Moje wakacje z mamą. Wyjazd do Rzymu zamienił się w koszmar
“Jestem już duża i mam swój rozum. Wyjdę z tego cało. Nic mi nie grozi” – pomyślałam, gdy mama zaproponowała mi wspólne wakacje. Gdy tylko wsiadłyśmy do busa, już żałowałam tego wyjazdu.
04.08.2018 | aktual.: 03.09.2018 08:52
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kiedy mama zaproponowała mi wspólne wakacje, w mojej duszy coś zadrżało. Nasza relacja zawsze była wyboista. Nie bez przyczyny nie byłyśmy nigdzie razem od czasu pamiętnego lata w Darłówku, kiedy mama zmusiła mnie bym upchnęła moje pulchne dwunastoletnie ciało w przymały, pastelowy kostium ze szpetną falbaną, a potem wydarła się na całą plażę, że mam iść popływać w Bałtyku, bo fale świetnie robią na cellulit. Nie jest to najmilsze z moich wspomnień, ale od tego czasu upłynęły blisko dwie dekady, a ja dawno przestałam być sfochowaną, zakompleksioną szóstoklasistką. “Jestem już duża i mam swój rozum. Wyjdę z tego cało. Nic mi nie grozi.” – pomyślałam, nieśmiało snując romantyczne fantazje o umacnianiu więzi matka-córka. Będziemy prażyć się na słońcu i pić Pinot Grigio! Otworzymy się na siebie nawzajem i nagadamy za wszystkie czasy – jak dorosła kobieta z dorosłą kobietą.
Padło na Rzym, bo mama ogłosiła, że nie zamierza zawinąć się z ziemskiego padołu nie zobaczywszy Koloseum ani Placu Świętego Piotra, a poza tym tanie linie śmigają tam za pół darmo. Mówisz – masz: jedziemy! Na lotnisko ruszamy busikiem spod Pałacu Kultury. Trzy minuty później mama zadaje mi kultowe wśród sześciolatków pytanie “ile jeszcze?”. Pięć minut później – na placu Wilsona – chce wiedzieć czy to wciąż Warszawa. To dopiero początek. Cały ten wyjazd okaże się jednym wielkim pytaniem. “Jaka jest najdłuższa ulica w Rzymie?”, “Co się dzieje z siuśkami po spuszczeniu wody w samolocie?”, “Jak mogłaś nie wziąć szlafroka?”. Nie zdążyłyśmy jeszcze wylądować na Ciampino, a moje życie już jest odcinkiem “Jeden z dziesięciu”. I to takim jak z horroru, w którym jestem jedyną uczestniczką, a pula pytań zdaje się nie mieć końca.
Postanawiam nie martwić się na zapas. Wieczne Miasto ma taką moc, że umie odebrać człowiekowi mowę. Mamę na pewno też zatka z zachwytu, prawda? Nieprawda! Już w drodze z lotniska do miasta, mama wydaje ostateczny wyrok: “W Polsce jest ładniej”. Spoglądam na nią z niedowierzaniem. “Mamo, jest dwudziesta trzecia. Jedziemy podmiejską dwupasmówką. Nie widać nic oprócz neonów stacji benzynowych. Skąd takie wnioski?”. “Drogi mamy okazalsze” – kwituje mama z wyższością. Wkrótce okazuje się, że właściwie we wszystkim przewyższamy Włochów. Nasz język jest mniej jazgotliwy. Mamy kulturę śniadań, która jest życzliwsza dla metabolizmu. Polskie okna są znacznie bardziej szczelne. Nawet włoskie rzeczy wychodzą nam Polakom dużo lepiej. Rzymski kulinarny standard, czyli spaghetti cacio e pepe nie smakuje mamie wcale (“12 euro i nawet kawałka jarzyny? Skandal!”), a o pizzy mówi tylko tyle, że capricciosa z Da Grasso smaczniejsza.
“Nigdy nie zdecydowałabym się na ten wyjazd, gdyby...”
Moje morale szura już po podłodze, ale dwoję się i troję, żeby mama była zadowolona. Największym wyzwaniem okazuje się zwiedzanie. Zamiast zapowietrzać się z zachwytu nad monumentalnością starożytnych ruin, siedzę z nosem w mapie Google i wyszukuję informacje o napotkanych zabytkach. Tymczasem w mamie znowu uruchamia się Tadeusz Sznuk. Pod Panteonem koniecznie musi wiedzieć jaką średnicę ma ten zachwycający oculus. Przy Ołtarzu Ojczyzny pragnie zagłębić się w życiorys Wiktora Emanuela. Kiedy gorliwie rzucam się do Wikipedii, mama podnosi raban. “Dziecko! Schowaj wreszcie ten telefon! To jest choroba twojego pokolenia! Nie potraficie cieszyć się chwilą, tylko wiecznie gapicie się w te ekrany!”. Próżno tłumaczyć, że wbrew pozorom nie mam topografii Rzymu w małym palcu, a data śmierci Cesarza Dioklecjana nie zajmuje wysokiej pozycji na liście ciekawostek, którymi zabawiam nieznajomych na imprezach. Mama nie jest przekonana. Upiera się, że ludzie nie zawsze byli niewolnikami technologii, a przecież jakoś sobie radzili. Dawali się ponieść miastu. Kiedy zrezygnowana wsuwam telefon do kieszeni, cała promienieje. “Widzisz, jakie to łatwe? To powiedz mi teraz: czyje to popiersie, tam w głębi po lewej?”.
Nigdy nie zdecydowałabym się na ten wyjazd, gdyby nie głębokie przekonanie o własnej niezależności. W dzieciństwie nie znosiłam być sklejona z mamą, bo kiedy ona kompulsywnie i ekspresowo zaliczała wszystkie atrakcje turystyczne, ja wiecznie wlokłam się daleko w tyle łkając: “mamo, poczekaj, moje nóżki są krótsze niż twoje!”. W Rzymie odkrywam, że wcale nie jesteśmy teraz odrębnymi bytami. Doszło raczej do upiornej zamiany ról, jak w tej komedii z Lindsay Lohan. Teraz to mama jest dzieckiem. W dodatku takim, którego nie da się spacyfikować frytkami i ulubioną bajką. O piątej rano budzi mnie jej przenikliwy szept: “Psst! Śpisz? Chodźmy do Fontanny Di Trevi, póki nie ma ludzi”. Kategorycznie odmawia zrobienia czegokolwiek samodzielnie. Nawet do muzealnego kibelka chodzimy razem, bo “co jak ktoś coś powie i nie zrozumiem”. Nigdy nie ogarnia skąd przyszłyśmy i gdzie teraz jesteśmy, nie pamięta nazwy naszej ulicy. Za każdym razem gdy traci mnie z oczu, zaczyna wołać moje imię bez ustanku, dopóki nie pojawiam się tuż obok. Czasami daję jej małe samodzielne misje kalibru “znajdź metro”. Nawet gdy mamy do czynienia z trasą typu “prosto i w prawo”, mama rozgląda się z taką bezradnością, że serce mi pęka. “Szukaj literki M” – podpowiadam cierpliwym, rodzicielskim tonem. Lądujemy pod McDonaldem.
Nie chcę brzmieć jak nieczuły buc, bo nie wiem jak to jest mieć sześćdziesiąt lat, nie znać języków i chodzić po mieście, w którym wszystko jest obce, ale nie ukrywam, że szybko mam dość. Czwartego dnia ze stresu zjadam pistacjowe tiramisu o północy, a nazajutrz wreszcie robię to, co powinnam była zrobić na początku – stawiam granice. Oznajmiłam mamie, że na mszę przy papieskim grobie pójdzie sama, bo ja będę w tym czasie wsuwać gelato, patrzeć na sosny i rozkoszować się ciszą. Odprowadzam ją do samych murów Watykanu i udzielam niezbędnych wskazówek. Znajdź sobie punkt orientacyjny. Powtórz nazwę ulicy trzy razy. Tu jest wizytówka z adresem hotelu. Gdyby coś poszło nie tak, wsiadasz do taksówki i podajesz ją kierowcy. Nic nie musisz mówić. Powodzenia. Jestem pod telefonem. Będę tu czekać za półtorej godziny. Dokładnie w tym miejscu, pod arkadami.
“Tego, mamo, absolutnie nie mogę ci obiecać”
Już po godzinie w słuchawce rozlega się szloch mamy. Zgubiła się. Arkady? Jakie arkady? Nie ma pojęcia o czym mówię. I nie wie jak to wszystko się stało. Po prostu poszła za ludźmi. W lewo zamiast w prawo. “Mamo, spokojnie. Skup się i znajdź jakiekolwiek skrzyżowanie, a potem napisz mi SMS-a z nazwami tych dwóch ulic i nie ruszaj się stamtąd. Znajdę cię.” – uspokojam. W odpowiedzi mama zanosi się pełnym niedowierzania śmiechem: “Dziecko, czy ty myślisz, że ja mam czas szukać teraz nazw ulic? Powiedz mi gdzie ja jestem i gdzie mam iść! Nikt nie chce mi pomóc! To miasto to piekło, w dodatku takie nieintuicyjne!”. Niezbyt elegancko zauważam, że każde miasto jest nieintuicyjne jeśli nie umiesz porozumieć się w żadnym języku. Po pięciu minutach pertraktacji udaje mi się przekonać mamę, żeby przeliterowała nazwę ulicy. “S-p-a-z-i-o l-i-b-e-r-o” – męczy się mama. Na tym etapie tracę już wszelką nadzieję. “To nie jest nazwa ulicy, mamo. To jest miejsce na reklamę”.
W samolocie do Warszawy czuję się jak zwiędłe warzywo. Odbębniłam swoją powinność, ale nigdy więcej. Po czymś takim trzeba przez miesiąc regenerować się w głuszy, a ja mam bardzo mało urlopu. Postanawiam zatem, że na tym koniec. Trwam w tym postanowieniu do czasu gdy odzywa się mama: “Córuniu, miałyśmy taki fajny wyjazd, prawda? Proszę, powtórzmy to kiedyś jeszcze!” Słyszę jak mój głos odpowiada, że nie ma sprawy, bo mam asertywność planktonu. “Tylko proszę cię, dziecko. Nie rozpowiadaj nikomu jak dałam ci do wiwatu, dobrze?” – uprasza się nieśmiało mama. Zanoszę się śmiechem. “Tego, mamo, absolutnie nie mogę ci obiecać”.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl