Najbardziej tajny szpital w Polsce. Pacjentów transportowano w klatkach pod osłoną nocy
W styczniu 1949 roku, w odpowiedzi na apele greckich partyzantów, właśnie przegrywających krwawą wojnę domową, władze komunistycznej Polski zgodziły się przyjąć nad Wisłą tysiące rannych i chorych weteranów. Mieli być leczeni w najściślejszej tajemnicy. Bo choć Polska Ludowa wspierała walki w Grecji tysiącami ton uzbrojenia, to oficjalnie zachowywała neutralność wobec konfliktu.
Na tajny szpital dla greckich partyzantów wybrano dawną i kompletnie zrujnowaną bazę niemieckich hydroplanów w Dziwnowie na wyspie Wolin, zabezpieczoną minami w liczbie 100 tysięcy i setkami bomb.
Cztery tygodnie zamiast roku
Ekipa remontowa oceniła, że potrzebuje co najmniej roku, by odbudować zniszczone bloki i koszary, by doprowadzić elektryczność oraz kanalizację. Co najmniej roku, a i to pod warunkiem niezaburzonych dostaw i sporych funduszów. Robotnicy dostali na to wszystko cztery tygodnie i pomoc ze strony wojska.
Żeby utrzymać całą akcję w tajemnicy, musieli w pierwszej kolejności rozebrać most nad Dziwną. Transporty niezbędnych materiałów, w tym żywności, odbierali z pokładu promu, który bez przerwy kursował w tę i z powrotem – między lądem a wyspą.
"Podołacie, podołacie"
Gdy w Dziwnowie ruszał kapitalny remont, doktor Władysław Barcikowski, podczas wojny działacz podziemia i powstaniec warszawski, pracował w Klinice Ortopedycznej Akademii Medycznej w Poznaniu.
Miał trzydzieści trzy lata. Był wysoki, szczupły, przystojny, pełen energii. Właśnie kończył półtoraroczną służbę wojskową i planował dalsze etapy kariery lekarskiej. Chciał jak najwięcej operować, ale coraz bardziej pociągała go też raczkująca w Polsce fizjoterapia.
Nie wiedział, po co nagle wezwano go do Warszawy. Miał się stawić na ulicy Koszykowej, u samego szefa II Oddziału Sztabu Generalnego. Skoro wzywają, trzeba jechać. Generał Komar poinformował młodego lekarza, że ma dla niego misję: zorganizować i poprowadzić szpital polowy na ponad tysiąc łóżek.
Barcikowski pobladł i zaczął zgłaszać wątpliwości – że brak mu doświadczenia, że nie wie, jak się zabrać do tak poważnej sprawy, że może zadaniu nie podołać. "Podołacie, podołacie" – usłyszał w odpowiedzi.
"Stosy rupieci, cegieł, połamanych mebli"
Prace w Dziwnowie ruszyły 18 czerwca 1949 roku. Zaangażowano w nie ponad tysiąc osób, które harowały siedem dni w tygodniu po dwanaście, a nawet czternaście godzin na dobę.
Fizycznie pracowali także żołnierze odbywający służbę w jednostce oraz lekarze i pielęgniarki, wśród nich Maria Marcinkiewicz, przyszła siostra oddziałowa z bloku VI:
Stosy rupieci, cegieł, połamanych mebli i brudy, brudy! Nie ma ani wiadra, ani szczotki, ani nawet żadnej ścierki. Zaczęłyśmy szukać w śmietnikach, w zniszczonych domach. W końcu znalazłyśmy kilka szmat i jakieś naczynie, które posłużyło nam za wiadro.
Zaczęło się sprzątanie systematyczne, mozolna praca. Po dwóch dniach przydzielono lekarzy na blok VI: kierownika doktora Goldsteina i doktora Moniuszkę. Równocześnie przywieziono łóżka, materace, pościel i wszystko, co może być potrzebne do prowizorycznego urządzenia szpitala. W czwórkę zaczynamy to wszystko wnosić, ustawiać, urządzać…
"Wszyscy złożyli przysięgę, że nie puszczą pary z ust"
Gdy miesiąc później remont dobiegał końca, pierwszy statek z rannymi partyzantami był już w drodze – wyruszył z albańskiego portu w Durrësi. Przerobiony na pływający szpital "Kościuszko", z siedmiuset pięćdziesięcioma pasażerami na pokładzie, zacumował w Świnoujściu w nocy z 25 na 26 lipca 1949 roku.
Osoby mieszkające w pobliżu mola zostały na czas tajnej operacji wysiedlone. Na przybyszów czekały dwa plutony żołnierzy, czternastu lekarzy różnych specjalności, siedemnaście pielęgniarek i osiemnaście osób personelu pomocniczego.
Wszyscy złożyli wcześniej przysięgę, że nie puszczą pary z ust. Gdyby puścili, groziłoby im dwadzieścia pięć lat za kratami.
"Ciężko rannych umieszczano w specjalnych klatkach"
"O świcie zaczął się ruch" – pisze we wspomnieniach doktor Władysław Barcikowski.
Było chłodno i panował jeszcze mrok, gdy rozpoczęto wyładunek. Ciężko rannych umieszczano w specjalnych klatkach, które były przenoszone ze statku przez dźwigi. Trochę marzli w czasie tej krótkiej podróży ponad statkiem, nim postawiono ich na lądzie. A tam momentalnie pojawiali się jacyś ludzie w nieznanych im mundurach, pieczołowicie okrywali kocami, układali na noszach i wsuwali do sanitarek, które natychmiast odjeżdżały […].
Lekko ranni sami schodzili na ląd. Przy trapie stał żołnierz i wręczał każdemu koc. Później zajęli miejsca w ciężarówkach i nielicznych autobusach, gdzie podawano im gorące napoje. Paru rannych z amputowanymi nogami przeniesiono na rękach do czekających pojazdów. Jeden z nich płakał. Nie z bólu, lecz ze wzruszenia, że tak po matczynemu nim się zajęto […].
Dziwni przybysze ubrani byli na pół cywilnie, na pół wojskowo, mieli furażerki podobne do amerykańskich. Byli brudni, zarośnięci, zaniedbani i smutni. Nic nie mówili. Sprawiali wrażenie zdziwionych i niepewnych […]. Ciężko ranni byli prowizorycznie tylko opatrzeni brudnymi, przekrwawionymi bandażami i szmatami. Wyzierały spod nich ropiejące rany. Wyglądało na to, że na statku brakowało środków opatrunkowych. Niektóre kończyny raziły zniekształceniami. Wrażenie było mocne – obraz nędzy i rozpaczy.
Po zakończeniu całej operacji samochody szybko opuściły Świnoujście. Przejechały przez puste Międzyzdroje, nim wczasowicze zdążyli się obudzić […]. Widać było, że ci przeważnie prości ludzie przeżyli gehennę. Przyjechali zmęczeni, wychudzeni i schorowani, często wycieńczeni długotrwałymi cierpieniami. Źle unieruchomione kończyny sprawiały im ból przy każdym ruchu. Wielu z nich gorączkowało […]. Tylko niektórzy odmawiali jedzenia.
Większość wyciągała ręce po kanapki, których góry piętrzyły się w punkcie karmienia. Pokazywali na migi chleb i gestykulując, pytali, czy mogą dostać jeszcze. Później mówili, że nie mogli się nadziwić, że było tak dużo świeżego chleba. Śnił im się tyle razy w partyzantce, a tu mogli jeść bez ograniczeń […]. Rannych szybko rejestrowano, zdejmowano z nich ubrania i brudną bieliznę.
Obmywano prowizorycznie, golono, zrzucano brudne bandaże i szmaty wraz z niezdatnymi do użytku łachmanami, które palono przed halą. W czystej części hali ubierano chorych w zupełnie nowe pidżamy, układano na noszach i jak najprędzej przewożono na oddziały".
"Pu se ponái? Gdzie cię boli?"
Polscy lekarze szybko opanowali najważniejsze zwroty w obcym języku:
– Kalimera. Dzień dobry – witali partyzantów w trakcie obchodu, wchodząc do kolejnej sali.
– Kalimera.
– Pu se ponái? Gdzie cię boli?
– Edo me ponái – odpowiadał pacjent, wskazując na głowę, na pusty oczodół, na ropiejącą ranę na brzuchu, na kikut ręki lub nogi.
– Apó pote se ponái? Od jak dawna cię boli? – Apó eksi mines. Od sześciu miesięcy. Najwięcej było złamanych kończyn, pogruchotanych stawów, ran postrzałowych, odłamków w czaszce, uszkodzeń tkanki mózgowej i nerwów obwodowych.
Nie brakowało także połamanych szczęk, stanów zapalnych kości, niedowładów, przykurczy, różnych chorób wewnętrznych, zakaźnych, przypadków niedożywienia i dziesiątków innych schorzeń. Poza tym niemal powszechnie występowała wojenna trauma.
Spośród blisko 2 tysięcy Greków i Macedończyków, którzy trafili do tajnego szpitala polowego w Dziwnowie na wyspie Wolin, większość potrzebowała długiego, skomplikowanego leczenia, wielokrotnych operacji i bolesnych zabiegów rehabilitacyjnych.
Największe dramaty przeżywali pacjenci i pacjentki po amputacjach, którym już wcześniej – jeszcze w improwizowanych górskich lecznicach na terenie walczącej Grecji – odjęto nogi czy ręce gilotyną, bez znieczulenia, w warunkach jak najdalszych od sterylności. Docierali do Polski z niezamkniętą, owrzodzoną raną, z zakażeniami, w stanie, który często wymagał natychmiastowej reamputacji. (…)
Barcikowski i pozostali chirurdzy operowali niemal bez przerwy – na dwie zmiany. Neurolodzy i okuliści także mieli ręce pełne roboty, podobnie szpitalni dentyści (wśród nich żona doktora Barcikowskiego, Seweryna), którym do pomocy trzeba było skierować studentów stomatologii.
Po latach wojny, a tym samym braku higieny, dziurawe zęby partyzantów chwiały się, kruszyły i nadawały tylko do usunięcia. Brzdęk! Brzdęk! – lądowały w metalowym wiadrze setki partyzanckich kłów, siekaczy i trzonowców.
Po zagojeniu się ran do akcji wkraczał protetyk, bo pacjentom w Dziwnowie przysługiwały sztuczne szczęki, jak również sztuczne gałki oczne i operacje plastyczne. Mogli też liczyć na korzystanie z rentgena, faradyzacji, galwanizacji, jonoforezy, naświetlań lampami kwarcowymi, na masaże wodne i inne formy hydroterapii w małym szpitalnym basenie (za całość fizjoterapii odpowiadała doktor Klara Margolis, ciotka Aliny Margolis, żony Marka Edelmana).
Nie krzyczały z bólu, gdy zaczynały rodzić
Z porannej obowiązkowej gimnastyki i zabiegów na sali ćwiczeń zwalniani byli tylko najciężej chorzy oraz kobiety w ciąży, których przewinęło się przez szpital kilkadziesiąt. Z domu towarowego w Szczecinie sprowadzono ponad dwieście smoczków i butelek do karmienia niemowląt, przeszło dwadzieścia wózków i zapas pieluch.
Greczynki i Macedonki, pochodzące najczęściej z górskich wiosek, nie godziły się na badania ginekologiczne ani nawet na obecność lekarza przy porodzie. Nie przyznawały się, w jak bardzo zaawansowanej są ciąży, i nie krzyczały z bólu, gdy zaczynały rodzić. Wiedziały, że krzyk zaalarmuje pielęgniarki, które siłą przewiozłyby rodzącą na salę porodową.
Ordynator oddziału położniczego nie zamierzał tolerować takiej sytuacji – żeby zapewnić kobietom należytą opiekę, młody doktor Leszek Tomaszewski nauczył się po grecku i macedońsku dodatkowych zwrotów. Dzięki temu mógł zrezygnować z obecności tłumacza podczas rutynowych badań i wzbudzić zaufanie pacjentek, tak konieczne przy porodzie.
Z czasem uchodźczynie zaakceptowały szpitalne zasady, choć nie wszystkie. Doktor Tomaszewski zapamiętał, że kobiety upierały się, by rodzić zgodnie ze wskazówkami, jakie otrzymały od matek i babć. W swoim raporcie zanotował:
"Po pierwszym porodzie przybiegł do gabinetu doktor Moniuszko, wykrzykując wzburzonym głosem, choć był to człowiek gołębiego serca: 'Wyobraźcie sobie, koledzy, akcja porodowa w toku, główka się ukazuje, a ta zsuwa się z łóżka na podłogę, klęka i nadstawia ręce, aby złapać dziecko!'".
Z ponad 2 tysięcy pacjentów leczonych w szpitalu w Dziwnowie zmarło mniej niż trzydziestu. Dokładnej liczby nie zna dziś już nikt, mały cmentarz na terenie jednostki zlikwidowano.
Dionisios Sturis – dziennikarz, pisarz, podcaster. Wieloletni prowadzący radia TOK FM, jako reporter współpracował między innymi z "Dużym Formatem" i "Polityką". Autor kilku książek w tym "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji" (Wydawnictwo Poznańskie 2017, 2022).