Oni strzelali tak, żeby zabić - wspominają matki ofiar Grudnia 70
– Gdyby strzelali w nogi, byłby tylko kaleką. Ale on nie żyje. Oni strzelali tak, żeby zabić – tak Halina Rebinin, wspominała śmierć syna Waldemara, który został zastrzelony 15 grudnia 1970 r. na dworcu kolejowym w Gdańsku, gdy próbował pomagać innym rannym. Był sanitariuszem.
18.12.2013 | aktual.: 15.12.2015 09:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
– Gdyby strzelali w nogi, byłby tylko kaleką. Ale on nie żyje. Oni strzelali tak, żeby zabić – tak Halina Rebinin, wspominała śmierć syna Waldemara, który został zastrzelony 15 grudnia 1970 r. na dworcu kolejowym w Gdańsku, gdy próbował pomagać innym rannym. Był sanitariuszem.
- Kiedy on już nie żył, mnie się śniło, że przyjechał do domu - wspominała Halina Rebinin. - Wszedł do domu, spojrzałam na niego, a on miał na policzku po prawej stronie przylepiony pieprzyk. Po tym śnie rano mówiłam mężowi: z Waldkiem jest coś nie tak. On jeszcze wówczas nie wierzył. O śmierci Waldka dowiedzieliśmy się w piątek rano. A on nie żył już od wtorku. Pochowali go na Srebrzysku.
Waldek miał żonę i dwoje małych dzieci. Na święta Bożego Narodzenia miał jechać z rodziną do mamy do Elbląga. Został zabity we wtorek. Jego żona dowiedziała się o tym dopiero w czwartek. Wcześniej przez dwa dni go szukała. Ludzie mówili jej, że jest ranny. Kiedy dowiedziała się o jego śmierci, poprosiła kolegów z pracy Waldka, aby zawieźli ją karetką do Elbląga. Chciała powiadomić jego matkę. Udało jej się przyjechać dopiero w piątek rano. – O śmierci Waldka dowiedziałam się ostatnia. Rodzina już wiedziała, nawet sąsiedzi – wspominała Halina Rebinin. – Kiedy przyjechała synowa, stałam w długiej kolejce w mięsnym…
Kula przeleciała na wylot
W piątek, około godziny 22 pod dom Waldka podjechała nysa. Wysiadło z niej trzech mężczyzn. Przedstawili się jako pracownicy Urzędu Wojewódzkiego. – Pamiętam, jakby to było wczoraj – wspominała Halina Rebinin. – Powiedzieli: „Wiecie już o tym, że syn nie żyje. Dzisiaj będzie pogrzeb. Zapakujcie rzeczy i buty. On jest w kocu nagi”.
Nie mogła znaleźć białej koszuli. Pożyczyła ją od sąsiada. Milicyjną nysą pojechali na cmentarz na Srebrzysku. Przywitał ich szpaler milicji. – Siedzieliśmy w kaplicy i czekaliśmy bardzo długo – opowiadała mama Waldemara. – W końcu mąż poszedł się zapytać, jak długo to będzie jeszcze trwało. Usłyszał, że przywieźli dopiero trzy trumny.
Ojciec poszedł je zobaczyć. W jednej był Waldek. Uniósł głowę syna. Dotykając czaszki, wyczuł palcami z tyłu pęknięcie. Kula przeleciała na wylot. Milicjanci chcieli im zabrać rzeczy syna. Ojciec się nie zgodził. Powiedział, że sam ubierze Waldka. Zauważył, że w domu zapomnieli o skarpetkach dla Waldka. Zdjął je z własnych nóg. Ostatni raz rodzice żegnali się z synem w kaplicy.
– Nie było mszy, tylko dwóch kapelanów. Nie wolno nam było uczestniczyć w pogrzebie syna. Kazali nam zostać w kaplicy – wspominała mama Waldka. Nysą zawieziono ich z powrotem do domu koło północy. Na drugi dzień rodzice poszli na cmentarz odszukać grób. Nie potrafili go znaleźć. W końcu wskazał im go grabarz. Nie było tam tabliczki z nazwiskiem. – Pamiętam, co powiedział grabarz – opowiadała Halina Rebinin. – „Tu leży wasz syn. Był pochowany jako pierwszy”. Wtedy w to uwierzyliśmy. Ale na drugi dzień przypomnieliśmy sobie, że pierwszy był chowany nagi chłopak owinięty tylko w koc. Był bez rodziny. Nie wiem, czy tam w grobie, do którego przyszłam, leżało moje dziecko. Nie było się kogo o to zapytać.
Z Zakładu Medycyny Sądowej odebrali rzeczy syna. Wzięli jedynie przesiąknięty portfel, który Waldek chował w tylnej kieszeni spodni. W środku były dokumenty i fotografia Waldka. Po kilku miesiącach można było przewieźć trumnę z synem do Elbląga. Matka chciała wtedy sprawdzić, czy w grobie leży jej syn. Niestety, w decydującej chwili straciła przytomność. - Pochowaliśmy Waldka po raz drugi. I dalej zastanawiałam się, czy tam leży mój syn – mówiła w wywiadach Halina Rebinin.
Stał się symbolem grudniowej tragedii
Zbyszek Godlewski pochodził z Elbląga. Po uzyskaniu pełnoletności wyjechał do Gdyni szukać pracy. Znalazł ją w Zarządzie Portu. Zdążył jednak popracować zaledwie kilka miesięcy.
- 18 grudnia dostałam telegram. Do poczty nie mogłam się dostać, bo Elbląg obstawiony był czołgami. Pomyślałam, że dowiem się wszystkiego przez telefon. Pani na poczcie powiedziała mi, żebym dobrze słuchała, bo telegram jest poważny – opowiada Izabela Godlewska, matka Zbyszka. Jej syn stał się symbolem grudniowej tragedii, bohaterem „Ballady o Janku Wiśniewskim”. Zginął 17 grudnia 1970 r. zastrzelony na kładce na przystanku kolejki Gdynia Stocznia. Upadł na kładce, tuż przy schodach i wtedy podnieśli go nieznajomi ludzie. Ponieśli go w pochodzie. Jakaś kobieta przykryła jego ciało biało-czerwoną flagą. Gdzieś po drodze ludzie wyrwali z jakiegoś baraku drzwi. Położyli na nich Zbyszka.
Treść telegramu brzmiała: „Zbyszek nie żyje. Pogrzeb Gdynia”. Wysłał go kolega syna. Kilka dni później rodzice chłopaka dowiedzieli się od niego, że napisał do nich list, którego nie zdążył jeszcze wysłać. Matka wzięła go do ręki i przeczytała: „Kochani Rodzice! Nie martwcie się o mnie…”. – Tak ładnie się z nami pożegnał – wspomina Godlewska. – List później spaliliśmy. Zbyszek zginął od kul, które przestrzeliły mu głowę i klatkę piersiową. Rodzice dowiedzieli się o jego śmierci w piątek. W niedzielę wieczorem, zapukali do ich drzwi obcy mężczyźni.
Powiedzieli, że są z Urzędu Miasta. Zawieźli ich na cmentarz w Oliwie. Zajechali pod kaplicę od tyłu. Ich syn był już w środku. Od księdza dowiedzieli się, żeby nie ruszać głowy syna, bo pod bandażami była zmasakrowana.
Trzy miesiące później rodzice dowiedzieli się od grabarza w Oliwie, że mogą starać się o ekshumację zwłok. Przewieziono więc trumnę ze Zbyszkiem do Elbląga. Leży pochowany na cmentarzu przy ul. Agrykola.
W grudniu 1970 r., w proteście przeciw podwyżkom cen wprowadzonym przez władze PRL, przez Wybrzeże przetoczyła się fala strajków i demonstracji. W Gdańsku i Szczecinie protestujący podpalili gmachy Komitetów Wojewódzkich PZPR. Aby stłumić protesty, władze zezwoliły milicji i wojsku na użycie broni. Według oficjalnych danych, w grudniu 1970 r. na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od kul milicji i wojska zginęły 44 osoby (w tym 18 w Gdyni, a 16 w Szczecinie), a ponad 1160 zostało rannych.
Ingrid Hintz-Nowosad/mtr, kobieta.wp.pl