Polacy na Islandii. "Są postrzegani jako ludzie ciężkiej fizycznej pracy"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na Islandii żyje 25 tysięcy Polaków i wciąż napływają kolejni. Niektórzy zostają na chwilę, inni na zawsze. Co - oprócz zarobków - przyciąga ich na odległą wyspę? Odpowiadają Aleksandra Kozłowska i Mirella Wąsiewicz, autorki książki "Islandia i Polacy".
Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Czy na Islandii można zostawić otwarty dom lub samochód?
Mirella Wąsiewicz: W pierwszym rozdziale opisujemy sytuację, która przydarzyła nam się w wypożyczalni samochodów i wyposażenia turystycznego. Weszłyśmy do otwartej hali ze sprzętem, a potem do otwartego biura. Na biurkach leżały laptopy, kluczyki do samochodów. To się wciąż na Islandii zdarza, ale wielu naszych rozmówców podkreśla, że czasy, kiedy można było w większych miastach zostawić otwarty samochód z kluczykami w stacyjce, już minęły.
Dlaczego?
Mirella Wąsiewicz: Z uwagi na większą liczbę ludności - w tym imigrantów, którzy przyjeżdżają na Islandię za pracą.
Wśród tych imigrantów jest ponad 25 tysięcy Polaków.
Aleksandra Kozłowska: Na Islandię zaczęliśmy przybywać już w latach 60., kiedy polskie stocznie budowały i naprawiały islandzkie statki. Razem z wyremontowanymi kutrami na wyspę płynęły Polki zakochane w islandzkich marynarzach. Lata 80. i 90. to głównie emigracja zarobkowa – na Polaków czekały przetwórnie ryb. Ale boom zaczął się w 2006 r. – islandzka branża budowlana potrzebowała wielu rąk do pracy. Polskich robotników i ich przeszłości nikt nie sprawdzał – pojawiły się więc kradzieże i włamania, Islandczycy zaczęli zamykać swoje letnie domki. Jednocześnie media pilnowały się, by nie piętnować: "Polacy ukradli lodówkę". Ukradł nieuczciwy człowiek, i tyle.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zgodnie z danymi Uniwersytetu w Akureyri siedmiu na dziesięciu Polaków spotkało się z dyskryminacją. Czy wasi rozmówcy też mają takie doświadczenia?
Aleksandra Kozłowska: Tak. Choćby w pracy. Jeśli nie znasz swoich praw, zdarza się, że szef nie zapłaci ci nadgodzin, nie odprowadzi na czas podatków, czego konsekwencje poniesiesz ty. Albo zamelduje cię w zatłoczonej zagrzybionej norze nienadającej się do mieszkania. W 2020 r. w Reykjavíku jeden z takich budynków spłonął – w pożarze zginęło troje Polaków.
W protestach pod zgliszczami i parlamentem wzięli udział nie tylko Polacy, ale i wielu Islandczyków. Dyskryminacja i łamanie praw pracowniczych zdarzają się niestety wszędzie, także w Polsce. Wystarczy popatrzeć, jak traktujemy Ukraińców albo imigrantów z Bliskiego Wschodu. Nie mówiąc już o haniebnej polityce rządu wobec uchodźców.
Wracając do Islandii: jedna z naszych bohaterek, Wiola Ujazdowska, artystka i feministka, pracowała w kawiarni w Reykjavíku. Gdy któregoś razu podeszła do stolika, przy którym siedziały dwie starsze panie i zapytała po angielsku, co może im podać, jedna z pań ostentacyjnie skrzyżowała przedramiona w geście sygnalizującym, że nie godzi się na angielski. Powiedziała, że ma przyjść kelner, który mówi po islandzku. Warto dodać, że zdecydowana większość Islandczyków płynnie posługuje się angielskim - zarówno ci młodzi, jak i starsi.
Jak wasza rozmówczyni na to zareagowała?
Aleksandra Kozłowska: Było jej ogromnie przykro. Poszła do menadżerki - Islandki. Ta powiedziała jej, żeby przekazała klientkom, że albo składają zamówienie, albo będą czekać pół godziny, aż przyjdzie islandzkojęzyczny kelner. Wiola to zrobiła. Panie natychmiast zmieniły ton i złożyły zamówienie po angielsku. Rozumiem żal Wioli, ale z drugiej strony ciekawa jestem, jak reagowaliby Polacy, gdyby analogiczna sytuacja wydarzyła się w Poznaniu czy w Jastarni.
Czy osobom o polsko brzmiącym nazwisku proponuje się pracę fizyczną m.in. przy sprzątaniu w hotelach, niejako z marszu? Czy słyszą: "Masz magistra? Świetnie. Mamy dla ciebie ofertę w firmie sprzątającej"?
Mirella Wąsiewicz: Taką sytuację miała wspomniana już Wiola na początku swojego pobytu na Islandii. Wiele osób nakłaniało ją do zmiany nazwiska, ale wciąż odpowiada: "Mam piękne polskie nazwisko - Ujazdowska - i nie zamierzam go zmieniać". Jej determinacja się opłaciła. Jest pierwszą Polką i imigrantką, która dostała stypendium islandzkiego ministra kultury.
A co jeśli Polak lub Polka chce znaleźć partnera na Islandii?
Aleksandra Kozłowska: Same nie próbowałyśmy, ale z relacji Joanny Okuniewskiej wiemy, że różnice są znaczące. Widać je na Tinderze, gdzie – w przeciwieństwie do wymuskanych zdjęć z Polski – fotografie są bardzo zwyczajne: ludzie w codziennych ciuchach i sytuacjach, bez filtrów i podkreślania atrakcyjności. Co jest bardzo wyzwalające - od Islandczyków można się uczyć akceptacji ciała i wieku.
Nie tylko akceptacji ciała, ale też swobody kulturowej.
Aleksandra Kozłowska: Tak, i otwartości na różnorodność. Z relacji wiemy, że użytkownicy Tindera wprost piszą, że szukają trzeciej osoby do trójkąta lub do relacji poliamorycznej. Więcej tam szczerości, mniej lansu.
Piszecie, że zdarza się, iż niektórzy Polacy przychodzą na przykład do banku w odzieży roboczej śmierdzącej rybą, ale "oni nie śmierdzą rybą. Śmierdzą pieniądzem".
Mirella Wąsiewicz: Wielu naszych rozmówców zaczynało od ciężkiej, fizycznej pracy. Wiązało się to z brakiem znajomości języka. W Polsce często mieli poczucie, że struktura społeczna jest mocno zhierarchizowana. Nie odważyliby się pójść do banku w uniformie roboczym. Natomiast na Islandii, jeśli ktoś szedł do tego banku od razu po pracy w przetwórni, pachnąc rybami, to nikomu to nie przeszkadzało. Pracownicy fizyczni są postrzegani jako ludzie ciężkiej pracy, którzy robią coś ważnego dla gospodarki kraju. Co nie zmienia faktu, że większość z nich porzucała tę pracę z wielką ulgą, kiedy tylko nabrali kompetencji językowych, by móc robić coś innego.
Aleksandra Kozłowska: Na Islandii jest inny stosunek do pracy niż w Polsce. Praca jest źródłem utrzymania, a nie epatowania statusem - choć oczywiście wyjątki się zdarzają. Bohaterowie naszej książki podkreślają, że Islandczykom generalnie obcy jest wyścig szczurów i zaharowywanie się, by udowodnić, że dadzą radę. To zaskakuje Polaków – wielu z nich przywozi na wyspę przymus bycia szybkimi, zaradnymi, tyrającymi w każdy weekend.
Inaczej też układają się relacje w pracy – w Polsce uwielbiamy hierarchię, pielęgnujemy feudalizm. Zdarza się, że pan prezes czy pani dyrektorka patrzą z góry na tzw. personel niższego szczebla, sami też lubimy poczuć się lepiej, np. lekceważąc sprzątaczkę. Tam społeczeństwo jest bardziej demokratyczne, równościowe. Wynika to z historii tego kraju, gdzie przez długi czas nie było władzy centralnej. O wartości człowieka decydowało to, jak potrafi on przetrwać w trudnych warunkach i współpracować z innymi.
Może dlatego Islandczycy nie rozumieją, jak ktoś może chcieć być na zasiłku?
Aleksandra Kozłowska: Bo praca łączy. Tam przerwa na kawę faktycznie służy integracji, rozmowom o tym, co ważne, czyli "czym zajmujesz się tak naprawdę?", po pracy. Może grasz w rockowej kapeli, może działasz w grupie anarchistów. Warunki życia na wyspie od wieków wymagały współpracy, tylko wspólnota mogła tam przetrwać. Największą karą była banicja, skazanie na samotność. Dlatego życie na zasiłku odbierane jest jako odwracanie się plecami od wspólnoty, od wspólnego celu.
Z ust jednego z bohaterów pada zdanie, że "Polacy na Islandii to większe diabły", które "cwaniakują".
Aleksandra Kozłowska: Mówi o tym Albert Gibowicz, sam niezły "diabeł". Wyjechał z Polski, mając skończone tylko gimnazjum. Na Islandii pracował na budowach, pilnował domków letniskowych. Nauczył się angielskiego i islandzkiego, co - jak mówi - otworzyło mu furtkę do społeczeństwa. Teraz jeży się słysząc tych, których określa mianem "Polaczków".
"Polaczków"?
Aleksandra Kozłowska: Polaków, którzy przyjeżdżają na Islandię skuszeni słynnym socjalem. Roszczeniowi, żyją na zasiłkach, nie integrują się. Albert przekonuje, że islandzkiego warto się nauczyć, że dopiero wtedy serca wyspiarzy się otwierają. Dla Islandczyka jest to po prostu dziwne: być zdrowym i nie pracować. Tym bardziej, że na Islandii pracy nie brakuje.
Pada też zdanie: "Jest na Islandii masa ludzi, którzy żyją tutaj, a zachowują się tak, jakby dalej byli w Białymstoku".
Mirella Wąsiewicz: Wszystko zależy od nastawienia, z jakim się wyjeżdża. Wielu ludzi emigruje w poszukiwaniu lepszych warunków dla siebie i rodziny. Chcą zarabiać, przesyłać pieniądze rodzinie w Polsce. Rzadko mają czas i chęci, żeby interesować się kulturą islandzką czy uczyć się języka. Po prostu nie mają takich potrzeb.
Zresztą trudno się dziwić: jeśli ktoś pracuje od rana do wieczora na budowie, to zwyczajnie może nie mieć już siły na nic więcej. Wielu Polaków pozostaje przy polskich mediach, polskich grupach w mediach społecznościowych i żyją w bańce. Mentalnie są w Polsce. Żyją marzeniem o wybudowaniu w Polsce domu z ogrodem, na który ciężko pracują na Islandii. To jest bardzo uniwersalne i ludzkie, ale wtedy coś w tym pobycie na Islandii umyka.
Książka nosi tytuł "Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować". Czy ryzyko zawsze się opłaca?
Aleksandra Kozłowska: Jak pokazują doświadczenia naszych bohaterów, różnie z tym bywa. Jedni stopniowo się dorabiają, zakładają własne biznesy, wchodzą w politykę. Inni organizują strajki w obronie najgorzej opłacanych pracowników albo chronią lokalną przyrodę. Ale jest też wiele osób, którym się nie udało.
Trafiają pod opiekę Fundacji Barka, która pomaga osobom z uzależnieniami, w kryzysie bezdomności, długotrwale pozostającym bez pracy. Przeznaczona dla nich jadłodajnia w Reykjaviku pęka w szwach. Przychodzą tam nie tylko Polacy, ale ludzi różnych narodowości. Każdy z nich ma swoją historię. Emigracja zawsze jest trudna. Dla niektórych - szczególnie tych pozbawionych sieci wsparcia - okazuje się wyzwaniem ponad siły.
Mirella Wąsiewicz: Do tego dochodzi odległość. Islandia jest oddalona od pozostałej części Europy. Nie można wsiąść w samochód lub w pociąg i w dowolnym momencie wrócić w kilka godzin do Polski. Jeśli wybuchnie wulkan, to loty są zawieszane. Tęsknota za rodziną jest ogromna, do tego wysokie koszty życia, nie każdy może sobie pozwolić na regularne odwiedzanie bliskich w Polsce. Te wszystkie elementy składają się na to, że ryzyko jest wysokie.
Aleksandra Kozłowska, Mirella Wąsiewicz – gdańszczanki, byłe dziennikarki i redaktorki "Gazety Wyborczej". Dziś Mirella redaguje stronę internetową klubu Żak i prowadzi spotkania literackie, Aleksandra publikuje m.in. w "Polityce", "Przekroju" i "Tygodniku Powszechnym", w przygotowaniu jest jej nowa książka – reportaż pt. "Objazdowe rwanie zębów. Śladami wędrownych dentystów", który ukaże się nakładem wydawnictwa Znak.
Rozmawiała Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski