Blisko ludzi"Nam brakowało tylko wózka". Odebrano im dzieci z powodu biedy

"Nam brakowało tylko wózka". Odebrano im dzieci z powodu biedy

Jak jest dramat, to muszą być przede wszystkim: bohaterowie (główni i drugoplanowi), zawiązanie akcji i finał, często tragiczny. Historie rodzin, którym odebrano dzieci z powodu biedy, idealnie do takiego schematu pasują.

"Nam brakowało tylko wózka". Odebrano im dzieci z powodu biedy
Źródło zdjęć: © Aneta Wawrzyńczak
Aneta Wawrzyńczak

Jak jest dramat, to muszą być przede wszystkim: bohaterowie (główni i drugoplanowi), zawiązanie akcji i finał, często tragiczny. Historie rodzin, którym odebrano dzieci z powodu biedy, idealnie do takiego schematu pasują.

Akt pierwszy zaczyna się przeważnie w ośrodku pomocy społecznej - tak twierdzą przedstawiciele fundacji zajmujących się problemem, tak też opowiadają sami zainteresowani, którzy w dramacie wcielają się w role mamy i taty.

Łukasz z Chorzowa mówi na przykład: - Gdybyśmy mogli cofnąć czas, nigdy byśmy się nie przeprowadzili do Chorzowa, nie zgłosili do opieki społecznej po pomoc. Bo wtedy się zaczęły wszystkie problemy.
Jego partnerka Eliza dodaje: - Wolałabym żyć w nędzy, ale dzieci miałabym przynajmniej przy sobie.
Magda spod Krakowa wyjaśnia: - Zarzucono mi, że skoro chodzę do MOPS-u, to znaczy, że jestem biedna i nie stać mnie na dzieci. A chodziłam, bo wszyscy chodzą. Pijakom dają pieniądze, to dlaczego ja mam nie skorzystać, byłoby na nowy ciuch dla młodej czy jogurty.

Marek Szambelan, prezes Fundacji "Razem Lepiej": - W Polsce co 10. dziecko żyje w skrajnej nędzy, a co 4. żyje w ubóstwie, niech sobie więc pani wyobrazi, gdyby te wszystkie dzieci poszły do pomocy społecznej, jaki tu byłby margines. Ile osób nie zwraca się po pomoc, ilu osobom wręcz pracownicy socjalni mówią: niech pani nie przychodzi po pomoc, bo będzie pani miała kontrolę, zabranie dzieci itd.

Małgorzata Lusar z Fundacji Rzecznik Praw Rodziców: - Bywa tak, że instytucje zaczynają się interesować daną rodziną wyłącznie z powodu biedy, a potem, zamiast jej pomóc, koncentrują się na tym, co przemawia na jej niekorzyść. Gdyby nie bieda, nikt by się nie doszukiwał jakiejkolwiek niewydolności wychowawczej.

Łukasz jeszcze macha ręką: - Ja to już do OPS-u nigdy nie pójdę. Bo co pójdę po pomoc, to mam sprawę w sądzie.

Zabawki czekają na dzieci

U Łukasza Rakowskiego i Elizy Wojtysik biedę widać gołym okiem. Mieszkanie jest maleńkie, raptem pokój z kuchnią i łazienką, tapeta odchodzi ze ścian. Ale jest czysto, na kredensie stoją równo poukładane zabawki, naprzeciwko, na oparciu kanapy, kilka pluszaków, pod ścianą - pościelone łóżeczko. Jakby potulnie czekały na dzieci, których już tu nie ma i nie wiadomo, kiedy znów będą. I czy w ogóle.

- Ania urodziła się w sierpniu 2015 roku. Dwa dni przed porodem był pracownik socjalny i powiedział, że jak się dziecko narodzi, to mam przyjść do OPS-u, żeby dostać jakąś pomoc. Ania się urodziła, więc ja poszedłem to zgłosić. Nie wiedziałem, że pracownik socjalny wystosuje do sądu pismo o zabezpieczenie dziecka. Napisał, że nie mamy wyprawki, a myśmy wszystko mieli: pudry, butelki, pampersy - opowiada Łukasz i wyciąga z szafki przykurzone już pieluchy. - A nam brakowało tylko wózka, mieliśmy dostać po porodzie od mamy Elizy.

Jeszcze przed urodzeniem Ani, na jesieni 2014 roku, Łukasz i Eliza musieli pożegnać się "tymczasowo" z trójką starszych dzieci: Natalką, Rafałem i Zuzią. - Wcześniej mieszkaliśmy w Szopienicach, u jej rodziców, jeszcze wcześniej w Dąbrowie Górniczej i też korzystaliśmy z opieki, ale tam nie było żadnych problemów - mówi Łukasz. - Nie było - potakuje Eliza. - Przeprowadziliśmy się do Chorzowa, zgłosiliśmy się do opieki społecznej i się zaczęło - dodaje Eliza, a Łukasz jeszcze precyzuje: - Myśmy się wprowadzili w marcu, a na czerwiec już była rozprawa w sądzie. Dostaliśmy kuratora, później też asystenta rodziny.

Według Łukasza kurator przychodziła raz na trzy miesiące, a pisma do sądu pisała co miesiąc. A w nich: że dzieci nie mają zabawek, że jest brudno, że nic nie jedzą.
Pani Ania, była asystentka tej rodziny: - Dla mnie to jest absurd. Rodzina ma swoje problemy i temu się nie da zaprzeczyć, ale trudno ich o to winić. Nie jest łatwo wychowywać trójkę niepełnosprawnych dzieci. Natomiast to chyba jedyna rodzina, którą miałam pod opieką, a która była zawsze uczciwa, jeżeli nawet coś było nie tak, potrafili się do tego przyznać.Widać, że chcą współpracować, są szczerzy, bardzo im na dzieciach zależy. Nie miałam takiego przypadku, żeby któraś rodzina tak walczyła o dzieci jak oni.

Może pod lupą znaleźli się dlatego, że wszystkie dzieci mają orzeczenia o niepełnosprawności. Eliza wyjaśnia: - Natalia jest w stopniu umiarkowanym upośledzona i ma zaburzenia emocjonalne, Rafał ma znaczne upośledzenie, a Zuzia jest opóźniona ruchowo i umysłowo. Ania? Nie wiadomo jeszcze, co z nią. Jak tą panią (opiekunkę z rodziny zastępczej) proszę, żeby poszła z nią do neurologa, to ona twierdzi, że jest jeszcze za mała, a przecież po dziecku widać, że jest z nią jakiś problem.

Łukasz pokazuje sfatygowane nieco dokumenty. - Niech pani patrzy: w listopadzie 2012 roku, jeszcze u nas, Natalia miała tylko 10-N (choroby neurologiczne), a teraz, to znaczy w grudniu 2014, miała jeszcze dodatkowo 12-C (całościowe zaburzenia rozwojowe) i 01-U (upośledzenie umysłowe) - czyta. - Zuzi poprawiło się u rodziny zastępczej, ale to dlatego, że my cały czas chodzimy z nią na rehabilitację. Natomiast Natalii się pogorszyło - mówi Eliza. Łukasz dodaje: - W domu nam mówiła: "mama", "tata", "daj", te najprostsze słowa. A teraz to dziecko jest zamknięte w sobie, przestało mówić, przestało reagować na swoje imię.

W ich przypadku obyło się bez interwencji policji, sami musieli pod nadzorem przedstawiciela OPS-u rozwieźć dzieci. - Powiedzieli nam, że tak będzie lepiej, jak dzieci pojadą z nami, to nie będą tak przeżywać - mówi Eliza, a Łukasz denerwuje się: - Te dzieci są porozrzucane po całym kraju.

Bo tak: najmłodsza Ania jest w rodzinie zastępczej, prosto ze szpitala tam trafiła; Zuzia też jest w rodzinie zastępczej, ale innej, Natalia i Rafał póki co są w ośrodku prowadzonym przez zakonnice, ale już Łukasz dostał pismo, że lada moment zostaną przeniesione do Domu Pomocy Społecznej pod Rzeszowem.

Łukasz: - Jak dzieci odprowadzamy po widzeniu, to płaczą, rzucają się na ziemię, nie chcą do ośrodka wracać. Myśmy nawet nie raz zgłaszali w OPS-ie, że może coś się złego tym dzieciom dzieje…
Pani Ania: - Widziałam, jak dzieciaki przyjeżdżały na urlopowanie, przychodziłam tam codziennie. One przez pierwsze dwa dni były obce, dopiero jak poczuły, że nie będą z rodzicami rozłączane, były radosne, non stop się przytulały, były przeszczęśliwe. A jak wracały do rodzin zastępczych, ośrodka, był duży problem, nie chciały jeść - i wszyscy winili za to Łukasza i Elizę. Nikt nie wziął pod uwagę normalnej reakcji dziecka, które przeżywa rozłąkę!

Rodzice pisma piszą

Łukasz i Eliza mieszkanie wynajmują, czynszu (980 złotych) nie płacą, nie mają z czego, Łukasz, jest chorowity, ma rentę socjalną, 500 złotych, nieraz uda się dorobić parę groszy, Eliza pracuje od kilku miesięcy, na trzy zmiany, 9,5 złotego za godzinę brutto, umowę ma póki co do kwietnia, zobaczy się, co szef dalej postanowi.

Wśród warunków, które muszą spełnić, by odzyskać dzieci, jest właśnie praca Elizy, trening kompetencji wychowawczych (przeszli oboje, indywidualnie, ok. 10 spotkań) i poprawa warunków mieszkaniowych. - Złożyliśmy wniosek o mieszkanie socjalne, pół roku czekaliśmy, właśnie przyszła decyzja odmowna, za mało punktów mamy. A pisaliśmy, że to jest dla nas warunek, żeby odzyskać dzieci. Teraz mam mieć spotkanie z prezydentem Chorzowa w tej sprawie, bo w Katowicach to nie ma co liczyć - mówi Łukasz.

Eliza wtrąca: - Składaliśmy wnioski, ale dostawaliśmy pisma, że za mało punktów mamy. A jak nam dzieci zabrali, to musieliśmy składać znów, bo z wniosku odrzucili dzieci, to teraz na dwie osoby mieliśmy się starać, a nie na sześć. No i nie dostaliśmy.

Łukasz chwali sobie asystentkę rodziny, panią Anię, przychodziła przez półtora roku, 3-4 razy w tygodniu, na dwie godziny. - Widziała, jak dzieciom obiady gotujemy, bawiła się z nimi, nam pomagała z pismami. Złego słowa na nią nie powiem. Jak dzieci były urlopowane w zeszłym roku na święta, to nam załatwiła Szlachetną Paczkę, pralkę dostaliśmy, pościele nowe. A w tym roku nie dostaliśmy, bo nam się asystent zmienił i ta nowa pani powiedziała, że nam nie pomoże.
Eliza: - Że są inne rodziny, które bardziej potrzebują.

Nie mogą liczyć na wsparcie

Rodzinny Ośrodek Diagnostyczno-Konsultacyjny na wniosek sądu przeprowadził kilka badań Elizy i Łukasza.
O niej napisano m.in. tak: "Pobudzona, napastliwa, nastawiona obronnie (…). Pobudzenie badanej nie było widoczne w kontakcie z dziećmi; w relacji z małoletnim była spokojniejsza. Chętnie pozostawała z nimi w bliskim kontakcie; widać było, że są one dla niej ważne pod względem uczuciowym. Próbowała godzić wymagania związane z udziałem w procedurze badawczej z monitorowaniem podstawowych potrzeb dzieci".

O nim: "Opiniowany jest w dużej mierze osobą tolerancyjną, jaka - zwłaszcza ze strony kochanych przez niego osób - jest w stanie pomieścić wiele zachowań, które innych mogłyby irytować. Potrafi stawiać potrzeby własne na tle potrzeb innych; podejmować działania wymagające od niego wysiłku i poświęcenia (na niwie rodziny będzie to prawdopodobnie zaangażowanie w zaspokajanie potrzeb materialnych)".

O obojgu: " Uwagę zwraca fakt, że konkubenci przy sporym wyzwaniu, jakim jest opieka nad trójką małych dzieci z orzeczoną niepełnosprawnością - faktycznie nie mogą liczyć na wsparcie osób innych niż przedstawiciele służb społecznych".

Łukasz i Eliza wciąż tęsknią, martwią się, ślą pisma chociażby o urlopowanie dzieci. Piszą w nich: "chcielibyśmy pokazać, że potrafimy zająć się naszymi dziećmi, bo bardzo ich kochamy", "bardzo prosimy o danie nam jednej szansy".

- No ale dzieci były urlopowane raz, na święta, na resztę pism nie dostajemy odpowiedzi - wyjaśnia Łukasz. I dodaje, że zna inne rodziny, którym wiedzie się gorzej, ale dzieci im nikt nie odbiera. - Nawet tu niedaleko, przyjeżdża policja, dzieci wylatują w nocy z płaczem. Tam się opieka nie zainteresuje.

Pani Ania: - Miałam też rodzinę, przepraszam, że wprost powiem, dzieci z psami jadły z jednej miski i chodziły w swoich odchodach non stop, zostały zabrane dzięki naszej interwencji. Ale wróciły. To nie jest sprawiedliwe moim zdaniem, że się oddaje dzieci rodzicom w sytuacji, gdy jest naprawdę zagrożenie ich zdrowia i życia, to dlaczego nie tutaj?W ich przypadku nie ma żadnych sensownych argumentów. Mają problemy? No to trzeba im pomagać, nawet cale życie niech mają wsparcie. Ale dzieci, jeśli im się nie dzieje krzywda, powinny być z rodzicami.

I tak dzieci nie odzyskałam

Pierwsze, co się rzuca w oczy, jak się idzie do domu Magdy w 4-tysięcznej wsi w małopolskim, to plac zabaw dla dzieci. Drugie - sama Magda, która już czeka w progu. Trzecie - jej oczy, które co chwilę uciekają w stronę huśtawek i szklą się od łez.

W środku, na piętrze, mały pokój z otwartą kuchnią, posłane łóżko, niewielka meblościanka, biurko z komputerem. Czas się jakby tu zatrzymał, wstrzymał oddech, czeka, kiedy wrócą dzieciaki. Wraz z czasem czekają na nie: równiutko poukładane ubranka w przeszklonej szafce, otwarte opakowania pieluch, napoczęte kremy i oliwki, opróżnione do połowy ciemne butelki, na których połyskują krople zaschniętych syropów.

- Ponad rok minął, jak widziałam córeczkę ostatni raz. Dopiero teraz mogę o tym opowiadać, wcześniej był od razu płacz, histeria, słowa nie mogłam z siebie wydusić - wyjaśnia Magda zerkając w stronę huśtawek. - Co rano, jak wychodzę do pracy, odwracam głowę w drugą stronę i po prostu lecę.

Babcia strofuje ją: "pochowaj te zabawki, ubranka, po co się katujesz!". Magda odpowiada: "to moja ostatnia nadzieja, że wrócą, wiem, że będą już za duże, więc wszystko się rozda biednym dzieciom, ale póki są, to ja mogę żyć myślą, że może jednak się uda".

Magda nie ma pojęcia, co się dzieje z jej dziećmi - ani nawet, gdzie się podziewają, bo poszły do adopcji. - Wiedziałam, że może się tak to skończyć. Ale ja cały czas chodziłam na spotkania z nimi, do psychologa, szukałam pracy, wyremontowałam pokój. Takie warunki mi sąd przedstawił, żebym mogła starać się o przywrócenie władzy rodzicielskiej i ja je wszystkie spełniłam. A i tak dzieci nie odzyskałam - wyjaśnia Magda.

Z synkiem przestała się widywać wcześniej, miał dwa tygodnie, gdy został zabrany, w ogóle jej nie poznawał, strasznie płakał, Magdzie się serce krajało, nie chciała, by się bał. Ale z córką spotykała się regularnie, w maleńkim pokoiku Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, na godzinę. I tak co tydzień, do stycznia 2015 roku. - Zadzwonili do mnie dzień wcześniej wieczorem, powiedzieli, że następnego dnia mam ostatnie spotkanie z córką. I że mam jej o tym sama powiedzieć, że już mnie nigdy więcej nie zobaczy.

Magda do OPS-u zgłosiła się jeszcze przed narodzinami córki. Skromnie im się żyło, ale żeby biednie, to Magda nie powie. Jej partner nie pracował, przyznaje, może dlatego, że wypić też lubił, kilka piw wieczorem, ale burd żadnych, przemocy to u nich w domu nie było. Jego bracia za granicą siedzą, prace mają dobre, zawsze paroma groszami podratowali. W międzyczasie urodziła się córka i, jak mówi Magda, problemu żadnego nie było. Dopiero jak zaszła w drugą ciążę.
- W MOPS-ie mieli do mnie pretensje, że nie powiedziałam im, że jestem w ciąży. A ja się nikomu tłumaczyć nie muszę. Na co mi pani z MOPS-u powiedziała, że lepiej byłoby, gdybym zostawiła dziecko po porodzie w szpitalu, bo inaczej odbiorą mi oboje - wspomina.

Faktycznie, coś jej w głowie świtało, że może tak byłoby lepiej, nawet M. z córeczką wysłała do jego braci, żeby mała nie zobaczyła braciszka, nie dopytywała, nie tęskniła. Ale jak wzięła syna pierwszy raz na ręce, to ta lampka rozsądku momentalnie zgasła. - Tego się nie da tak po prostu zrobić. Kim ja musiałabym być, żeby własne dziecko oddać? Wtedy postanowiłam: suchy chleb będę jadła, ale dzieci będą miały wszystko - mówi Magda.

Do Magdy już wcześniej przychodziła asystentka rodziny, raz w tygodniu, czasem raz na dwa tygodnie; niekiedy na godzinę, częściej na kwadrans. - Tłumaczyła, że jest jedna na całą gminę, a pod opieką ma ponad 30 rodzin, więc po prostu nie ma możliwości, żeby być dłużej, częściej - wyjaśnia Magda. - Patrzyła, co, gdzie, jak, co się dzieje, co robię, czy na przykład gotuję zupę. Dawała wytyczne: że mam szukać pracy, iść do psychologa, uczyć się sprzątania, gotowania. No, pierdoły. A jak się uczepiła, że nie poszłam do dermatologa, dwa miesiące nie dawała mi żyć. A ja nie poszłam, bo nie miałam pieniędzy, bo wolałam coś dziecku kupić… I jak poszłam, to już było za późno, już poszła opinia do sądu, że nie wykonuję poleceń.

Magda ma też żal do kuratorki. - Tyle razy do niej jeździłam, prosiłam o pomoc, nigdy nie miała dla mnie czasu. A później przyszło pismo, że zostałam pozbawiona praw rodzicielskich. I tyle.

To znaczy jeszcze nie tyle, dwa tygodnie później jeszcze przed 8 rano zjawił się u nich lekarz, zbadał dzieci, powiedział ponoć, że są zdrowe, zadbane, spakował się i poszedł. A za kwadrans już była policja, kurator, pani z PCPR-u. Z relacji Magdy wynika, że wyglądało to tak:
Kurator powiedziała: "proszę mi oddać dzieci". M. złapał odruchowo córkę, Magda akurat syna karmiła, rzuciła: "nie oddam!". "Chyba nie chcecie, żebyśmy musieli używać siły", powiedział któryś z policjantów pilnujących wyjścia. Córka zapłakała: "mamusiu, ja nie chcę!". I właściwie tyle. Magda ubrała córkę w różowy dres, M. chciał wyskoczyć przez okno, cudem go policjant złapał (pół roku później M. popełnił samobójstwo). Dzieci Magda zobaczyła dopiero dwa tygodnie później, na widzeniu w PCPR. Wcześniej tam dzwoniła, słyszała, że wszystko w porządku.
- Co z tego, że tak mi powiedzieli, jak ja od zmysłów odchodziłam, co się dzieje z moimi dziećmi. A teraz, jak są w adopcji? Jak się nieraz słyszy, co się dzieje w rodzinach zastępczych… Kto mi teraz powie, że wszystko jest dobrze, że moim dzieciom nie dzieje się krzywda, że ktoś nie bije, nie molestuje moich dzieci? Kto mi powie, że jakaś inna matka może je kochać tak samo jak ja?

Dobro i interes dziecka

- Umieszczenie dziecka w pieczy zastępczej jest najdalej idącą ingerencją państwa w życie rodziny i powoduje diametralną zmianę w sytuacji małoletniego. Z tego względu jej podjęcie wymaga szczegółowego badania wszystkich okoliczności sprawy, z uwzględnieniem najwyższego nakazu, jakim jest dobro i interes dziecka. Piecza zastępcza, jako środek tymczasowej pomocy rodzinie, powinna być stosowana tylko wtedy, gdy inne działania nie dały pożądanego skutku lub gdy ze względu na okoliczności zachodzi potrzeba niezwłocznego odebrania dziecka z rodziny - podkreśla Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka.

Zgodnie z prawem rodzice mogą zostać pozbawieni władzy rodzicielskiej w trzech przypadkach: gdy nie może być ona wykonywania z powodu trwałej przeszkody (rodzic zaginął, siedzi w więzieniu, jest przewlekle chory etc.), gdy rodzice jej nadużywają (zmuszają dziecko do pracy albo popełniania przestępstw, nadmiernie karcą, wykorzystują seksualnie) albo gdy w sposób rażący zaniedbują swoje obowiązki wobec dziecka.

- Żaden sąd rodzinny nigdy nie odebrał dziecka rodzicom tylko z powodu niedostatku czy biedy - podkreślała w styczniu 2014 roku w rozmowie z PAP sędzia Karolina Sosinska.

Półtora roku później, w czerwcu 2015 roku, ówczesna wiceminister pracy i polityki społecznej Elżbieta Seredyn przekonywała w Sejmie: - To zawsze jest jedna z przyczyn, podkreślam: to nie jest przyczyna, to jest jedna ogniskowa.

A wiceminister sprawiedliwości Wojciech Hajduk informował, że po zbadaniu wszystkich spraw od 2012 roku wyszło na to, że tylko w ośmiu sprawach oddanie dzieci do tzw. pieczy zastępczej nastąpiło z powodu "trudnej sytuacji materialnej, braku środków finansowych na zaspokojenie podstawowych potrzeb, niewystarczającego wsparcia ze strony organów pomocy społecznej" (w dwóch sprawach - na wniosek samych matek).

- Bardzo trudno jest dotrzeć do tych spraw, gdzie bieda i jej konsekwencje są przyczyną odbierania dzieci rodzicom, bo często sąd rozszerza zarzuty na przykład o "niewydolność wychowawczą". Wtedy formalną przyczyną odebrania dzieci nie są warunki socjalno-bytowe. A tak naprawdę jest to uzasadnienie na siłę. W 2010 roku ówczesna minister pracy Jolanta Fedak i jej zastępca przyznali z mównicy sejmowej, że w co 5. przypadku odbierania dziecka rodzicom przyczyną jest właśnie bieda. Pani minister nazwała to wprost hańbą systemu wsparcia - odbija piłeczkę Małgorzata Lusar z Fundacji Rzecznik Praw Rodziców. Organizacja od 2013 roku prowadzi telefon wsparcia dla rodziców zagrożonych odebraniem dzieci m.in. z powodu biedy, w tym czasie pomogła ponad 800 rodzinom.

Biuro Rzecznika Praw Dziecka właśnie analizuje 61 przypadków odebrania dzieci rodzicom w I półroczu 2015 r. wyłącznie z powodów ekonomicznych. Wcześniej Marek Michalak zbadał 33 postępowania wskazane przez NIK - i nie stwierdził żadnych nieprawidłowości. "W żadnym z przypadków okolicznością główną lub wyłączną, skutkującą wydaniem orzeczenia o umieszczeniu dziecka w pieczy zastępczej była trudna sytuacja materialna rodziny", podaje biuro RPD. Były za to m.in.: choroba alkoholowa rodziców (52 proc.), zaniedbania opiekuńczo-wychowawcze (39 proc.), przemoc (36 proc.), trudna sytuacja materialna rodziny (21 proc.) czy zaburzenia psychiczne rodziców (12 proc.)

Umieszczenie dziecka w pieczy zastępczej wyłącznie z powodu ubóstwa, wbrew woli rodziców nie jest dopuszczalne - przewiduje nowela Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, uchwalona w połowie lutego tego roku przez Sejm.

To jest po prostu wielki biznes

- Tam, gdzie jest patologia, nikt się dzieckiem nie opiekuje, nikt nie dba o nie, bez dwóch zdań dziecko trzeba ratować, oddać pod opiekę rodziny zastępczej, domu dziecka bądź nawet do adopcji. W przeciwnym przypadku, gdy dziecko jest bezpieczne, nic mu się nie dzieje, a rodzina jest po prostu biedna, to jest po prostu niszczenie tej rodziny - uważa Marek Szambelan.

I dodaje: - To jest po prostu wielki biznes, pieniądze, układy. Ludzie, którzy prowadzą rodzinne domy dziecka czy rodziny zastępcze robią wszystko, żeby nie oddać dziecka, bo im się to nie opłaca. Dochodzi nawet do swoistej "kradzieży" dziecka, szczególnie gdy rodzinie odbierane jest maleńkie dziecko, które o dziwo trafia do bezdzietnego bogatego małżeństwa, (niezawodowej rodziny zastępczej), które jakimś "cudem" powiązane jest z opieką społeczną. Taka tzw. rodzina zastępcza nigdy już dziecka nie odda.

Rodzina zastępcza, w zależności od wieku dziecka, pokrewieństwa lub nie, ew. niepełnosprawności, otrzymuje średnio 2,5 tysiąca złotych miesięcznie. - O ile taniej, już z czysto ekonomicznego punktu widzenia, byłoby przeznaczyć te pieniądze na pomoc ubogiej matce? Nawet nie, żeby dać jej pieniądze do ręki, nie rybę, a wędkę, pomóc jej znaleźć pracę? - pyta retorycznie Szambelan.

Marek Michalak przyznaje, że nie ma wiedzy o funkcjonowaniu takiego "biznesu", i podkreśla, że władza rodzicielska zostaje najpierw ograniczona, dziecko trafia do pieczy zastępczej (nie adopcji), a rodzice mają "czas, aby zmobilizować się, naprawić to co było złe i wykazać sądowi, że są gotowi ponownie stawić czoła rodzicielstwu". - Jeżeli ktokolwiek zna sytuację, w której podjęto decyzję o odebraniu dziecka rodzicom, choć nie było ku temu prawnych przesłanek, powinien poinformować o tym Rzecznika Praw Dziecka. Bardzo szczegółowo przeanalizuję taką sprawę i jeżeli będzie to zasadne - udzielę w ramach posiadanych kompetencji wszelkiej możliwej pomocy dzieciom i ich rodzinom - podkreśla Michalak.

Teoretycznie od 1 stycznia 2012 roku państwo robi wszystko, by zatrzymać dziecko w rodzinie - stąd m.in. instytucje asystenta rodziny, rodziny wspierającej i placówki wsparcia dziennego. Z obserwacji przedstawicieli fundacji to jednak tylko fasada. - Jest szeroki wachlarz pomocy, konstruktywnego wsparcia rodziny, które pozwoliłyby jej wyjść z problemów, czy to biedy, czy jakiejś niezaradności życiowej, a jednocześnie mogłyby ochronić ją przed najbardziej drastycznym krokiem, jakim jest odebranie dzieci. Tylko że wiele rodzin nie ma nawet okazji doświadczyć wsparcia, które mogłoby pomóc rozwiązać te problemy, z którymi rodzina się boryka. Tego etapu nie ma, jest od razu etap kontroli, ingerencji i wyciągania bardzo daleko idących konsekwencji - mówi Małgorzata Lusar.

Jako przykład podaje asystentów rodziny, którzy albo działają za krótko (rok, półtora, gdzie minimalny okres świadczenia takiej pomocy, by była efektywna bardziej niż efektowna, to dwa lata, albo - jak w przypadku Magdy - są przeciążeni pracą. - Asystent rodziny, piękna nazwa, powinien pomagać, wspierać. Ale w praktyce niewiele osób widząc, że jest problem w rodzinie, rzeczywiście chce jej pomóc, większość od razu składa wniosek do pracownika socjalnego i sądu. To taka spychologia, każdy umywa ręce, żeby mieć święty spokój - ocenia z kolei Marek Szambelan.

Zdaniem Rzecznika Praw Dziecka "nie ma innej instytucji będącej tak blisko rodziny", a ich praca "z pewnością wpłynęła na spadek liczby dzieci umieszczonych w pieczy zastępczej o prawie 17 tys.". - Dlatego tak mocno zabiegałem w 2014 roku o zmniejszanie liczby podopiecznych asystenta, co ostatecznie zapisano w przepisach. Znam wiele przykładów świetnie funkcjonujących rodzin, którym pomagają asystenci, aczkolwiek pewnie są i takie, gdzie ta forma pomocy nie działa tak jak powinna - zauważa Michalak.

Marek Michalak podkreśla natomiast, że "trafność rozstrzygnięcia sądu opiekuńczego o odebraniu dziecka z rodziny i umieszczeniu w pieczy zastępczej zależy nie tylko od przepisów prawa, ale i od doświadczenia życiowego i zawodowego sędziego, wypracowania przez niego dobrych relacji z osobami i instytucjami działającymi na rzecz rodzin". - Brak zaufania do partnerów społecznych, a także występujący czasami po stronie sędziów brak fachowej wiedzy psychologicznej, pedagogicznej, socjalnej czy też medycznej sprawiają, że podejmowane decyzje nie zawsze uwzględniają dobro dziecka - zauważa RPD.

Dlatego, zdaniem przedstawicielki fundacji Rzecznik Praw Rodziców, dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie szkoleń dla osób, które podejmują decyzje dotyczące rodziny, na przykład dla kuratorów czy sędziów sądu rodzinnego. - Żeby mieli świadomość, jakie są psychologiczne konsekwencje decyzji o oderwaniu dziecka od rodziców. Albo żeby rozumieli, że więź między dzieckiem a rodzicem ma dużo większe znaczenie niż własne biurko czy większy pokój.

Aneta Wawrzyńczak/WP Kobieta

Źródło artykułu:WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (575)