"Nie nazywaj mnie babcią". Po 70. są lepsze rzeczy do roboty niż pieczenie ciast
Kiedy kobieta kończy 55-60 lat, przekracza magiczną granicę, za którą czekają ją: rozklejone laczki, znoszona podomka w kwiatki i drobne z emerytury dla mniej lub bardziej wdzięcznego wnuka. Nazywamy ją babcią albo starą wiedźmą, nawet jeśli, jak Jane Fonda, ma za sobą walkę z całym rządem, nie boi się raka ani śmierci i jest idolką kilku pokoleń kobiet.
Kilka dni temu Jane Fonda pojawiła się na premierze filmu "Grace and Franckie" z plastrem na ustach, z podniesionym czołem powiedziała: miałam raka. Znowu. Nie czuła się pięknie i pewnie, lecz zacisnęła zęby i nie zrezygnowała z obecności w tym wydarzeniu. – Miałam nadzieję, że rana wygoi się do czasu tej premiery, ale niestety musiałam przyjść z plastrem – powiedziała dziennikarzom. Jeśli była załamana kolejnym nowotworem, nie dała tego po sobie poznać. Jeśli czuła się źle po lekach, kryła to za uśmiechami. Gdy myślimy o starszych kobietach, które w jesieni życia wcale nie zamierzają stać się babciami, to Jane Fonda jest wśród nich absolutną królową.
Trzeba bowiem powiedzieć sobie raz na zawsze: nie każda kobieta została stworzona do bycia babcią. Co więcej, bycie babcią nie ma zupełnie nic wspólnego z tym, czy ma dzieci i wnuki, czy nie. Jak na złość nasza cywilizacja ma do zaoferowania starszym paniom dwie ścieżki ewolucji. Z motyla w okolicach emerytury mają obowiązek zamienić się w ciepły, przytulny kokon – czyli babcię wciskającą pierniczki w otwarte buzie wygłodniałych wnucząt. Albo w poczwarę, zdziwaczałą starą wiedźmę, której rady nikogo nie interesują, szczególnie, gdy szepcze je sobie pod nosem.
To dziwaczne, podszyte lękiem mity dotyczące starych kobiet sprawiają, że - nie chcąc być spychane na margines społeczny - muszą wykazać się dziesięć razy większą siłą, by zawalczyć o swoje życie i szczęście. Ogrom tej pracy rozgrywa się w ich własnej głowie. Jeśli wystarczy im odwagi i wytrwałości, wiele z nich odkrywa, że prawdziwe życie dopiero przed nimi.
I tak właśnie stało się w przypadku Jane. Tragiczne życiowe doświadczenia sprawiły, że stała się twarda jak stal. O swoim ojcu mówiła, że wpędził ją w bulimię. Gdy miała 12 lat, jej matka Frances Ford Seymour popełniła samobójstwo. – Jako dziecko byłam gwałcona, wykorzystywana seksualnie, potem byłam też zwolniona, ponieważ nie chciałam pójść do łóżka z szefem. Zawsze myślałam, że to moja wina, że nie robię albo nie mówię tego, co trzeba – wyznała w rozmowie z "The Edit". I innym wywiadzie dodawała, że 30 lat zajęło jej odkrycie, czym jest feminizm.
Wystąpiła w kilkudziesięciu filmach, lecz jej życie samo nadaje się na scenariusz filmowy. I nie załamała się po pierwszej, spektakularnej porażce, po której mówiono jej, by dała sobie spokój z aktorstwem i wróciła do malowania pejzażyków lub zabawy w modeling. Po występie jednym z jej pierwszych filmów, "In the Cool of the Day" z 1963 roku magazyn "The Harvard Lampoon" przyznał jej nagrodę dla najgorszej aktorki. Kilka kolejnych lat to czasy, gdy Jane Fonda odkryła politykę i uznała, że chce mieć wpływ na to, jak wygląda otaczająca ją rzeczywistość. Agitowała przeciwko wojnie w Wietnamie, walczyła o prawa Indian i czarnoskórych, a w 1987 roku przyjechała nawet do Polski, żeby poprzeć "Solidarność". Mimo kolejnych nieudanych małżeństw z Rogerem Vadimem, Tomem Haydenem i wreszcie twórcą CNN, Tedem Turnerem, w końcu czuła, że ma moc.
Jednak to właśnie w dojrzałym i podeszłym wieku osiągnęła harmonię i spokój ducha. Im była starsza, tym łatwiej było jej znaleźć złoty środek pomiędzy bardzo wysokimi wymaganiami wobec samej siebie, a osobistym szczęście. Jane prócz tego, że angażowała się w niezliczone akcje charytatywne i grała w filmach przynoszących jej Oscary ("Powrót do domu", "Klute"), Złote Globy (min. "Julia", "Duby smalone") i inne nagrody, w magiczny sposób znalazła też czas na pisanie książek i nagrywanie filmów instruktażowych fitness. Ten ostatni stał się jej obsesją, którą też w końcu udało się jej poskromić.
Pogodziwszy się ze samą sobą, udało jej się zaakceptować wiadomość o śmiertelnej chorobie. – Miałam nadzieję, że nie umrę, ale nie czułam strachu przed śmiercią – powiedziała w rozmowie z Oprah Winfrey, kiedy w 2010 roku pokonała raka piersi. Patrząc na tę niezłomną, niezwykłą kobietę, naprawdę trudno nazywać ją "babcią". Nie wpisuje się w stereotyp, w niektórych budzi niepokój, bo jest zbyt odważna, zbyt pewna siebie. W wieku 80. lat pokazuje, że kobieta naprawdę nie musi się bać starości.
Choć z technicznego punktu widzenia Fonda jest oczywiście babcią – jej córka Vanessa Vadim ma dwójkę dzieci - Vivę i Malcolma. Jane sama o sobie mówi, że była zbyt zajęta walką o lepszy świat, by być dobrą matką dla swoich córek. Teraz chce więc okazywać tyle miłości wnukom, ile tylko może. – Staram się być ważną częścią ich życia. To właśnie jest najpiękniejsze w byciu babcią – dostajesz od życia drugą szansę – wyznała w jednym z wywiadów.
Nigdy nie robiła ze swojego wieku tajemnicy. – Musimy zmienić swój sposób myślenia na temat starzenia się – powiedziała "ForbesWoman". – Według starego paradygmatu rodziłaś się, docierałaś do wieku średniego, a potem stajesz się zgrzybiała i się staczasz. Lepiej jest patrzeć na starzenie się jak na wchodzenie po schodach – zyskujesz mądrość, ducha, dobre samopoczucie, zdolność do tego, by być szczerą ze samą sobą i żyć tak, jak chcesz – powiedziała Fonda. Jej odważna dojrzałość jest potwierdzeniem tych słów. Nie musi być "babcią", "wredną teściową" ani "wiedźmą". Jest po prostu sobą.