Opisać świat na wizji - wywiad z Beatą Tadlą
Przez wiele lat panowało przekonanie, że prezenter informacji to człowiek z kamienną twarzą, który nie ma prawa wyrażać emocji. Czy faktycznie tego oczekują dziś widzowie? O roli telewizji w erze nowych technologii i gonienia za sensacją, ale też o pasji do pracy – opowiada dziennikarka Beata Tadla.
13.04.2017 | aktual.: 16.04.2017 10:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Co pani najbardziej lubi w swojej pracy?
- Ludzi.
Po prostu?
- Zdecydowanie! I to jest dwuwymiarowe. Lubię ludzi, z którymi współpracuję, bo od nich czerpię dużo energii, a w tym drugim wymiarze: moich rozmówców, ludzi występujących w programach i materiałach. To oni tworzą rzeczywistość, a my, dziennikarze, jesteśmy od relacjonowania tych realiów. Bardzo wierzę w ludzi. Może to idealistyczne podejście, ale bez idealistów świat byłby bardzo smutny.
Ludzie są interesujący, ale ich zachowanie może być źródłem stresu, zwłaszcza podczas programu na żywo.
- Pracując w telewizji w roli prowadzącego, trzeba się liczyć z tym, że rozmówcy mogą zachować się w nieoczekiwany sposób: ktoś może się bardzo wzruszyć, ktoś inny zdenerwować. Przykra sytuacja przydarzyła mi się niedawno podczas rozmowy o legalizacji marihuany leczniczej. Rozmawiałam z matką, która straciła dziecko chore na raka i mimo że minęło kilka lat, nie zakończyła procesu żałoby. Takie rzeczy przenoszą się na mnie, bo jestem jak gąbka i wchłaniam ludzkie emocje. Innym razem gość wyszedł ze studia w trakcie programu. Trzeba być odpornym na to, co drugi człowiek ze sobą niesie, a w mojej pracy to jest o tyle trudne, że jeżeli ktoś mnie zaatakuje, nie mogę mu odpłacić pięknym za nadobne, staram się wtedy kulturalnie i stanowczo bronić. Muszę też hamować agresywne zapędy niektórych gości i wybrnąć z sytuacji, bo "pyskówka" na antenie nie wygląda dobrze. Dotychczas mi się to udawało, nie pamiętam, żebym trafiła na barierę nie do pokonania.
Tu pojawia się pytanie, na ile dziennikarz ma być przezroczysty, a na ile wyrażać swoje emocje.
- Z jednej strony ludzie oczekują, że dziennikarz będzie kimś z kamienną twarzą, kto nie ujawnia stosunku do tego, co mówi. Ale z drugiej strony to właśnie emocje dziennikarza najbardziej zapadają w pamięć. W tej chwili pracuję w Nowa TV, gdzie prowadzimy program w parach. Tę obecność dwóch osób trzeba w jakiś sposób uzasadnić, czyli nawiązać interakcję, rozmawiać, komentować. Zależy nam na spontaniczności, nie uzgadniamy wcześniej dialogów, czasem nawet powstrzymujemy się nazwajem, gdy jedno z nas chce uprzedzić, o czym będzie mówić. I spotykam się z reakcjami ludzi, że to wspaniałe, bo program jest "człowieczy". Skończyła się era poważnych, sztywnych prezenterów w marynarce. Sądzę, że prawdziwa zmiana zaczęła się wraz z powstaniem telewizji na żywo, zwłaszcza programów informacyjnych, w których łatwo o wpadkę. Telewizja informacyjna to łańcuch ludzi i okoliczności, a ostatnie ogniwo tego łańcucha, prezenter, stoi twarzą w twarz z widzem i musi wszelkie potknięcia wziąć na siebie.
Od kiedy zaczęła pani pracę w telewizji, wiele się zmieniło, przede wszystkim technologicznie.
- Czuję się wciąż młoda (śmiech), ale faktycznie, 25 lat pracy to kawałek nie tylko mojego życia, ale też historii świata, który się bardzo zmienił przez ten czas. Internet, telefony komórkowe, smartfony zrewolucjonizowały media. Nie wyobrażam sobie, żebym miała się cofnąć do czasów radiowych, kiedy informacje do serwisu pisałam długopisem na kartce, bo nie mieliśmy komputera. Dziś kartką, tyle że elektroniczną, jest prompter. Nadal czytam z niego teksty, które sama napisałam, ale pozwala mi stworzyć iluzję, że patrzę widzowi w oczy. To pomaga w pracy. Jeżeli więc technologia wspiera nas w zdobywaniu informacji, potwierdzaniu ich w wielu źrodłach, tempie pozyskiwania newsów – to jestem na tak. Jasne, że są pułapki, także dla dziennikarzy. Rozpowszechniła się metoda na dziennikarstwo "wytnij-wklej", powstaje coraz więcej portali, które kopiują z siebie nawzajem, nie sprawdzając publikowanych informacji, potem dodają nośny tytuł, często zresztą kompletnie oderwany od reszty materiału i niezgodny z intencją bohatera – żeby przyciągnąć odbiorcę.
A czy obawia się pani, że sfera blogerska może zagrozić pozycji dziennikarzy?
- Sfera blogerska powinna i przypuszczalnie będzie się rozwijać w niszy, jako odrębny byt. Sądzę, że dziennikarz telewizyjny zawsze będzie potrzebny. Myślę, że dla nas, ludzi mediów, ważniejsze jest dziś znalezienie wiernego grona odbiorców niż wyłapywanie przypadkowych widzów. Jeśli redakcja i dziennikarze są wiarygodni, to odbiorca za nimi pójdzie, bo już nie potrzebuje dostawcy newsa, tylko przewodnika, który poprowadzi go przez meandry informacji, często powierzchownych, co z kolei wynika z ich nadmiaru. Chciałabym, żeby nastąpił odwrót od tego prześlizgiwania się po temacie, żeby intelektualny świat znów miał znaczenie, żeby zyskał autorytety, dzięki którym wiedza i refleksja będą wartościami. Cały czas widzę olbrzymią rolę edukacyjną telewizji. Jeśli czegoś nie pokażemy, ludzie mogą nie dowiedzieć się, że to istnieje.
Zostańmy przy edukacji. Niedawno napisała pani książkę "Czego oczy nie widzą", będącą podsumowaniem pani dotychczasowej ścieżki zawodowej. Chodziło o edukowanie widza, wyjście poza kilka minut codziennego przekazu telewizyjnego?
- Trochę tak. Pomysł na książkę wziął się ze spotkań z ludźmi oraz zajęć, które prowadzę ze studentami. Zrozumiałam, że większość osób zupełnie inaczej widzi telewizję i zazwyczaj ma jej fałszywy obraz. Nie wie, co się z nami dzieje, gdy musimy mówić o trudnych sprawach. Niektórzy myślą też, że program "robi się sam", ja przychodzę półtorej godziny przed emisją i o określonej porze zwarta, wypoczęta, w makijażu siadam przed kamerą. Nie wiedzą, ilu wcześniejszych wyborów musimy dokonać, ile decyzji podjąć, żeby ostateczne wiadomości miały taki, a nie inny kształt. Codzienne poranne kolegium to wielka burza mózgów, a potem przez cały dzień dyskutujemy, zastanawiamy się, czy kogoś nie urazimy, czy jeden materiał pasuje do drugiego, czy słowa, których używamy, są odpowiednie. Nawet studenci dziennikarstwa nie zdają sobie sprawy z tego, ile wysiłku wymaga przygotowanie programu, dobranie gości. W książce postawiłam sobie za cel odczarowanie telewizji, ale chciałam też opowiedzieć o swoich emocjach, o tym, jak to wygląda od drugiej strony – stąd tytuł – żeby ludzie spojrzeli na nas łaskawszym okiem i nie oceniali z pozycji kanapy.
Przy okazji promocji spotyka się pani z czytelnikami. Czy pojawiają się głosy typu: "Faktycznie nie wiedziałem, że to tak wygląda”?
- Rzeczywiście otrzymuję informację zwrotną, że czytelnicy są zaskoczeni, bo nie jest tak jak im się wydawało. Na tym mi właśnie zależało.
A co było impulsem do napisania książki właśnie teraz? Czy to jakiś szczególny moment zawodowy, czy po prostu wreszcie więcej czasu?Przecież jeszcze nie pora na podsumowania...
- Cieszę się ze swojego dorobku, z tego, co przeszłam. Dwadzieścia pięć lat pracy to jest jednak symboliczny moment, w którym można już coś podsumować. W tym 25. roku pracy zostałam też po raz pierwszy zwolniona. Wcześniej to zawsze ja podejmowałam decyzję o zmianie redakcji, a to zwolnienie odbyło się w szczególnych okolicznościach. W dziennikarstwo wkroczyła polityka, której tam być nie powinno, i zohydziła mi na moment pracę. Z żalu, z rozczarowania chciałam w ogóle zrezygnować z telewizji, myślałam, żeby zająć się wyłącznie nauczaniem studentów i szkoleniami. Nie chciałam wracać do newsów, a już na pewno nie do polityki. Książkę skończyłam w sierpniu, a we wrześniu padła nowa propozycja, więc nie zdążyłam już napisać, na jakim etapie jestem w tej chwili. Telewizja Nowa, w której obecnie pracuję, spełniła wszystkie moje oczekiwania – nie muszę rozmawiać z politykami, zajmujemy się tematami społecznymi, wreszcie… mieszkam bardzo blisko pracy (śmiech). Ale najważniejsze, że spotkałam ludzi, którzy mają podobne doświadczenia jak ja z telewizji publicznej i świetnie się rozumiemy. Atmosfera pracy jest genialna, biegnę tu jak na skrzydłach.
Mówi pani o żalu, rozczarowaniu – bardzo silnych emocjach. Czy książka miała też funkcję terapeutyczną?
- Nie robiłam notatek na gorąco. To, co napisałam, to moje wspomnienia, które pielęgnuję. Po lekturze moja przyjaciółka, która poznawała te historie na bieżąco, była zdziwiona, że wszystko zapamiętałam z najdrobniejszymi detalami. Na szczęście mam dobrą pamięć. Zapisałam to, co było dla mnie ważne zawodowo, czasami błahe historie, ale każda z nich w jakiś sposób mnie ukształtowała. Czy to było oczyszczające? Nie zastanawiałam się nad tym… Może i tak, z perspektywy czasu, choć ja w zasadzie staram się na bieżąco wyrzucać emocje: śmieję się do łez, wykrzykuję, co mam do wykrzyczenia, a jak mam płakać – to płaczę.
Zawsze tak było czy musiała się pani tego nauczyć?
- Zawsze. Miałam szczęśliwe dzieciństwo, byłam chciana, kochana, mogłam wyrażać emocje. I mojego syna też uczę, żeby nie bał się ich uzewnętrzniać.
Zawód dziennikarza, zwłaszcza telewizyjnego, jest nadal bardzo pożądany, ale też otoczony wieloma mitami. Jak pani przedstawia go swoim studentom?
- Studentom dziennikarstwa, z którymi mam najczęstszy kontakt, mówię, że dowiedzą się, czy się do niego nadają, dopiero gdy zaczną praktykować. Teoria nie wystarczy, więc podkreślam, żeby korzystali z wiedzy wykładowców praktyków. Mówię im, że najważniejsze jest relacjonowanie świata, nie kreowanie go. W ramach ćwiczeń odgrywamy konferencję prasową i studenci potem mają napisać z niej relację. Zdarza się, że ktoś podkoloruje. Wtedy interweniuję, że przecież to nie padło podczas konferencji, a nie wolno dodawać. Świat dostarcza wystarczająco dużo wydarzeń i silnych emocji. Dziennikarz jest od tego, żeby go opowiadać i odpowiadać na pytanie "co się stało?". Mówię im też, żeby nie bali się być prawdziwi, naturalni, "jacyś". Ludzi przezroczystych nikt nie zapamiętuje.
Czy wykłady dla studentów wpisują się w pani potrzebę wymiany ze światem, czy to jakiś zawodowy "plan B"?
- Robię to przede wszystkim z pasji. Mam w sobie zamiłowanie do edukacji, może odziedziczyłam je po mamie, która była nauczycielką. Z przekonania jestem zresztą pozytywistą, wierzę w pracę u podstaw, w to, że ludziom czasem trzeba coś przypomnieć albo uporządkować.
Z lektury książki odniosłam wrażenie, że pani cały czas bardzo zależy. Czy faktycznie tak jest?
- Ludzie pytają czasem, czy mam jeszcze tremę. Mam – gdybym jej nie miała, musiałabym się zastanowić, czy wszystko ze mną w porządku, bo trema jest objawem tego, że się przejmuję. Brak tremy oznacza rutynę, a ja chcę cały czas cieszyć się z mojej pracy. Tak, zależy mi.
Beata Tadla - dziennikarka radiowa i telewizyjna, od 1991 roku związana z mediami. Obecnie pracuje w Nowa TV, wcześniej była gospodynią m.in. głównych wydań programów informacyjnych w TVN i TVP. Autorka książek, zdobywczyni tytułu Mistrz Mowy Polskiej. Jako wykładowczyni pracuje ze studentami kilku uczelni. Jest też specjalistką ds. kształcenia głosu i mowy.
Zanim dziennikarz pojawi się na wizji, musi spędzić wiele godzin na zbieraniu i sprawdzaniu newsów. Jak wygląda codzienność w telewizji, dowiesz się z książki Beaty Tadli Czego oczy nie widzą (Rebis 2016). To dziś, a jak pracowali reporterzy w czasach przedinternetowych,
gdy zdobywanie informacji było trudniejsze i bardziej czasochłonne? Pokaz rzetelnego warsztatu dziennkarskiego znajdziesz w filmie Spotlight (reż. Tom McCarty, 2015). Jedno się nie zmieniło – wysoka jakość przekazu oznacza lepszą komunikację. Sztuka mówienia bez bełkotania i faflunienia Mirosława Oczkosia (Wydawnictwo RM 2015) przekonuje, że ta zasada obowiązuje nie tylko w mediach.