Wystąpiła w sztuce granej przez ukraińską trupę teatralną. Miała zagrać płaczące dziecko, ale jakoś nie było jej do płaczu, więc aktorzy szczypali ją w pupę. Mira Zimińska-Sygietyńska nie pamiętała swego debiutu scenicznego, miała wówczas półtora roku. Zapamiętała za to, jak wcieliła się rolę Stasi w sztuce „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej, granej w płockim teatrze. Miała wtedy zaledwie siedem lat, nazywała się Maria Burzyńska i postanowiła, że gdy dorośnie zostanie aktorką. I to wszechstronną, taką która tańczy, śpiewa, gra w komediach i dramatach.
Pierwszym krokiem do sławy była zmiana imienia, jako nastolatka zaczytywała się w romansidle o księżniczce Mirze. To imię wydawało jej się tajemnicze i nie tak pospolite jak Mania. Od tej pory kazała rodzinie i koleżankom mówić na siebie Mira. Przed swoim siedemnastymi urodzinami zmieniła też nazwisko, wyszła za mąż za Jana Zimińskiego, kapelmistrza z Płocka. Grali razem w lokalnym teatrze, ale Mira marzyła już o Warszawie. Małżeństwo nie przetrwało nawet dwóch lat.
Do stolicy trafiła jako osiemnastolatka prosto na scenę cenionego kabaretu literackiego Miraż. Był rok 1919, w niepodległej Polsce rozkwitało życie artystyczne. Mira grała w farsach i komediach. Ambitna i świadoma swoich niedociągnięć warsztatowych pracowała nad dykcją. Wysiłek się opłacił, wkrótce przeszła do legendarnego Qui Pro Quo. Przez pierwszych kilka lat w „kochanej starej budzie”, ulubionym warszawskim kabarecie, była drugorzędną gwiazdeczką, „zapchaj dziurą” jak wspominała w autobiografii, ale czas ten wykorzystała na naukę i podglądanie wytrawnych aktorów. To właśnie tam dostrzeżono jej talent, pracowitość i wylansowano na wielką gwiazdę. Mira stała się, obok Hanny Ordonówny i Zuli Pogorzelskiej, artystką, która przyciągała do Qui Pro Quo tłumy wielbicieli.
Ordonkę nazywano pierwszą polską gwiazdą, Zulę Pogorzelską okrzyknięto demonem nadwiślańskiego seksu, a Zimińską pokochano za cięty język i talent komiczny. Zyskała przydomek „Chaplin w spódnicy”.
Słomiński pisał o niej, że osiągnęła wirtuozerię w podawaniu dowcipu. Mira była świadoma swojej pozycji w kabarecie. „Hanka miała wielkie powodzenie u publiczności – wspominała swoją główną rywalkę – ze mną było inaczej. Miałam za sobą tzw. inteligencję. Ją lubiła całą Polska”. Ordonka była dla każdego, Zimińska dla widza bardziej wyrobionego.
Jedna z najjaśniejszych gwiazd
Za oprawę literacką Qui Pro Quo odpowiadali głównie Julian Tuwim i Marian Hemar, wybitni poeci. Obaj zostali przyjaciółmi Zimińskiej, przesiadywali w jej garderobie, grając w karty lub w szachy – „Mireczko, kiedy idziesz na scenę, bo nam przeszkadzasz” – drażnili się ze swoją ulubienicą.
Gdy zbliżała się premiera (program Qui Pro Quo zmieniał się co miesiąc) a Zimińska nie miała dobrej piosenki, prosiła Julka, by coś dla niej napisał. Czasem zmęczony zbywał ją - „Wymyśl sobie, to ci napiszę”. I Zimińska wymyśliła dziewczynę, która stoi przy oknie i marzy o gwiazdach. W ten sposób powstała jedna z najpiękniejszych przedwojennych piosenek „Pokoik na Hożej”.
Tuwim stworzył w komfortowym mieszkaniu Zimińskiej salon literacki, w którym regularnie bywali poeci związani z grupą Skamander, czyli Lechoń, Słonimski, Wierzyński, pojawiał się też Iwaszkiewicz, Boy Żeleński z Ireną Krzywicką, Leon Schiller i Jan Parandowski – krótko mówiąc cała elita intelektualna międzywojennej Polski.
„Prawie zamieszkali u mnie. Sprowadzali sobie kogo chcieli, mówili tylko: Polna tyle i tyle, przychodźcie” – zapamiętała Zimińska. Gdy wracała z teatru i chciała się wykąpać, jej wannę okupował Słonimski.
Gdy prosiła gosposię o kolację, dowiadywała się, że wszystko zjedzone. Mira uwielbiała Skamandrytów, była to zresztą miłość odwzajemniona. Słonimski nie szczędził jej pochwał w recenzjach. „Na szczerą pochwałę zasługuje Zimińska, która z zacięciem i humorem zadebiutowała na scenie Teatru Polskiego. Będą z niej ludzie. Zimińska, człowiek jesteście" – tak opisywał jej występ na deskach Teatru Polskiego.
Gombrowicz, którego poznała przez wspólnych znajomych, dał jej do przeczytania swoją świeżo napisaną sztukę – „Iwonę, księżniczkę Burgunda”. Gdy zapytał Zimińską o opinię, odpowiedziała szczerze, że pierwszy akt jej się podobał, ale reszta wydała się za trudna. Autor dociekał, dlaczego tak sądzi. „Wychowana jestem na Perzyńskim, Zapolskiej – pan, czy ja wiem, jakoś inaczej, dziwnie pisze” – tłumaczyła. „A Mauzio mi powiedział, że jest pani inteligentna” – stwierdził Gombrowicz. „Pan wie, ludzie się czasem mylą” – roześmiała się Zimińska.
Jej inteligencja imponowała nie tylko literatom, ale także młodym arystokratom. Lubomirscy, Tarnowscy zapraszali ją do opery i do swoich rezydencji. Pewnego wieczoru Mira postanowiła zaskoczyć zadomowionych u niej Skamandrytów, zaprosiła ich do siebie na uroczystą kolację, a w roli kelnerów, podających do stołu, wystąpili jej znajomi hrabiowie i książęta. „Przy wyjściu służba (Jan Tarnowski, Antoni Sobański, Stanisław Lubomirski) podaje palta, dostaje napiwki, dziękuje i żegna. Cały czas z powagą. Dopiero później śmiechu było co niemiara” – opisała to zdarzenie aktorka.
Wielka gwiazda w kamienicy to dla sąsiadów nie lada atrakcja, ale także utrapienie. Mieszkańcy ulicy Polnej nie byli szczęśliwi, gdy niejednokrotnie rano budziła ich orkiestra dęta – to Adolf Dymsza wpadł na oryginalny pomysł, by obudzić koleżankę-artystkę, która zaspała i nie przyszła na próbę. Dymsza, ulubieniec Zimińskiej, odwiedził ją w szpitalu, gdy wracała do zdrowia po operacji usunięcia wyrostka robaczkowego. „Dodek, ja się nie mogę śmiać” – ostrzegała aktora. A jednak nim Dymsza odszedł od jej łóżka, Mirze popękały świeżo założone szwy.
Teatr, kabaret, próby, premiery, ćwiczenia – w Qui Pro Quo baletmistrz wyzywał trzy wielkie gwiazdy od leni, gdy nie chciało im się powtarzać figur baletowych. Na życie towarzyskie, mimo powodzenia w elitarnych kręgach, Zimińska nie miała wiele czasu. Była gwiazdą kasową, grała często i dostawała spore gaże. Znaczne profity czerpała także z reklam. Dała się poznać jako zapalona automobilistka. Marka Bugatti podarowała jej czerwony kabriolet, którym pędziła po ulicach Warszawy, wymijając dorożki i nieliczne auta. Czasem przesiadała się na rower, jechała w stronę Wilanowa, a za nią podążał samochodem szofer – na wypadek, gdyby znudziła się gwieździe przejażdżka.
Znawczyni mody
Mogła sobie pozwolić na wystawne życie i ekstrawagancje, ale nigdy nie traktowała swojego gwiazdorstwa serio. Dystans i ironia, za które podziwiła ją publiczność, zachowała również w stosunku do siebie samej. Z humorem opisała w autobiografii wieczór, gdy jadąc samochodem, który prowadził szofer, dopadła ją chandra. „Miałam wtedy na sobie ładne popielice. Wytarłam oczy. Rączka też była z pięknym brylantem i pachniałam ślicznie. I tak sobie pomyślałam, jadąc w tym pięknym wozie – Mania, jak Ty luksusowo cierpisz”.
Na historii mody znała się jak mało kto. Jej zbiory zabytkowych strojów, należących do sławnych artystek czy arystokratek, wzbudzały powszechny podziw. Można je było oglądać na scenie w jej sławnym recitalu pt. „Wieczór Piosenek Miry Zimińskiej”. Impulsem do powstania kolekcji był bowiem pomysł na koncert, na który składały się piosenki z różnych epok. Charakteru występowi dodawał sposób ich wykonania – w stylu właściwym dla czasów ich powstania. Aby zrealizować ambitny plan aktorka skontaktowała się z kilkoma artystkami, w tym z legendarną już wówczas Adolfiną Zimajer (1852-1939), największą gwiazdą kabaretów i teatrów II połowy XIX w. Uczyła się od „Zimajerki” jej piosenek. Podziwiała stroje gwiazdy. Rozmowę o nich opisuje we wspomnieniach. „Zapytałam ją : Kto panią ubierał, jakie pani miała suknie? – W Wiedniu suknie miałam od księżnej Esterhazy. – A dlaczego? – Księżna Esterhazy tylko raz chodziła na bal w tej samej sukni, później sprzedawała. Księżna Esterhazy miała moją figurę. Dowiedziałam się
wszystkiego o gorsetach, uczesaniach, makijażu. Potem powtórzyłam dosłownie jej kostium”. Nie tylko wspaniałe toalety przedstawicielki najbogatszego rodu Węgier i Austrii wisiały w szafie Zimińskiej. Nie zabrakło też strojów szansonistki, czyli piosenkareczki, niezbyt ciężkiego prowadzenia się, która występami zabawiała carskich oficerów w kasynie. „Pani Zosia pokazał mi dwie swoje fotografie z czasów, kiedy występowała w „Cafe Chantan”. Na jednej była taka cytata pani, ubrana krótko, nóżki widać prawie do kolan, z tyłu duża kokarda na pupie. Sukienka nazywała się be-be. Na drugim zdjęciu pani Zosia ubrana w sukienkę szansonistki – z cekinami. Kupiłam ją od pani Zosi. Pod spodem, jak się podniosło była kupa falbaneczek. Taka pikantna”. I dalej opis przygotowania zabytkowych strojów do występu. „Każda sukienka była wypieszczona. A uczesanie! A perfumy! Wiedziałem jakie perfumy w każdej z epok były modne. Byłam tak dalece perfidna, że kupiłam tyle perfum, ile przedstawiałam epok, i każda sukienka pachniała
inaczej”.
W piżamie na Pawiak
Luksusy, przyjęcia i premiery skończyły się wraz z wybuchem II wojny światowej. Przyszły dni szare, pełne trosk o prozaicznie sprawy bytowe, o przetrwanie – opisała początek okupacji. Artyści byli potrzebni. Grali koncerty charytatywne, by zebrać pieniądze na cele społeczne. Zimińska miała kontakty wśród fabrykantów, milionerów, śpiewała, prosiła o datki, organizowała pomoc. W 1942 roku nieoczekiwanie trafiła na Pawiak, została aresztowana, gdy wypoczywała na letnisku pod Warszawą. W wilii, gdzie mieszkała, Niemcy szukali osób związanych z podziemiem, każdego legitymowali, Zimińska stanęła w obronie głuchego literata, który nie odpowiadał na pytania Niemców. Za karę została aresztowana.
„Zabrali mnie tak, jak stałam, w kolorowej piżamie” – wspominała. Na początku zamknięto ją w separatce. Więźniarki z innej celi podrzuciły jej liścik „Witamy Cię, kochana artystko”. Potem przeniesiono ją do wspólnej celi, było to średniej wielkości pomieszczenie, a w nim prycze, stół, jeden kubek, jedna miska… i 16 kobiet. Zimińska śpiewała towarzyszkom niedoli wesołe piosenki, opowiadała o teatrze i przedwojennym high-life. „Przyjaciółki z Pawiaka” podpowiadały jej, jak ma się zachować na przesłuchaniu, które odbywało się w siedzibie gestapo w Alejach Szucha. Miała nie zgrywać dumnej Polki, nie zadzierać nosa, nie patrzeć w oczy i cicho odpowiadać na pytania. Gestapowcy wypytywali Zimińską głównie o jej przyjaciół Żydów – czy wie, gdzie przebywają Tuwim i Hemar. Nie wiedziała. W twarz dostała za Reinhardta, gdy powiedziała, że dyrektor najlepszego teatru w Europie był Żydem.
Na Pawiaku Zimińska nauczyła się polować na pluskwy. Wystarczało splunąć na papier, przyłożyć do pluskwy. Insekt wskakiwał na papier i się przeklejał, wówczas zwitek można było zgnieść i wyrzucić do kubła. Tak zaczynał się więzienny dzień, a potem pozostawało oczekiwanie – Zimińska znalazła się na liście kobiet przeznaczonych do transportu do Ravensbruck. Nie trafiła jednak do obozu. Wyszła na wolność. Musiała jednak zapłacić wysoką cenę – zagrać w jawnym teatrze, kontrolowanym przez Niemców, pogardzanym przez większą część artystów i bojkotowanym przez polską publiczność. Zimińska wystąpiła kilka razy, a potem poprosiła znajomą lekarkę, by położyła ją w szpitalu.
Do 1944 roku pomagała „przyjaciółkom z Pawiaka”, także tym, które trafiły do obozów, roznosiła grypsy, podawała paczki, dawała koncerty w słynnej restauracji „U Aktorek”. Wybuch powstania zastał ją w mieszkaniu na Polnej, gdzie mieszkała wraz z drugim mężem, muzykiem Tadeuszem Sygietyńskim. Władze cywilne nakazały artystom robić wszystko, co może podnieść Warszawiaków na duchu. Mira będzie śpiewać – zdecydowano. Więc śpiewała wszędzie – w szpitalu powstańczym, gdzie ranni żołnierzy, obandażowani, wyglądający jak białe kukły, nie mogli klaskać, ale śmiali się i krzyczeli „Mira, brawo!”. Klaskali lekarze, sanitariuszki i prosili „Zaśpiewaj coś wesołego”. Medycy mieli też do artystki inne prośby, na przykład, by potrzymała za rękę rannego akowca, któremu trzeba wyjąć oko. Żołnierz godził się na zabieg, tylko pod warunkiem, że będzie przy nim jego ulubiona artystka.
Występowała w auli na wydziale politechniki, niedaleko swojego domu. Na fortepianie akompaniował jej mąż. Niemiecki snajper próbował ich zastrzelić, ale chybił i kula trafiła w ścianę nad fortepianem. Zimińska z przejęciem wspominała też koncerty chopinowskie grane przez Jana Ekierta, gdy sale były przepełnione, ale nikt nie bił braw. Zamiast aplauzu – wielka, dramatyczna cisza.
Dramatyczna cisza zapadła ponownie w Warszawie po kapitulacji, gdy ludność miasta, a wśród nich Zimińska z mężem, trafiła do obozu w Pruszkowie. Ktoś doradził Sygietyńskim, by uciekali. Posłuchali i przez kilka dni błąkali po okolicznych wioskach, aż z pomocą przyszedł im nieoczekiwanie spotkany Mieczysław Fogg. Dzięki niemu znaleźli schronienie w podwarszawskim Tarczynie. Tadeusz Sygietyński miał tam okazję poznawać nowe pieśni ludowe. Folklorem interesował się od dawna.
Okres PRL-u to kolejny ważny etap w życiu wszechstronnej Miry. Przyszedł czas na drugą miłość jej życia, czyli zespół pieśni i tańca „Mazowsze”.
Wraz z mężem założyła grupę artystyczną dla uzdolnionej muzycznie młodzieży wiejskiej. Przez czterdzieści lat Zimińska-Sygietyńska realizowała się jako menadżer i pedagog. Wraz z zespołem przemierzyła cały świat. Zmarła 26 stycznia 1997 roku w Warszawie. Przeżyła 96 lat.
Małgorzata Brzezińska/WP Kobieta
Korzystałam z książki Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej „Nie żyłam samotnie”