Polak za granicą. Kawę i wodę ma swoją, sikać nie będzie© WP.PL | Paweł Kuczyński

Polak za granicą. Kawę i wodę ma swoją, sikać nie będzie

Dla biura turysta to paks. Na paksie trzeba przede wszystkim zarobić. Skłonić, żeby wydał pieniądze na określone rzeczy w określonym miejscu i miał wrażenie, że przy okazji poznaje kraj. Przez cztery sezony byłam pilotką wycieczek. Opowiem wam, jak było.

Lazurowe Wybrzeże, Nicea. Biegnąca brzegiem morza Promenada Anglików.

Turysta: - A czy jak ja wleję tę wodę do butelki, to też będzie lazurowa?

Walory przyrodnicze Skandynawii

Zaczyna się, kiedy mam piętnaście lat i jadę z tatą na wycieczkę do Tunezji. Nasz pilot, Filip, zna cztery języki, ma świetną kurtkę i opowiada tak, że szeroko otwierają mi się oczy. Zresztą nie tylko mi. Cała wycieczka jest w niego wpatrzona jak w obrazek. Też chcę być obrazkiem.

Kurs robię krótko po studiach. Zdaję egzamin. Najpierw pisemny test, potem ustny. Mam wymienić trzy formy zatrudniania pilotów i opisać walory przyrodnicze Skandynawii. Potem jeszcze praktyczny: co zrobię, jeśli w Paryżu zgubi mi się niepełnoletnia turystka?

Zdaję. Pilotów na sezon letni szuka akurat duży touroperator. Wysyłam CV, jadę na spotkanie rekrutacyjne. Zamiast rozmowy jest oprowadzanie po mieście i zadania z życia wzięte. Nie mogło być lepiej, czuję się jak ryba w wodzie. W kwestionariusz wpisuję znajomość trzech języków obcych. Nikt tego nie sprawdza. "Odezwiemy się wkrótce" - mówi rekruterka.

Odzywają się. Muszę założyć działalność gospodarczą i czekać. Zakładam. Przeglądam ofertę szkoleń: "trudny klient", "prowadzenie trasy pieszej", pierwsza pomoc. Zapisuję się na wszystko. Po miesiącu przychodzi konkretna propozycja: praca w Hiszpanii i Portugalii, jednym ciągiem pięć-sześć tygodni, potem dwa tygodnie przerwy. Stawka: 180 zł brutto za dzień plus prowizja od każdej wycieczki – ok. 250 euro tygodniowo. Myślę, że nie jest źle. I że fajnie będzie zobaczyć piękne miejsca, pokazać ludziom świat. Tak jak Filip pokazał mi kiedyś Tunezję.

Jeśli chodzi o Hiszpanię, jestem całkiem zielona, ale od czego jest Wikipedia?

Obraz
© PAP / Czy po wlaniu do butelki woda nadal będzie lazurowa? Turście powiedziałam, zeby spróbował | Lionel Urman

Janusz. Wozi kabanosy

Ja: - Dzień dobry, witamy w Hiszpanii. Państwo na pobyt czy na objazd?

Janusz: - Yyyyyyy, jaki obiad?

Ja: - Objazd. Wycieczka objazdowa.

Janusz: - A skąd ja mam to wiedzieć? Halina, daj tę umowę!

Janusz i Halina na wycieczce są pierwszy raz. Pierwszy raz lecieli samolotem. Trochę zestresowani, wszystko ich paraliżuje, najbardziej – obcy język. Boją się sami pójść na parking do autokaru. Bo co zrobią, jeśli się zgubią?

Pierwsza noc w hotelu. Janusz dzwoni do mnie w środku nocy, bo w pokoju nie działa spłuczka. Trochę mu głupio, w sumie mógłby zejść do recepcji, przyprowadzić recepcjonistę za rękę i pokazać mu palcem. Ale ja jestem miła, załatwię, więc dzwoni.

Janusz uważa, że za wszystko już zapłacił w biurze i więcej wydawać nie musi. Halina może by chciała czasem jakąś kawę, herbatę, ale przecież trudno się dogadać, może ja bym mu zamówiła. Dobrze, że mają wałówkę: kabanosy, sucharki, batony. Daj Boże, żeby jeszcze jakiś supermarket był, najlepiej codziennie, a już koniecznie pierwszego dnia. Wtedy Janusz może kupić ze dwie zgrzewki wody mineralnej i wozić ją cały tydzień w luku bagażowym. Bo potem nie wiadomo, czy będą jakieś sklepy, u kierowcy płacić jedno euro za butelkę to absurd. A kranówki przecież pić nie będzie, chociaż podobno można.

Janusz nie pójdzie na obiad do restauracji, choć może i by się szarpnął, ale i tak nie wie, co zamówić. Jeszcze źle wybierze i mu nie będzie smakowało. Czas wolny ostatnio przesiedzieli z Haliną na murku. Mają w końcu kolację w hotelu. Było mówione coś o jakimś winie, ale za butelkę trzeba zapłacić pięć-sześć euro. Z grupy nikt nie zamawia, co się będzie wychylał. I tak wszystko jest tu takie drogie.

Januszowi i Halinie ogólnie się Hiszpania podoba, choć części informacji nie słyszeli, bo spali w autokarze. Nie zadają za dużo pytań, Halina parę razy spytała, gdzie jest toaleta.

Na koniec wycieczki Janusz i Halina są zadowoleni. Kiedy po klientach wędruje kapelusz, do którego zbierany jest napiwek dla kierowcy, Janusz wrzuca jedno euro.

Obraz
© SPL / East News / Janusz i Halina ostatnio cały czas wolny przesiedzieli na murku. I tak nie wiedzieliby, co zamówić w restauracji

Jolka. Program jest święty

Jestem podekscytowana. Przez kilka tygodni z zapałem wertuję przewodniki po Hiszpanii, wkuwam hiszpańskie słówka. Zgrywam na komórkę artykuły z Wikipedii: Alhambra, Francisco Franco, chorizo. Nagrywam filmy i muzykę, kompletuję pilocką wyprawkę: zszywacz, taśmę klejącą, chorągiewkę, parasol. Trochę się denerwuję, ale na szczęście zanim samodzielnie poprowadzę grupę, czeka mnie staż pod okiem doświadczonej pilotki. Potem powtórzę tę trasę sama. I tak pięć razy z rzędu, bez dnia odpoczynku. Każda noc to inne miejsce, inny hotel, czasem inny kraj.

Lecę. Moja pilotka, Zosia, jest świetna. Szybko uświadamia mi, co jest w tej pracy najważniejsze. To nie pasja, nie wiedza i nie cierpliwość do ludzi. Najważniejszy jest program. Słowo dla pilota święte. Co w programie, trzeba zrealizować, inaczej klient ma prawo do reklamacji. W programie napisane jest: "zwiedzanie dzielnicy Albaicin", trzeba turystom dzielnicę Albaicin pokazać. Na pytanie: "dlaczego nie możemy zwiedzić tego kościoła", odpowiedź jest jedna: "bo tego nie ma w programie".

Na moim pierwszym samodzielnym objeździe pierwszego dnia klientka łamie rękę. Przewraca się na ulicy i chociaż sprawa nie wygląda groźnie, łokieć puchnie, czerwienieje i sinieje. Jedziemy do szpitala. Okazuje się, że ręka jest złamana w trzech miejscach, a kobieta albo musi przejść operację, albo wracać do Polski.

Drugiego dnia psuje się klimatyzacja w autokarze. Trzeciego na dwie godziny utykamy w gigantycznym korku. Czwartego ktoś dostaje udaru cieplnego.

Do końca sezonu zdążę jeszcze przerobić: włamanie do autokaru, zgubiony paszport, klientkę z zaburzeniami psychicznymi i parę alkoholików. On szarpie ją za włosy w autokarze, ona ucieka któregoś dnia podczas zwiedzania w siną dal, bez telefonu, pieniędzy i dokumentów. Oczami wyobraźni widzę już rozpędzony samochód, kostnicę i sąd, ale kobieta na szczęście odnajduje się gdzieś na krawężniku.

Obraz
© PAP / Którędy do autokaru? Polak sam nie pójdzie, boi się, że się zgubi

Roman. Sikać nie będzie

Kuba, lotnisko, tuż po przylocie czarteru. Proszę klientów, by od razu wymienili po sto euro na osobę, bo potem będzie kłopot z kantorem.

Roman: - A po co te pieniądze?

Ja: - Na kawę, wodę, toaletę...

Roman: - Kawę i wodę mam swoją. A sikać nie będę.

Roman podróżuje sam. Wie, czego chce. Przeczytał sporo, polował na okazję albo na last minute i przylatuje na Kubę za cztery tysiące złotych. To wytrawny turysta - wie, jak nie dać się naciąć, jak wywalczyć swoje. Zaczyna się już w autokarze. Roman nie chce siedzieć na wyznaczonym przeze mnie miejscu, bo ma chorobę lokomocyjną. Nie podoba mu się, że ma pokój na czwartym piętrze, bo wolałby na drugim. I że hotel tak daleko od cywilizacji. Awanturuje się, że autokar nie podjedzie pod samo wejście. Był już w końcu na dwudziestu objazdówkach i czegoś takiego jeszcze nie widział.

Obok Romana w autokarze siedzi Jacek. To również wytrawny turysta, ale innego rodzaju. Ma głód wiedzy i głód zwiedzania - dla niego wszędzie jesteśmy za krótko. Jacek zwykle słabo zna język, ale się stara, umie sobie zamówić kawę, a jak trzeba, to i do szpitala ze zwichniętą nogą sam pojedzie. Dla pilota – skarb.

*Romana i Jacka łączy to, że wynoszą ze śniadania kanapki i nie widzą w tym nic niestosownego. *Przecież zapłacili. Łączy ich też strój, z powodu którego mówimy na nich: paksus skarpetus.

Jolka. Łapówka

Dla biura turysta to paks. Tak ich nazywamy. Na paksie trzeba przede wszystkim zarobić. Skłonić, żeby wydał pieniądze w określonym miejscu, wtedy pilot coś z tego ma. To dla mnie zawsze zastrzyk gotówki, bo biuro nie zapewnia mi diet. Wożę więc swoich paksów po sklepach z ceramiką, perfumeriach, zabieram na obiad do knajpy. Pilnuję, żeby nie widzieli, jak pod stołem dostaję w łapę dwadzieścia euro.

Uczę się szybko. Muszę sprzedawać dużo atrakcji fakultatywnych, bo z tego liczy się moja prowizja. Im więcej sprzedam, tym więcej zarobię. Pierwszego dnia zbieram od turystów gotówkę, około 150-160 euro, za które kupuję bilety wstępu, płacę podatek klimatyczny, opłacam przewodników. Turyści podpisują, że wpłacili, ja chowam kasę do torebki. Jeśli są małe nominały, kasa ledwie się w torebce mieści. Trochę dziwnie chodzić wszędzie z 7-8 tysiącami euro, ale innego wyjścia nie ma.

Po każdym tygodniu zostaje z tego mniej więcej połowa. Odliczam swoją prowizję gotówką do ręki. Resztę w kopercie oddaję do biura.

Po pierwszym sezonie wyjeżdżam na tak zwaną "egzotykę". Tu zarobić można więcej: stawki są wyższe, a możliwości - większe. Mam budżet na napiwki i "prezenty" dla obsługi. Rachunki to często nabazgrane kartki, czasem kwitu w ogóle nie ma. Wtedy piszę oświadczenie.

Po jednym z objazdów w rozliczeniu wpisuję "łapówka na lotnisku - 120 euro". Biuro zastrzeżeń nie ma.

Obraz
© PAP / Polscy turyści lubią twierdzić, że gdzieś "koczują". I że biuro ich "porzuciło"

Grażynka. Nogi jej puchną

Hiszpania, przylot. Samolotów jest kilka dziennie, nie wszystkie paksy przylatują o tej samej godzinie. Dzwoni telefon.

Turysta: - Proszę pani, dzień dobry, bo my tu czekamy w recepcji, a pokoi nie ma.

Ja: - Przykro mi, doba hotelowa zaczyna się dopiero o czternastej.

Turysta: - Ale my zostaliśmy porzuceni! Nikt się nami nie zajął! Koczujemy tu od rana! Ja jestem prawnikiem, znam się! Obiecano nam, że pokoje będą o trzynastej.

Ja: - Ale jest za piętnaście dwunasta...

Grażynka jest już na swojej ósmej objazdówce. Ma małą walizkę, żeby nie musiała się nikogo prosić. Wygodne buty na grubej podeszwie, elegancko spakowany plecaczek i czapeczkę z daszkiem. Wie, co kupiła, przeczytała dokładnie program i rozumie, że "przejazd z Madrytu do Barcelony 600 km" oznacza osiem godzin w autokarze. Tylko nogi jej puchną.

Grażynka nosi też ze sobą notesik, w którym zapisuje sobie obce nazwy, nazwiska, potrawy. Jadła już gazpacho i kosztowała wina. Przecież podróże są od tego, żeby próbować nowych rzeczy.

Kłopot ma tylko z Ewą, swoją współlokatorką z pokoju. Nie znały się wcześniej, ale za jedynkę w hotelu trzeba dopłacać, dokwaterowanie z drugą singielką pozwala parę groszy zaoszczędzić. Grażynka tym razem przeklina swoją decyzję. Ewa nie dość, że chrapie i pali, to jeszcze zabiera jej klucz do pokoju, mówi "wychodzę" i znika.

Jolka. Dziewięć minut

Jeżdżę już od czterech tygodni i od czterech tygodni nie śpię. Po nocach czytam, a potem nie mogę zasnąć, bo liczę w myślach, czy dać grupie dwadzieścia czy trzydzieści minut czasu wolnego. Muszę się zastanawiać, bo potem przychodzą do mnie i mówią: "dała pani dwadzieścia minut przerwy, a ja dziewięć stałem w kolejce!". Następnym razem daję dwadzieścia pięć, ale i tak ktoś się spóźnia.

Turyści spóźniają się z następujących powodów: a) byli w toalecie; b) była kolejka w toalecie; c) byli w sklepie; d) czekali na windę.

Ale są i dobre chwile. "Dzięki pani poznałem Hiszpanię!" - słyszę po pierwszym objeździe i kraśnieję. "My na następny objazd to tylko z panią!" – mówią Janusz z Haliną, wystawiają mi potem dobrą opinię w internecie. Parę razy dostaję napiwek, raz prawie 70 euro. Kiedy w nicejskim słońcu piję kawę w czasie wolnym, myślę o tym, że jeszcze rok wcześniej siedziałam za biurkiem. Wrzucam zdjęcie na Instagram. Znajomi piszą: "to nie praca, tylko wakacje".

Tylko czasami, kiedy po całym dniu zasuwania leżę w hotelowym łóżku, tęsknię za pracą od dziewiątej do siedemnastej.

Obraz
© East News / Tylko czasami, po całym dniu zwiedzania, tęsknię za pracą w biurze

Martyna. Zgniłe jabłka

Lato 2017, Hiszpania. Piątek, trochę po 22. Dwie rezydentki, Martyna i Sandra, kończą kolację w hotelu. To jeden z niewielu spokojnych wieczorów, zwykle do późna siedzą w rachunkach i rezerwacjach. Choć rezydent, w odróżnieniu od pilota, przebywa na stałe w jednym miejscu - kurorcie, obowiązków nie brakuje. Trzeba być wszystkim: przewodnikiem, tłumaczem, sprzedawcą, księgowym.

Dziewczyny są przy deserze, kiedy dzwoni telefon. To klient z oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości. Mówi coś, w co w pierwszej chwili trudno uwierzyć.

Martyna: - Pierwsza reakcja była taka, że to jakiś kit. Złapałam za telefon i dzwonię do hotelu, pytam. Hotel zaprzecza. Ale odbieram kolejne połączenia od kolejnych klientów, jedno, drugie, trzecie. Wszyscy mówią to samo: "pożar".

W hotelu przebywa około 300 osób, w tym 70 z biura Martyny, część to rodziny z dziećmi. W środku nocy ogłoszona zostaje ewakuacja. Do mediów docierają pierwsze informacje o wielkim pożarze lasów na Costa de la Luz.

Martyna: - Już wtedy ludzie oczekiwali od nas rzeczy niemożliwych. Że natychmiast przyjedziemy i przeniesiemy ich do pięciogwiazdkowego hotelu. A tu noc, szczyt sezonu. Nie wiedziałyśmy, co robić.

Sytuacja wygląda coraz poważniej i choć według przepisów ewakuacja leży po stronie hotelu, Martyna nie może siedzieć bezczynnie. Dzwoni do Polski, szuka pomocy w centrali. Klienci w tym czasie powiadamiają konsulat i media w kraju. Serwisy informacyjne zaczynają “grzać” tematem "koczujących na plaży Polaków".

Martyna: - Telefony mi się urywały. Ludzie mieli pretensje, że nie oddzwaniamy, a ja nie przestawałam rozmawiać. Im się wydawało, że siedzimy i pijemy kawę.

Udaje się załatwić autokar, Martyna i Sandra ruszają w trasę. Nad ranem zbierają całą grupę. Turyści tymczasowo mają trafić do hali sportowej, gdzie przygotowano posiłek, materace, napoje. Nie wszyscy chcą się na to zgodzić. Gdy autokar przyjeżdża na miejsce, część klientów odmawia jego opuszczenia. Zbuntowana grupa szybko zyskuje samozwańczego szefa. Zaczynają się groźby.

Martyna: - Straszyli nas, że się nie wypłacimy. Że zadzwonią do telewizji. Sądem też nas straszyli. Leciały teksty, że "wyp... mnie z pracy”. Że biuro ich porzuciło, że muszą jeść zgniłe jabłka i koczować na materacach jak uchodźcy. Rozumiem ich zmęczenie i wyczerpanie, ale ja też byłam po nieprzespanej nocy, u kresu wytrzymałości. Kiedy dostałam już zgodę z biura na przeniesienie ich do nowego hotelu, nie chcieli się zakwaterować. Miałam im do powiedzenia tylko dwa zdania: że recepcja jest czynna 24 godziny na dobę i że widzimy się następnego dnia o 10. Powtarzałam te dwa zdania w kółko i jak mówiłam drugie, to już nie pamiętałam pierwszego.

Nazajutrz Martyna przyjeżdża po grupę do hotelu, znów muszą się przenieść. Znów nie chcą. Znów zaczynają się telefony do mediów i konsulatu, "szef" znów jest agresywny.

Martyna: - W pewnym momencie myślałam już, że mi przyłoży. Zaczął wymachiwać rękami, krzyczeć. Na szczęście po godzinie walki wszyscy zgodzili się jechać do nowego miejsca. Potem część przeprosiła. Niektórym było przykro, tłumaczyli, że się zagalopowali, że wszystko przez nerwy. Byli też ludzie, którzy mówili, że nie mają pretensji. Dwie babki jeszcze w hali sportowej widząc, że nie jadłam, nie piłam, zrobiły mi kanapki.

Obraz
© East News / Recepcja hotelowa - to tu spędza się duuużo czasu

Kamila. Karaluch w kubeczku

Kamila, pilotka od siedmiu lat: - Klienci wyładowują na nas swoje emocje. Biuro jest gdzieś daleko, to na nas mogą się wyżyć. Ja zawsze sobie obiecuję, że nie dam się sprowokować. Jak klient się o coś pruje, to ja do niego z empatią: "Ojej, no rozumiem, faktycznie niefajna sprawa". Zwykle działa.

Raz, kiedy Kamila je śniadanie, turystka przynosi jej karalucha w plastikowym kubeczku i stawia obok jajecznicy. Twierdzi, że takie same robale ma w pokoju.

Kamila: - Najbardziej denerwuje mnie to, że klienci mówią o nas: phi, pilot zrobił wycieczkę, ale nie dał nic od siebie. Że zrealizował program i tyle. Ale jak idziesz do mięsnego i prosisz o pół kilo schabu, to dostajesz pół kilo schabu, a nie mówisz do sprzedawczyni, żeby ci dorzuciła jeszcze kiełbasę. Dostajesz to, za co płacisz. W turystyce jest tak samo: wiesz, jaka jest umowa, dlaczego więc masz dostać więcej?

Z drugiej strony, fajnie jest dać im więcej. Pilotowanie to nie jest praca, którą można lubić tylko trochę. Albo jest się na sto procent, albo się z tego wychodzi. Jeśli robi się to z pasją, jest się autentycznym, ludzie to czują. A to dodaje skrzydeł. Chcesz się douczyć, doczytać, coś tym ludziom pokazać. Bo to są prawdziwi ludzie. Nie traktuję ich jak bydła. Są piloci, którzy robią to tylko dla kasy, dla nich turyści to wyłącznie ich portfele. Ale ja - jeśli staje przede mną grupa, żywi, realni ludzie - wychodzę z całą serdecznością, jaką mam.

Karolina. Dwa euro

Karolina, pilotka od kilkunastu lat: - Nie pamiętam okoliczności, ale pamiętam jego twarz. Klient jak klient, był na wakacjach z rodziną, spytał mnie o jakiś dobry lokal na obiad. Chciał zjeść lokalny przysmak, rybę, na co powiedziałam mu, że sama jestem weganką, więc mogę polegać tylko na opinii innych, bo ryb nie jadam. On na to, zaczepnym tonem Januszka: "Karolinko, skoro jesteś weganką, to powiedz - jak obciągasz komuś, to połykasz?". Zamarłam. Dookoła byli inni klienci, żona tego człowieka. Nikt nie zareagował.

Na tej wycieczce było też dwóch studentów z Arabii Saudyjskiej. Studiowali w Polsce, ale pytaniom nie było końca: dlaczego tu są, dlaczego przyjechali z polskim biurem. Ludzie pytali: "a co to za terroryści?". Nazywali ich "ciapatymi". Pytali, kiedy wybuchniemy.

Kiedy zaczynałam pracę jako pilotka, potrafiłam wydać 2 tysiące złotych na swój prywatny telefon, byłam na każde zawołanie. Dzisiaj, jak klient podchodzi do mnie w czasie kolacji i mówi, że skończył mu się papier toaletowy, odpowiadam: "Zajmę się tym później. Teraz jem".

Na szczęście ludzie mają coraz większą świadomość, że pilotaż to trudna, wymagająca i bardzo samotna praca, a nie wakacje, za które dostaje się pieniądze. Nadal są klienci z podejściem: "Jesteś tu, bo ci płacę". Jeden powiedział mojej koleżance, rezydentce: "Może jakbym dał Karolinie obciągnąć, to by lepiej pracowała".

Znam pilota, który po wyjątkowo chamskiej odzywce turysty postanowił zwrócić mu to, co ten za pracę pilota zapłacił. *I położył mu na stole dwa euro. *

Obraz
© East News / Bo najważniejsze to mieć dobre wspomnienia

Jolka. Najciekawszy punkt programu

Po każdej wycieczce zbieram od turystów wypełnione ankiety, w których oceniają objazd, standard hoteli i moją pracę. Na początku przeżywam to bardzo. Najbardziej, kiedy dają mi dwóje i nawet nie piszą dlaczego.

Wpisują najczęściej "za długie przejazdy", "hotele za daleko od centrum", "za mało czasu na zwiedzanie", "flamenco za drogie".

Raz po wycieczce w Portugalii na pytanie, co podobało się najbardziej, klient wpisuje: Muzeum Prado. Które jest w Hiszpanii, w Madrycie. W Madrycie nie byliśmy. Tego akurat jestem pewna.

Pytanie: kraje, jakie chciałbym odwiedzić. Odpowiedź: takie, gdzie jest ciepła woda w hotelach. "Oceń pracę pilota". "Nie dość, że ładna, to jeszcze mądra". "Co należałoby usprawnić?" "W autokarze powinny być hostessy serwujące rum".

Ale najbardziej zapada mi w pamięć ankieta, w której ktoś w rubryce "najciekawszy punkt programu", wpisuje: "pani Jolanta".

I jak tu tych paksów nie kochać?

Wszystkie imiona bohaterek zostały zmienione.

Żadna z opisanych sytuacji nie została zmyślona.

Byłeś na wakacjach z biurem podróży? Masz ciekawe doświadczenia? Napisz do nas na: dziejesie@wp.pl lub bezpośrednio do autorki: jjgalazka@poczta.wp.pl

Planujesz podróż? Zobacz najlepsze oferty na Booking.com kody rabatowe.

Źródło artykułu:WP magazyn

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (216)