Polka opowiedziała o swoim życiu BBC. Wielu może być zdziwionych, jak wyglądały początki na emigracji
Potrzeba było dopiero referendum w sprawie Brexitu, by Brytyjczycy zaczęli zadawać sobie pytanie: "Kim właściwie są ci obcokrajowcy, którzy żyją obok nas? Nic o nich nie wiemy!”. Szukając odpowiedzi, fotoreporter BBC dotarł do 28-letniej Anny Bąk.
28.12.2017 | aktual.: 18.01.2018 08:35
To był przypadek. Fotoreporter Ed Gold szukał obcokrajowca, który opowiedziałby o swoim życiu w Wielkiej Brytanii i o tym, czy boi się Brexitu. Trafiło na Anię. Gold znał jednego z jej kolegów z oddziału. Zaprosiła go do swojego domu, towarzyszył jej przez jeden dzień. Fotoreporter uchwycił te intymne chwile, gdy przygotowywała się do wyjścia z domu, ale też to, jak pracowała na ostrym dyżurze szpitalu Colchester.
- Przyjechałam do UK pierwszy raz w 2010 roku. Studiowałam dwa lata filologię angielską w Krośnie. Filologia to przedmiot, na którym dowiedziałam się wiele o literaturze i historii Wielkiej Brytanii. Potrzebowałam nowego wyzwania w życiu. Zdecydowałam się więc spróbować szczęścia za granicą – opowiada Goldowi Ania.
Po artykule, który pojawił się na stronie BBC, do Ani zaczęli odzywać się inni dziennikarze. Pisał jeden z niemieckiej gazety, ale wtedy akurat chorowała jej mama i nie miała do tego głowy. Pisali lokalni dziennikarze z Krosna. W końcu nie wszyscy mieszkańcy tego miasta na Podkarpaciu mogli trafić do BBC. Pisali też Polacy, którzy chcieli wyemigrować z kraju.
BBC szukało emigranta, który na własnej skórze odczuje skutki Brexitu, dostali Anię. Roześmianą, otwartą Polkę, która nie owija w bawełnę, gdy opowiada o swoich początkach w Wielkiej Brytanii i o tym, jak teraz traktuje się obcokrajowców na Wyspach. To opowieść, jakich w ostatnich miesiącach coraz więcej. W październiku brytyjski dziennik "Financial Times" opisał falę powrotów do kraju młodych polskich profesjonalistów, którzy studiowali i rozpoczynali swoje kariery w Wielkiej Brytanii. W tekście korespondenta "FT" Joshuy Chaffina przedstawiono historię czwórki Polaków, którzy w ostatnich miesiącach zdecydowali się powrócić do Polski po kilku latach emigracji.
24-letnia Marta Tondera opowiedziała w rozmowie z dziennikiem, jak rok temu była zaniepokojona wynikami referendum ws. wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, a w marcu przeniosła się do Warszawy, gdzie podjęła pracę w fundacji charytatywnej przy firmie farmaceutycznej Adamed. Jak tłumaczyła, "to wszystko wydarzyło się tak nagle; czuję się, jakby działo się to poza mną", ale nie mogła odrzucić możliwości rozwoju, którą oceniła jako "wymarzoną pracę". - Myślę, że to bardzo ekscytujący czas w Polsce i tyle rzeczy się zmienia. Polska potrzebuje tego, żebyśmy wrócili - oceniła.
Sen o emigracji
Historia Ani brzmi więc dość klasycznie. Odpadła ze studiów, szukała dla siebie lepszej pracy, wyemigrowała jak tysiące Polaków do Wielkiej Brytanii. To właśnie dlatego jej życiem zainteresowali się dziennikarze. Bo pokazuje idealnie te najprostsze historie emigracji, jakich wiele. To właśnie takie osoby, jak Ania, najbardziej miał dotknąć Brexit.
- Mówiło się, że po referendum zmieniło się nastawienie do Polaków. Odczułaś to? – pytam.
- Tuż po Brexicie słyszałam o wielu przypadkach rasizmu, napadów na obcokrajowców. To było już wcześniej, ale nasiliło się. Część Brytyjczyków ma serdecznie dość emigrantów, którzy zabrali im pracę. Moja historia pokazuje, że ten argument nijak się ma do rzeczywistości. Bo jeśli mam lepsze kwalifikacje, to wiadomo, że po rozmowie o pracę to ja stanę tę posadę, nie druga osoba tylko ze względu na to, że jest Brytyjczykiem – opowiada Polka. - Są rejony blisko Londynu, gdzie szykanuje się nie tylko Polaków, ale i wszystkich obcokrajowców – na czele z tymi, którzy żyją w tym kraju od kilku pokoleń. Są wytykani, bo mają inny kolor skóry. Referendum spowodowało, że ci nietolerancyjny Brytyjczycy stali się bardziej roszczeniowi, agresywni wobec obcokrajowców. Ale nie można generalizować, bo poznałam mnóstwo ludzi, którzy są pomocni, tolerancyjni, wspaniali dla drugiego człowieka - dodaje.
Nikt nie komentuje tego, że jest z Polski. Trudno im wychwycić, że Ania jest obcokrajowcem, bo nie ma akcentu. Ale zdarzyło się, że parę razy w szpitalu usłyszała od rodziny pacjentów, że nie bardzo chcą, żeby opiekowała się rannym Polka. - No i trudno. Mają takie przekonania, a nie inne i ja do tego podchodzę w prosty sposób: "Ja tu pracuję. Jeśli ci się to nie podoba, to może przyjść ktoś inny. Tyle że nasz cały zespół to zlepek różnych narodowości. Są Hiszpanie, Rumuni, Polacy. Jeśli się komuś to nie podoba, trzeba wyjechać. Tylko gdzie? Nie ma już chyba takiego miejsca, gdzie nie będzie emigrantów – mówi Ania.
23 czerwca 2016 roku Brytyjczycy w referendum zdecydowali o opuszczeniu Unii Europejskiej. Było to wielkie zaskoczenie, ponieważ większość sondaży dawała zwolennikom pozostania Wielkiej Brytanii w UE zwycięstwo.
W sierpniu urząd statystyczny ONS poinformował, że według szacunków za 2016 rok w Wielkiej Brytanii mieszkało ponad milion obywateli Polski. Polacy są największą mniejszością narodową w tym kraju. To najwyższy poziom w historii i wzrost o 86 tys. w porównaniu z 2015 r. W ostatnich miesiącach odnotowano jednak spadek imigracji do Wielkiej Brytanii i wzrost emigracji powrotnej. Polacy wracają do kraju. Przynajmniej częściowo.
- Nie mogą nas stąd wyrzucić. Bez względu na to, jak bardzo by tego chcieli. W Wielkiej Brytanii mieszka zbyt wiele różnych narodowości. Nie jest tak łatwo powiedzieć tylu milionom ludzi "do widzenia". Cała gospodarka by padła. Śmialiśmy się ze znajomymi: "Ej, no weźcie. A kto wam będzie mył samochody? Kto będzie zawijał złamane nogi w gips?". Co by się stało, gdybyśmy na oddziale nagle usłyszeli, że tracimy pracę? Koniec. Jeden wielki paraliż – opowiada Ania.
Ona nie wyobraża sobie powrotu. - Brat mieszka w Polsce. Pracuje jako kierowca. Jeździł jeszcze do niedawna po całej Europie. Często mnie odwiedzał w Londynie. Mówił, że zarabia dobrze, ale zawsze brakuje na życie, że jak się zrobi wszystkie opłaty, to niewiele zostaje. Dlatego do Polski nie wrócę. Nie, na pewno szybko z Anglii nie wyjadę. Szkoda by mi było zostawić to wszystko, co udało mi się osiągnąć - mówi.
Dwie rodaczki, co przygarnęły funty
A osiągnęła wiele, jak na dziewczynę, która nie miała pojęcia, gdzie może pracować i nie skończyła studiów. Jak wyglądało jej życie tuż po wyjeździe z Polski? - Było dość… ciekawie – mówi. - Udało mi się znaleźć pracę na pełen etat, ale ledwo wiązałam koniec z końcem. Potem sama znalazłam inną – w domu opieki. Fajna robota. Szkoła życia. Zostałam tam dwa lata. Stwierdziłam, że potrzebuję jakiegoś wyzwania. Cała rodzina związana jest ze szpitalami. Babcia była pielęgniarką, dziadek jeździł w pogotowiu, ciotka w Polsce pracuje jako chirurg, a i wujek w Kanadzie jest lekarzem. Wzbraniałam się przed pójściem na pielęgniarstwo, a i tak wylądowałam na ostrym dyżurze - dodaje.
- Stwierdziłam któregoś dnia, że albo będę harować za niewielkie pieniądze tutaj, albo uda mi się znaleźć lepiej płatną pracę za granicą. Miałam trochę oszczędności, trochę dołożyła mama. Dlaczego Anglia? Mieszkało tam kilku znajomych. Przez pierwsze pięć lat mieszkałam na Wyspach sama, potem dołączyła do mnie siostra – opowiada.
- Rodacy podobno ci nie pomogli na miejscu? - dopytuję.
Ania z rozbawieniem wspomina: - Okantowały mnie dwie rodaczki na dużą sumę pieniędzy. Człowiek przyjeżdża do dużego miasta ze wsi i nie wie, komu może zaufać, a komu nie. Część ludzi jest rzeczywiście bardzo życzliwa i zrobią wiele, żeby pomóc. Ale jest też sporo tych, którzy żerują na ludzkiej niewiedzy i naiwności. I tak pierwszy raz nacięłam się już na samym początku, gdy poszłam założyć konto w banku. Kolega mówił, że akurat w tej placówce pracuje dziewczyna z Polski, więc wszystko będzie mogła mi wytłumaczyć. Pomyślałam, że czemu nie. Dowiedziałam się od niej, że nie będę mogła założyć bezpłatnego konta, bo "system mnie nie wylosował". Za to ubezpieczyła mi telefon i takie mniejsze rzeczy. Po paru latach dowiedziałam się, że za prowadzenie konta wcale nie musiałam płacić i że pracownica nie podeszła do swojego zadania rzetelnie. Mogłam złożyć skargę, wnieść o zwrot pieniędzy. Tyle że ja już nie chciałam się w to bawić. Podałam imię i nazwisko tej kobiety, by wiedzieli, kto mnie oszukał. Coś mi się wydaje, że ta kobieta ładnie obłowiła się na "Polaczkach" i innych nieświadomych obcokrajowcach, którzy nie mają zielonego pojęcia o tutejszej bankowości.
Druga Polka "kantowała" tych, którzy szukali pracy. Ania trafiła na pośredniczkę, która opowiadała swoim podopiecznym o obowiązkowych kursach, które trzeba zrobić, żeby legalnie pracować. - Zrobiłam, zapłaciłam za to mnóstwo pieniędzy. Potem się okazało, że to były kursy, które musi zapewnić swoim pracownikom każdy pracodawca i nie powinno się za nie w ogóle płacić. Zanim się zorientowałam, że to całe "pośredniczenie" to pic na wodę, to ta Polka zdążyła wyciągnąć ode mnie kilkaset funtów. Zabierała mnie na kursy uniwersyteckie z opieki socjalnej. Trzy miesiące na nie chodziłam. Głównie na tych kursach pojawiali się Filipińczycy, bo potem dowiedziałam się, że jeśli się uczą, to dostają na dłużej wizę – wspomina.
Przyznaje, że "jakoś musiała przeboleć te słabe początki i działała dalej". - Jest ciężko, ale do przebrnięcia. Ja sobie na początku powiedziałam, że nie będą mnie takie rzeczy odstraszać. Poradziłam sobie – opowiada.
Nie ma już miejsca bez emigrantów
Ania razem z siostrą mieszkała w Londynie. Pensji starczało tylko na najważniejsze rzeczy. – Wiesz, dla mnie to nie było nic nowego. W domu nigdy się nie przelewało. Mama pracowała w gospodarce komunalnej jako główna księgowa, tata od lat był na rencie. Mama musiała kombinować, żeby starczyło pieniędzy do końca miesiąca. Gdy wyprowadziłam się z Londynu, zmieniłam pracę i trafiłam do szpitala, zaczęło się układać – wspomina 28-latka.
Zamieszkała razem z dziewczyną z Litwy w Colchester. Mówi się, że to jedno ze starszych miast w Wielkiej Brytanii. W szpitalu Colchester General przyjęto ją jako asystentkę pielęgniarki. I tak trafiła na ostry dyżur.
- Jako asystentka pielęgniarki mam ogromną odpowiedzialność za pacjenta. Jeśli zauważę, że pacjentowi się pogorszyło i tego na czas nie zgłoszę, to będzie moja wina, że coś się stało. Musimy pilnować pacjentów, dbać o nich. W Polsce czegoś takiego nie ma. Ale wiesz, ja nie narzekam. Kocham tę robotę. Każdego dnia przewija się mnóstwo różnych ludzi, codziennie są nowe przypadki. Nie ma monotoni – opowiada.
Ania opatruje rany, zakłada gipsy na połamane kończyny. Robi wszystko to, co pielęgniarka w Polsce. Nie ukrywa, że opieka medyczna wygląda w Wielkiej Brytanii o niebo lepiej. Główną różnicą jest podejście do pacjenta.
- Moja mama ostatnie tygodnie życia spędziła na onkologii. Naprawdę trzeba mieć siłę, żeby być chorym w polskim szpitalu. Nie mówię, że tu u nas jest perfekcyjnie. Pacjenci są zmuszeni leżeć po kilka, kilkanaście godzin na łóżku, na korytarzu, bo czekają na miejsce. Ale zupełnie inne jest podejście do pacjenta. Musi być szanowany. Porównując kondycję personelu w Polsce, a w Wielkiej Brytanii, to krótko można powiedzieć: niebo a ziemia. Pacjent jest dla nas priorytetem. To, czego potrzebuje, dostaje. Jeżeli nie ma wokół pacjenta rodziny, to pacjent jest skazany na siebie. Wiem, bo przeżyłam to z moją mamą. Pamiętam osoby, które leżały z nią na oddziale. To ja z siostrą pomagałam dookoła, a nie byłyśmy tam w pracy. Większość osób czekała tam na śmierć, a pielęgniarki nie potrafiły zaoferować im podstawowych rzeczy - opowiada.
- Gdyby pojawiła się taka opcja, żeby zacząć pracę w polskim szpitalu i wrócić do kraju – nie wróciłabym. Na pewno nie chciałabym pracować w rodzinnym kraju, tym bardziej w szpitalu – mówi bez ogródek. To przeciwnie do tego, co pokazują statystyki. Ania dostaje wiadomości od tych, którzy też chcą zacząć wszystko od nowa. Tak jak ona. – Może moja historia będzie dla kogoś przestrogą? Że można spróbować, można do czegoś dojść, ale na początku nigdy nie jest kolorowo? Jak się ma trochę oleju w głowie, to się jakoś ułoży. Życie za granicą nie jest dla każdego. Trzeba o tym pamiętać. Inaczej szybko będzie się pakować walizkę.