Blisko ludziNajbardziej tajny szpital w Polsce. Pacjentów transportowano w klatkach pod osłoną nocy

Najbardziej tajny szpital w Polsce. Pacjentów transportowano w klatkach pod osłoną nocy

W styczniu 1949 roku, w odpowiedzi na apele greckich partyzantów, właśnie przegrywających krwawą wojnę domową, władze komunistycznej Polski zgodziły się przyjąć nad Wisłą tysiące rannych i chorych weteranów. Mieli być leczeni w najściślejszej tajemnicy. Bo choć Polska Ludowa wspierała walki w Grecji tysiącami ton uzbrojenia, to oficjalnie zachowywała neutralność wobec konfliktu.

W Ustce udzielono pomocy setkom Greków
W Ustce udzielono pomocy setkom Greków
Źródło zdjęć: © PAP | Stefan Kraszewski

Na tajny szpital dla greckich partyzantów wybrano dawną i kompletnie zrujnowaną bazę niemieckich hydroplanów w Dziwnowie na wyspie Wolin, zabezpieczoną minami w liczbie 100 tysięcy i setkami bomb.

Cztery tygodnie zamiast roku

Ekipa remontowa oceniła, że potrzebuje co najmniej roku, by odbudować zniszczone bloki i koszary, by doprowadzić elektryczność oraz kanalizację. Co najmniej roku, a i to pod warunkiem niezaburzonych dostaw i sporych funduszów. Robotnicy dostali na to wszystko cztery tygodnie i pomoc ze strony wojska.

Żeby utrzymać całą akcję w tajemnicy, musieli w pierwszej kolejności rozebrać most nad Dziwną. Transporty niezbędnych materiałów, w tym żywności, odbierali z pokładu promu, który bez przerwy kursował w tę i z powrotem – między lądem a wyspą.

"Podołacie, podołacie"

Gdy w Dziwnowie ruszał kapitalny remont, doktor Władysław Barcikowski, podczas wojny działacz podziemia i powstaniec warszawski, pracował w Klinice Ortopedycznej Akademii Medycznej w Poznaniu.

Miał trzydzieści trzy lata. Był wysoki, szczupły, przystojny, pełen energii. Właśnie kończył półtoraroczną służbę wojskową i planował dalsze etapy kariery lekarskiej. Chciał jak najwięcej operować, ale coraz bardziej pociągała go też raczkująca w Polsce fizjoterapia.

Nie wiedział, po co nagle wezwano go do Warszawy. Miał się stawić na ulicy Koszykowej, u samego szefa II Oddziału Sztabu Generalnego. Skoro wzywają, trzeba jechać. Generał Komar poinformował młodego lekarza, że ma dla niego misję: zorganizować i poprowadzić szpital polowy na ponad tysiąc łóżek.

Barcikowski pobladł i zaczął zgłaszać wątpliwości – że brak mu doświadczenia, że nie wie, jak się zabrać do tak poważnej sprawy, że może zadaniu nie podołać. "Podołacie, podołacie" – usłyszał w odpowiedzi.

"Stosy rupieci, cegieł, połamanych mebli"

Prace w Dziwnowie ruszyły 18 czerwca 1949 roku. Zaangażowano w nie ponad tysiąc osób, które harowały siedem dni w tygodniu po dwanaście, a nawet czternaście godzin na dobę.

Fizycznie pracowali także żołnierze odbywający służbę w jednostce oraz lekarze i pielęgniarki, wśród nich Maria Marcinkiewicz, przyszła siostra oddziałowa z bloku VI:

Stosy rupieci, cegieł, połamanych mebli i brudy, brudy! Nie ma ani wiadra, ani szczotki, ani nawet żadnej ścierki. Zaczęłyśmy szukać w śmietnikach, w zniszczonych domach. W końcu znalazłyśmy kilka szmat i jakieś naczynie, które posłużyło nam za wiadro.

Zaczęło się sprzątanie systematyczne, mozolna praca. Po dwóch dniach przydzielono lekarzy na blok VI: kierownika doktora Goldsteina i doktora Moniuszkę. Równocześnie przywieziono łóżka, materace, pościel i wszystko, co może być potrzebne do prowizorycznego urządzenia szpitala. W czwórkę zaczynamy to wszystko wnosić, ustawiać, urządzać…

"Wszyscy złożyli przysięgę, że nie puszczą pary z ust"

Gdy miesiąc później remont dobiegał końca, pierwszy statek z rannymi partyzantami był już w drodze – wyruszył z albańskiego portu w Durrësi. Przerobiony na pływający szpital "Kościuszko", z siedmiuset pięćdziesięcioma pasażerami na pokładzie, zacumował w Świnoujściu w nocy z 25 na 26 lipca 1949 roku.

Osoby mieszkające w pobliżu mola zostały na czas tajnej operacji wysiedlone. Na przybyszów czekały dwa plutony żołnierzy, czternastu lekarzy różnych specjalności, siedemnaście pielęgniarek i osiemnaście osób personelu pomocniczego.

Wszyscy złożyli wcześniej przysięgę, że nie puszczą pary z ust. Gdyby puścili, groziłoby im dwadzieścia pięć lat za kratami.

"Ciężko rannych umieszczano w specjalnych klatkach"

"O świcie zaczął się ruch" – pisze we wspomnieniach doktor Władysław Barcikowski.

Było chłodno i panował jeszcze mrok, gdy rozpoczęto wyładunek. Ciężko rannych umieszczano w specjalnych klatkach, które były przenoszone ze statku przez dźwigi. Trochę marzli w czasie tej krótkiej podróży ponad statkiem, nim postawiono ich na lądzie. A tam momentalnie pojawiali się jacyś ludzie w nieznanych im mundurach, pieczołowicie okrywali kocami, układali na noszach i wsuwali do sanitarek, które natychmiast odjeżdżały […].

Lekko ranni sami schodzili na ląd. Przy trapie stał żołnierz i wręczał każdemu koc. Później zajęli miejsca w ciężarówkach i nielicznych autobusach, gdzie podawano im gorące napoje. Paru rannych z amputowanymi nogami przeniesiono na rękach do czekających pojazdów. Jeden z nich płakał. Nie z bólu, lecz ze wzruszenia, że tak po matczynemu nim się zajęto […].

Dziwni przybysze ubrani byli na pół cywilnie, na pół wojskowo, mieli furażerki podobne do amerykańskich. Byli brudni, zarośnięci, zaniedbani i smutni. Nic nie mówili. Sprawiali wrażenie zdziwionych i niepewnych […]. Ciężko ranni byli prowizorycznie tylko opatrzeni brudnymi, przekrwawionymi bandażami i szmatami. Wyzierały spod nich ropiejące rany. Wyglądało na to, że na statku brakowało środków opatrunkowych. Niektóre kończyny raziły zniekształceniami. Wrażenie było mocne – obraz nędzy i rozpaczy.

Po zakończeniu całej operacji samochody szybko opuściły Świnoujście. Przejechały przez puste Międzyzdroje, nim wczasowicze zdążyli się obudzić […]. Widać było, że ci przeważnie prości ludzie przeżyli gehennę. Przyjechali zmęczeni, wychudzeni i schorowani, często wycieńczeni długotrwałymi cierpieniami. Źle unieruchomione kończyny sprawiały im ból przy każdym ruchu. Wielu z nich gorączkowało […]. Tylko niektórzy odmawiali jedzenia.

Większość wyciągała ręce po kanapki, których góry piętrzyły się w punkcie karmienia. Pokazywali na migi chleb i gestykulując, pytali, czy mogą dostać jeszcze. Później mówili, że nie mogli się nadziwić, że było tak dużo świeżego chleba. Śnił im się tyle razy w partyzantce, a tu mogli jeść bez ograniczeń […]. Rannych szybko rejestrowano, zdejmowano z nich ubrania i brudną bieliznę.

Obmywano prowizorycznie, golono, zrzucano brudne bandaże i szmaty wraz z niezdatnymi do użytku łachmanami, które palono przed halą. W czystej części hali ubierano chorych w zupełnie nowe pidżamy, układano na noszach i jak najprędzej przewożono na oddziały".

"Pu se ponái? Gdzie cię boli?"

Polscy lekarze szybko opanowali najważniejsze zwroty w obcym języku:

– Kalimera. Dzień dobry – witali partyzantów w trakcie obchodu, wchodząc do kolejnej sali.

– Kalimera.

– Pu se ponái? Gdzie cię boli?

– Edo me ponái – odpowiadał pacjent, wskazując na głowę, na pusty oczodół, na ropiejącą ranę na brzuchu, na kikut ręki lub nogi.

– Apó pote se ponái? Od jak dawna cię boli? – Apó eksi mines. Od sześciu miesięcy. Najwięcej było złamanych kończyn, pogruchotanych stawów, ran postrzałowych, odłamków w czaszce, uszkodzeń tkanki mózgowej i nerwów obwodowych.

Nie brakowało także połamanych szczęk, stanów zapalnych kości, niedowładów, przykurczy, różnych chorób wewnętrznych, zakaźnych, przypadków niedożywienia i dziesiątków innych schorzeń. Poza tym niemal powszechnie występowała wojenna trauma.

Spośród blisko 2 tysięcy Greków i Macedończyków, którzy trafili do tajnego szpitala polowego w Dziwnowie na wyspie Wolin, większość potrzebowała długiego, skomplikowanego leczenia, wielokrotnych operacji i bolesnych zabiegów rehabilitacyjnych.

Największe dramaty przeżywali pacjenci i pacjentki po amputacjach, którym już wcześniej – jeszcze w improwizowanych górskich lecznicach na terenie walczącej Grecji – odjęto nogi czy ręce gilotyną, bez znieczulenia, w warunkach jak najdalszych od sterylności. Docierali do Polski z niezamkniętą, owrzodzoną raną, z zakażeniami, w stanie, który często wymagał natychmiastowej reamputacji. (…)

Barcikowski i pozostali chirurdzy operowali niemal bez przerwy – na dwie zmiany. Neurolodzy i okuliści także mieli ręce pełne roboty, podobnie szpitalni dentyści (wśród nich żona doktora Barcikowskiego, Seweryna), którym do pomocy trzeba było skierować studentów stomatologii.

Po latach wojny, a tym samym braku higieny, dziurawe zęby partyzantów chwiały się, kruszyły i nadawały tylko do usunięcia. Brzdęk! Brzdęk! – lądowały w metalowym wiadrze setki partyzanckich kłów, siekaczy i trzonowców.

Po zagojeniu się ran do akcji wkraczał protetyk, bo pacjentom w Dziwnowie przysługiwały sztuczne szczęki, jak również sztuczne gałki oczne i operacje plastyczne. Mogli też liczyć na korzystanie z rentgena, faradyzacji, galwanizacji, jono­forezy, naświetlań lampami kwarcowymi, na masaże wodne i inne formy hydroterapii w małym szpitalnym basenie (za całość fizjoterapii odpowiadała doktor Klara Margolis, ciotka Aliny Margolis, żony Marka Edelmana).

Nie krzyczały z bólu, gdy zaczynały rodzić

Z porannej obowiązkowej gimnastyki i zabiegów na sali ćwiczeń zwalniani byli tylko najciężej chorzy oraz kobiety w ciąży, których przewinęło się przez szpital kilkadziesiąt. Z domu towarowego w Szczecinie sprowadzono ponad dwieście smoczków i butelek do karmienia niemowląt, przeszło dwadzieścia wózków i zapas pieluch.

Greczynki i Macedonki, pochodzące najczęściej z górskich wiosek, nie godziły się na badania ginekologiczne ani nawet na obecność lekarza przy porodzie. Nie przyznawały się, w jak bardzo zaawansowanej są ciąży, i nie krzyczały z bólu, gdy zaczynały rodzić. Wiedziały, że krzyk zaalarmuje pielęgniarki, które siłą przewiozłyby rodzącą na salę porodową.

Ordynator oddziału położniczego nie zamierzał tolerować takiej sytuacji – żeby zapewnić kobietom należytą opiekę, młody doktor Leszek Tomaszewski nauczył się po grecku i macedońsku dodatkowych zwrotów. Dzięki temu mógł zrezygnować z obecności tłumacza podczas rutynowych badań i wzbudzić zaufanie pacjentek, tak konieczne przy porodzie.

Z czasem uchodźczynie zaakceptowały szpitalne zasady, choć nie wszystkie. Doktor Tomaszewski zapamiętał, że kobiety upierały się, by rodzić zgodnie ze wskazówkami, jakie otrzymały od matek i babć. W swoim raporcie zanotował:

"Po pierwszym porodzie przybiegł do gabinetu doktor Moniuszko, wykrzykując wzburzonym głosem, choć był to człowiek gołębiego serca: 'Wyobraźcie sobie, koledzy, akcja porodowa w toku, główka się ukazuje, a ta zsuwa się z łóżka na podłogę, klęka i nadstawia ręce, aby złapać dziecko!'".

Z ponad 2 tysięcy pacjentów leczonych w szpitalu w Dziwnowie zmarło mniej niż trzydziestu. Dokładnej liczby nie zna dziś już nikt, mały cmentarz na terenie jednostki zlikwidowano.


Powyższy tekst stanowi fragment książki Dionisiosa Sturisa pt. "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji". Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2022 roku.
Powyższy tekst stanowi fragment książki Dionisiosa Sturisa pt. "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji". Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2022 roku.© materiały partnera

Dionisios Sturis – dziennikarz, pisarz, podcaster. Wieloletni prowadzący radia TOK FM, jako reporter współpracował między innymi z "Dużym Formatem" i "Polityką". Autor kilku książek w tym "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji" (Wydawnictwo Poznańskie 2017, 2022).

Źródło artykułu:WielkaHISTORIA.pl

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (66)