Napisał książkę o "patoposłuszeństwie". Mówi o przemocy w polskiej szkole
- To mocna teza, ale gdy spojrzymy globalnie, życie wielu współczesnych ludzi pod wieloma względami nie różni się zbytnio w niczym od życia niewolników - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dr Mikołaj Marcela, autor książki pt. "Patoposłuszeństwo. Jak szkoła, rodzina i państwo uczą nas bezradności i co z tym zrobić?".
11.09.2022 | aktual.: 12.09.2022 07:06
Katarzyna Pawlicka, Wirtualna Polska: Szkoła jest instytucją przemocową?
Mikołaj Marcela, autor książek poświęconych edukacji, dr nauk humanistycznych, wykłada na Uniwersytecie Śląskim: Tak, na wielu poziomach. Szkoła jest dotowana przez państwo i - nie ma co ukrywać - w dużej mierze służy do określonego modelu uprawiania polityki. To przestrzeń, w której uczymy się być posłusznymi obywatelami. Wciąż obowiązuje przecież model pruski. Dlatego nie mam złudzeń, że w interesie wielu polityków jest, by szkoła pozostała przestrzenią przyuczania młodych ludzi do określonego funkcjonowania: ma pełnić przede wszystkim rolę wychowawczą i często przekazywać określoną wiedzę – co najlepiej widać przy okazji zamieszania wokół HiT-u w szkołach.
Jednak to oczywiście dopiero początek. Formą przemocy symbolicznej jest np. założenie, że wszystkie dzieci z danego rocznika idą w tym samym momencie do szkoły, chociaż mają odmienny kapitał społeczny, kulturowy, ekonomiczny oraz różne poziomy kompetencji. Nauczyciele zdają się tego nie rozumieć lub o tym zapominać, a rodzice uważają, że jak ich dziecko nie umie czytać w wieku sześciu czy siedmiu lat, coś z nim jest nie tak, podczas gdy 10 proc. dzieci nie jest gotowych do nauki czytania w tym wieku. Do tego dochodzą urzędnicy, którzy nie chcą dopatrzeć się w trudnych zachowaniach niezaspokojonych potrzeb, tylko najchętniej od razu wysyłaliby takie dzieci do specjalnych ośrodków, by nawiązać do ostatnich rozwiązań prawnych w tym zakresie. A wszystko to oczywiście pod płaszczykiem opieki i troski.
Przykładem jest także wczesna godzina rozpoczęcia lekcji.
Co jest wyjątkową przemocą jeśli chodzi o nastolatków. Pozostawienie 8:00 jako godziny rozpoczęcia lekcji – ustalonej, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, jak działa ludzki mózg, jest w zasadzie niedopuszczalne, biorąc pod uwagę obecny stan wiedzy. Dziś powszechnie wiadomo, że w wieku nastoletnim zmienia się nasz chronotyp, czyli cykl dobowy, a aktywność przesuwa się na pory wieczorne.
Doskonale pamiętam z czasów szkolnych, że wszelkie próby nagięcia systemu wzbudzały wśród dyrekcji lęk. Mówię tu także o zajęciach edukacyjnych prowadzonych w innej formie lub realizacji materiału dydaktycznego spoza programu. Polska szkoła zmieniła się od tego czasu?
Oczywiście mamy różne szkoły, część publicznych placówek się zmienia i próbuje nieco inaczej podejść do edukacji młodych ludzi, ale to jednak wyjątki. Coraz więcej rodziców dostrzega szkodliwość obowiązującego systemu. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, próbują uciec z niego do szkół niepublicznych czy różnych form edukacji domowej. Dojrzewają szybciej niż odpowiedzialni za kształt edukacji w Polsce urzędnicy, biorąc odpowiedzialność za budowanie rozsądnych, otwartych relacji z dziećmi. Demokratyzują swoje rodziny. Starają się "uprawiać" rodzicielstwo bliskości.
W rezultacie szkoły coraz częściej muszą mierzyć się z uczniami, którzy, chociaż mają coraz więcej obowiązków i obostrzeń ze strony systemu, starają się buntować. Kolejnym wyzwaniem jest roszczeniowy rodzic. Pod tym pojęciem kryją się dwie skrajnie różne postawy: rodzice wymagający jeszcze większego nadzoru, większej ilości pracy dzieci i lepszych wyników, ale też ci, którzy życzą sobie, by szkoła była przestrzenią spotkania z innym, budowania społeczności, miejscem, w którym uczniowie zaczynają rozumieć swoje potrzeby i dostrzegać potencjał. To na ogół nie mieści się w głowach osób zarządzających edukacją i polityków.
Piszesz, że liczne praktyki wykorzystywane w przedszkolach i szkołach wywodzą się z behawioralnej tresury zwierząt. Mógłbyś podać konkretne przykłady?
W swoich publikacjach zwracała na to uwagę m.in prof. Dorota Klus-Stańska, która wespół z innymi badaczami i pedagogami zauważa, że szkoła i generalnie nasze wychowanie, także w rodzinach, bazują mocno na można by powiedzieć "zwulgaryzowanym" modelu behawioralnym - myśleniu w kategoriach kar i nagród oraz warunkowaniu, czyli tresowaniu. Bo czym innym są chociażby oceny? Jedynka jest karą, a piątka - nagrodą. Gdy tzw. złych stopni uczeń otrzyma więcej, pojawia się widmo niezdania do kolejnej klasy, a z nim lęk - także przed reakcją rodziców. Młody człowiek będzie się bał do momentu aż tych jedynek złapie tak dużo, że będzie mu wszystko jedno. Ale o tym system edukacji już nie myśli. Podobnie chwalenie na forum dzieci, które uczą się dobrze i są "grzeczne", nazywanie ich lepszymi, wręczanie im nagród. To są przecież metody, którymi tresuje się zwierzęta.
W twojej ocenie metody skuteczne?
Nieskuteczne, niewystarczające i bardzo krzywdzące, szczególnie w takiej formie. Szkoła, a później pracodawcy na rynku pracy, nie biorą też pod uwagę bardzo ważnej i doskonale przebadanej kwestii: lepszym motorem do działania jest motywacja wewnętrzna. Dużo dokładniej i skuteczniej wykonujemy zadanie, gdy mamy poczcie, że jest sensowne, komuś służy, pozwala nam się rozwijać. Szczęśliwi są ludzie czujący satysfakcję z tego, co robią. Jeśli chcemy myśleć o innym systemie funkcjonowania państwa i szkoły, od tej zmiany powinniśmy zacząć.
Wspomniałeś o coraz większym zainteresowaniu edukacją domową. W Katowicach otwiera się liceum, w którym lekcje będą odbywać się tylko przez cztery dni w tygodniu. Chciałoby się zapytać: jak to w Polsce możliwe? System nie jest jednak tak skostniały, jak mogłoby się nam wydawać?
Zapisy prawne mówią, że w publicznym modelu szkoły lekcje faktycznie odbywają się pięć razy w tygodniu. Natomiast jeżeli organizujemy szkołę w ramach edukacji domowej, mamy pełną dowolność, o ile tylko dziecko będzie zdawało egzaminy. Równie dobrze do
"szkoły" może chodzić raz w tygodniu.
W tym kontekście warto wspomnieć, że "systemy" są często mechanizmami bazującymi na naszych przyzwyczajeniach czy obyczajach. Ken Robinson, którego słowa przywołuję w "Patoposłuszeństwie", pisał, że największym hamulcem zmiany są nasze przyzwyczajenia. Sztandarowym przykładem są oceny: nauczyciele wcale nie muszą wystawiać ich w formie cyfr, mogą oceniać opisowo, z wyjątkiem stopnia na koniec roku. Dlaczego nie korzystają z tej możliwości?
Pewnie przez wielu dyrektorów i rodziców taka zmiana zostałaby źle odebrana. Większość z nas boi się, że rezygnując z dotychczasowego modelu życia, coś straci.
Jednym z najważniejszych przesłań tej książki jest to, że bardzo wiele rzeczy, które uznajemy z góry za niemożliwe tak naprawdę, i to bez większych przeszkód, da się zmienić. Wystarczy że przestaniemy bezrefleksyjnie powielać oparte na schematach przyzwyczajenia. To trudne nie dlatego, że nie da się wygrać z systemem, a dlatego, że w domu i szkole uczymy się bezradności. Nauczyciele zadają coraz więcej zadań domowych z przekonaniem, że robią to dla dobra dziecka. W rezultacie toną w sprawdzianach i kartkówkach, których nikt nie każe im przecież organizować. Badania jasno pokazują, że najlepiej uczymy się, gdy odpoczywamy. Potrzebujemy czasu, by przyswoić materiał, który przerobiliśmy w szkole.
Posłuszeństwo twoim zdaniem jest nam do czegokolwiek potrzebne?
Pewnie tak, o ile jego źródłem jest nie pełne, zewnętrzne podporządkowanie, a własna potrzeba spełnienia danej prośby. Chciałbym żebyśmy obecną kulturę posłuszeństwa zastąpili kulturą odpowiedzialności, w której każdy może odnieść się krytycznie do tego, co zostało powiedziane. Na zasadzie: mogę wykonać polecenie, być posłusznym, ale tylko, gdy sam czuje, że to przyniesie dobre skutki. Równie dobrze mogę natomiast zaprotestować i powiedzieć: może dałoby się zrobić to jakoś inaczej? Zaproponować lepsze rozwiązanie. Najpierw musielibyśmy jednak inaczej ustawić relacje społeczne dziś oparte na hierarchii i władzy symbolicznej.
Z książki pt. "Czego najbardziej żałują umierający?", na którą także się powołujesz, wynika, że pacjenci hospicjów na łożu śmierci żałowali przede wszystkim, że nie mogli żyć na własnych warunkach: podporządkowali się społecznym normom i oczekiwaniom.
"Życie na własnych warunkach" może oznaczać bardzo różne rzeczy, w zależności od tego, w jakim kontekście je osadzimy. To także przywilej nielicznych, którzy mają takie możliwości koncentracji dóbr i kapitału, że mogą zrobić wszystko, np. wykupić całej połacie lasów amazońskich i sadzić tam soję, by następnie sprzedawać ją na paszę i produkować w Chinach wołowinę, która idzie na cały świat.
Natomiast w książce Bronnie Ware, która porozmawiała z pacjentami hospicjów, chodzi oczywiście o możliwość decydowania o kształcie własnego życia, wolność, nieuleganie społecznej presji, możliwość zbuntowania się.
To mocna teza, ale gdy spojrzymy globalnie, życie wielu współczesnych ludzi pod wieloma względami nie różni się zbytnio w niczym od życia niewolników. Żyją w ubóstwie lub na jego granicy. Często nie możemy żyć na własnych warunkach, bo jesteśmy ofiarami przemocy systemowej. W jednej chwili może nam ona odebrać niemal wszystko, jak w przypadku osób, które straciły majątek swojego życia chociażby w trakcie kryzysu gospodarczego w 2008 roku. Choć dla części z nich to był także paradoksalnie moment początku "życia na własnych warunkach", co świetnie pokazał film "Nomadland".
Świat bez hierarchii, rozmaitych zależność opartych na władzy to przecież utopia - pewnie często to słyszysz.
Nie bez powodu opisuję w książce plemię Wyandotów z Ameryki Północnej, które nie znało posłuszeństwa, wspominam o ekowioskach i projektach prezentowanych podczas festiwalu Ars Electronica w Linzu, mających szansę trwale zmienić naszą rzeczywistość. Nie każdy musi się nimi zachwycić czy o nich zamarzyć. Ważne natomiast, by zobaczyć, że są ludzie żyjący inaczej.
Ostatnio coraz częściej czytam artykuły pokazujące, że mamy kolejne fale odejść z pracy. Sporo pisze się o quiet quitting, czyli przekonaniu, że praca nie jest najważniejszą wartością w życiu, a co za tym idzie m.in. mocnym stawianiu granic pracodawcom. W siłę rośnie także kultura życia na peryferiach społeczeństwa, np. w małych wspólnotach. To trend, który pokazuje, że zmiany już się zaczęły.
Zobacz także
Nasi rówieśnicy coraz częściej, chociaż wciąż bardzo nieśmiało, przeciwstawiają się "kulturze zapierdolu", ale w ogólnopolskich mediach chętnie oddaje się głos współczesnym 50 i 60-latkom, którzy z pracy ponad siły, po kilkanaście godzin dziennie stworzyli swój mit i definicję sukcesu.
Też to widzę. Mocna dychotomia jest zresztą widoczna w wielu obszarach, np. z jednej strony mamy wysyp artykułów o gigantycznych weselach z przepychem i obrażonych gościach, bo organizatorzy nie spełnili ich wszystkich oczekiwań, z drugiej coraz więcej kameralnych uroczystości i młodych odchodzących od myślenia, że należy zadowolić wszystkim kosztem swojego komfortu. Ten konflikt jest o tyle istotny, że będzie pewnie musiał doprowadzić do zmian. Mamy tezę i antytezę – prędzej czy później przyjdzie nam negocjować. I wypracować jakąś syntezę.
Tymczasem mocno demonizujemy konflikty, boimy się zderzenia przeciwstawnych wizji, bo nie mieliśmy okazji nauczyć się przedstawiania poglądów, dialogu i zdrowego wypracowywania kompromisów. W kulturze posłuszeństwa zakładamy zawsze, że ktoś ma rację i dlatego może zmuszać innych do określonego działania. Tym bardziej, że zakładamy, że robi to ich dobra.
Różne kryzysy - zdrowotne, emigracyjne czy finansowe - pokazują, że nie radzimy sobie należycie z wyzwaniami współczesności. A jednak trwamy przy starych rozwiązaniach.
Nie dziwię się, że nie radzimy sobie ze światem – nauczono nas bezradności, chociaż ludzie zarządzający systemem pewnie nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Podobnie jak rodzice, którzy przez swój lęk cały czas kontrolują dziecko, rozwiązują za nie problemy, ograniczają jego wolność. W przyszłości takiemu dziecku ciężko będzie wykazywać się aktywną postawą, asertywnością, zbuntować się, ponieważ nie miało okazji się tego nauczyć. W szkole jest zarządzane przez instytucję, w domu przez rodziców czy opiekunów, a potem wchodzi w świat, w którym jednak wiele rzeczy zależy od niego. Tylko czy po takiej musztrze ma szansę nadal w to wierzyć?
Trwanie świata w obecnej formie będzie nam coraz bardziej szkodziło. Wiemy przecież, że rozwiązania, które w przeszłości wydawały się dobre, dzisiaj okazują się po prostu pod wieloma względami szkodliwe. Obecne modele polityczne, ekonomiczne i edukacyjne odciskają bardzo duże piętno na środowisku i planecie. A przecież nie mamy gdzie uciec. Oczywiście są grupy ludzi, którzy sprawdzają, jakie zmiany mają sens, np. testując bezwarunkowy dochód podstawowy, partycypują w podejmowaniu decyzji politycznych w ramach paneli obywatelskich, testują alternatywne modele edukacji. Niestety ich działania nie mają jeszcze globalnych zasięgów. Najważniejsze jednak, że dzięki nim wiemy, że można inaczej. I to się liczy.
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!