Po 32 latach odeszła z Kościoła. Mówi, z czym musiała się zmierzyć
Dla jednych odejście z Kościoła jest czystą formalnością, dla innych trudnym procesem budowania na nowo swojej tożsamości i przeżywaniem żałoby. O jednej ze swoich najtrudniejszych decyzji, jej powodach oraz konsekwencjach w rozmowie z WP Kobieta opowiedziała Lena Klejc – piosenkarka i autorka e-booka "Inne święta. Opowieści dla tych, którzy odeszli z Kościoła".
27.12.2021 07:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Iwona Wcisło, WP Kobieta: Kiedy podjęła Pani decyzję o odejściu z Kościoła?
Magdalena Klejc: Decyzję podjęłam niecały rok temu. Po prawie 32 latach funkcjonowania w Kościele.
Dla osoby tak mocno związanej z Kościołem musiało to być szalenie trudne.
To prawda. Myślę, że inaczej podchodzi do tego osoba, dla której takie odejście jest formalnością, a inaczej ktoś głęboko wierzący, kogo historia życia jest związana z Kościołem, jak było w moim przypadku. Pochodzę z bardzo religijnej rodziny, a moje bycie w Kościele dodatkowo wzmacniała muzyka. Przez wiele lat z sukcesami śpiewałam i grałam na chrześcijańskiej scenie muzycznej. U podstaw wszystkiego była moja żywa wiara, dlatego teraz przeżywam stratę i żałobę.
Jak długo dojrzewała Pani do tej decyzji?
To był proces. Myślę, że na świadomym poziomie trwał cztery lata, a na nieuświadomionym nawet 10 lat. Ktoś może powiedzieć, że się z tym "pierniczyłam", zamiast od razu odejść, ale łatwo się mówi komuś, kto nie był tak emocjonalnie związany z Kościołem. Rozłożenie tego w czasie pozwoliło mi chronić swoją psychikę.
Poza tym dla kogoś, kto wychowuje się w religijnym środowisku, pewne rzeczy są praktycznie niewidoczne. Trzeba dopiero odejść, stanąć z boku, żeby je zobaczyć. Takim moim pierwszym odejściem było rozkodowanie mechanizmów przemocy, które istniały w mojej rodzinie. A potem w wieku 22 lat, już na studiach, krok po kroku zaczęłam odzyskiwać samą siebie, dystansując się od Kościoła w granicach swojego poczucia bezpieczeństwa.
Ostatnią prostą w moim odejściu z Kościoła był moment, kiedy cztery lata temu zostałam po raz pierwszy mamą. Zobaczyłam wtedy, że moja katolicka duchowość nijak się ma do rzeczywistości. Bo jak kobieta, która nie ma czasu, by zaspokoić swoje potrzeby - zjeść ciepły posiłek czy się wyspać - ma znaleźć czas na praktykowanie wiary? Czułam wówczas potężny balast poczucia winy, że tego nie robię. Wtedy zaczęłam rozpoznawać symptomy, które ugruntowała we mnie katolicka duchowość.
Dlaczego tak religijna osoba, jak Pani, zdecydowała się rozstać z Kościołem?
To długa historia i nie ma w niej prostych odpowiedzi. W domu często widziałam, jak wiara rozmija się z rzeczywistością. Była w nim przemoc fizyczna i psychiczna ze strony mojego ojca, który w pewnym momencie był nawet prezesem rodzin katolickich w naszej diecezji. Można sobie wyobrazić, co może czuć dziecko w takim domu – z jednej strony jego fizyczne granice są przekraczane, a z drugiej widzi, że ojciec jest na piedestale wśród znajomych, głównie księży. Bardzo długo uwalniałam się z tego układu.
Jednak głównym powodem mojego odejścia było to, że nie miałam siły już walczyć. Nie chciałam oddawać swojej energii Kościołowi, w którym na wiele rzeczy nie mogłam już patrzeć i trudno mi było z tym żyć. Wolałam poświęcić ją dzieciom, rodzinie i sobie. Nie chcę odbierać sensu działania osobom, które czują, że mogą coś dobrego zdziałać, będąc w Kościele - ja po prostu czuję, że nie mam na to siły.
Ostatnie cztery lata to wypływanie na wierzch wszystkich afer związanych z pedofilią i molestowaniem seksualnym. Gdybym nie spotkała się osobiście z historiami osób, które to przeżyły, pewnie potrzebowałabym więcej czasu, żeby odejść. Ale takie osoby się pojawiły i stało się dla mnie oczywiste, że nie mogę wspierać dłużej organizacji, która chroni sprawców i zamiata problemy pod dywan.
Czy coś jeszcze wpłynęło na Pani decyzję?
W odejściu pomogło mi również to, jak zaczęłam się czuć w Kościele jako kobieta. Zobaczyłam, że nie ma w nim miejsca dla kobiet, które mówią swoim głosem. Takich, które nie są służącymi ani strażniczkami patriarchatu, jaką byłam ja, kiedy śpiewałam w zespole Love Story.
Widziałam też, jak traktowane są kobiety w zakonach i wiem, jak trudno jest im tkwić w panujących tam układach. Muszą ciągle udowadniać, że mają prawo mówić swoim głosem i być traktowane na równi z mężczyznami.
Nie tylko w Kościele patriarchat ma się dobrze. Czy brała Pani udział w Strajku Kobiet?
Wspieram Strajk Kobiet. Kiedy to się zaczęło, przeżywałam swoje ostatnie miesiące w Kościele. Pamiętam, że słuchałam wtedy nagrania Aleksandry Domańskiej, aktorki, która aktywnie brała udział w strajku. W filmiku, który opublikowała na Instagramie, mówiła m.in. o tym, że na początku nie potrafiła krzyczeć. Nie umiała znaleźć w sobie głosu, tego wk....u i złości. Rozpłakałam się po tych słowach. Dotarły do mnie te wszystkie lata milczenia w Kościele, mojej rodzinie i strukturach muzyki chrześcijańskiej.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy będę chciała mieć więcej dzieci, i odebranie mi decyzyjności było dla mnie dużym ciosem. Jeśli zajdę w ciążę, która okaże się trudna, nie będę mogła zadecydować, czy chcę przyjąć to dziecko. To, co się dzieje teraz, jest dla mnie pogłębieniem traumy, którą zaserwowano Polkom. I już się nie odżegnuję, że mnie to nie dotyczy.
Jak inni zareagowali na Pani odejście z Kościoła?
Przekazywanie decyzji o odejściu z każdą osobą odbywało się na innym poziomie, bo każda relacja jest inna. I ten proces cały czas trwa. Nie spotkałam się z sytuacją, gdy ktoś próbował mnie odwieść od mojej decyzji. Niewiele też było reakcji negatywnych - jeśli już, to głównie od osób, które mnie osobiście nie znają, a jedynie śledzą moją działalność w mediach społecznościowych. Mam wokół siebie przyjaciół-katolików, którzy mnie wspierają. Moje odejście nie było dla nich obojętne, bo ja nie jestem im obojętna, ale mamy przestrzeń, by o tym rozmawiać.
Myślę, że poziom lęku, który uruchamia się przy odchodzeniu z Kościoła, zarówno u osób, które odchodzą, jak i u tych, które decydują się być w Kościele, jest wysoki. Potrzeba czasu, żeby taką decyzję oswoić.
A jak decyzję przyjął Pani mąż, który jest osobą wierzącą?
Albert jest człowiekiem szeroko patrzącym na życie, to ja, będąc jeszcze w Kościele przez długi czas miałam bardzo wąskie spojrzenie. W domu mam bardzo wspierające warunki, jeśli chodzi o moje odchodzenie z Kościoła, w którym mój mąż został.
W e-booku "Inne święta. Opowieści dla tych, którzy odeszli z Kościoła" wspomina Pani o tym, że bycie w Kościele utrudniało diagnozę depresji. Jak to możliwe?
Dorastałam w bardzo niesprzyjających warunkach i depresja była ich naturalną konsekwencją. Moje ciało nie mogło inaczej zareagować. Niestety, ani w domu, ani w Kościele nie mówiło się o tego typu problemach. Pamiętam, z jak wielką nieufnością były traktowane w moim domu i katolickim środowisku wszelkie przejawy szukania pomocy w sferze psychicznej. Przecież wystarczy iść do spowiedzi. To tam katolicy regulują emocje, to ich kozetka.
Moja choroba była dobrze ukryta przez to, że w Kościele każdy smutek i melancholię tłumaczono mi zbytnim skupianiem na sobie. Przecież Bóg jest radością. I to są straszne przekazy dla kogoś, kto zmaga się z depresją. Moja choroba wynikała z zatrzymanej złości, którą udało mi się w bezpieczny sposób wyrazić dopiero na terapii. Wcześniej nie mogłam jej wydobyć, bo przecież dziewczyny się nie złoszczą. Na terapię trafiłam po urodzeniu syna. Trwała cztery lata i skończyłam ją niedawno. W tej chwili jestem już bez leków i na prostej.
Skąd pomysł na napisanie e-booka?
Kiedy uświadomiłam sobie, że to będą moje pierwsze święta poza Kościołem, poczułam lęk i potrzebę, żeby o tym poczytać. Niestety, nie udało mi się nic znaleźć. Zaskoczyło mnie, że w przestrzeni publicznej nie ma miejsca na dojrzały dyskurs na temat odchodzenia z Kościoła. A przecież to nie jest tak, że ludzie odchodzą i znikają. Wielu z nich bardzo przeżywa swoje odejście, a wciąż brakuje języka i przestrzeni, by o tym rozmawiać.
Zaczęłam więc o tym pisać sama dla siebie. Potem pomyślałam, że może udałoby się przy okazji wesprzeć inne osoby, które przeżywają to samo. I tak powstał e-book, w którym opisuję najważniejsze momenty związane ze świętami - od adwentu po Boże Narodzenie. W książce znalazła się również bardzo wspierająca rozmowa z psychoterapeutką - Basią Roehrborn, a także kilka terapeutycznych ćwiczeń.
Książkę napisałam w sposób osobisty i bardzo empatyczny. Nie wchodzę w walkę z Kościołem, bo już nie mam na to siły. W końcu oddycham pełną piersią i nie muszę być w tych strukturach, myśleć nimi, ani niczego zatajać. Buduję nową tożsamość i czuję, że w końcu staję na nogi. Kiedy postawiłam ostatnią kropkę w moim e-booku, poczułam wielki spokój.