Polka organizuje marsz dla Aleppo. "Nauczono nas braku sprzeciwu wobec wojny"
Każdego dnia ginie tu kilkaset osób. Brakuje lekarzy, pielęgniarek, sprzętu medycznego, pomocy międzynarodowej, a co najważniejsze – zrozumienia wśród społeczeństwa, co tak naprawdę dzieje się dziś w Syrii. I tak kilka dni temu powstała wyjątkowa inicjatywa. Anna Alboth, Polka mieszkająca w Berlinie, a zarazem autorka bloga Family Without Borders, organizuje marsz do Aleppo.
01.12.2016 | aktual.: 01.12.2016 18:23
Anna: - Wyobraziłam sobie Warszawę. Albo Berlin. Za pięć lat. W środku jakiejś kolejnej strasznej wojny. Otoczony, oblężony. Wyobraziłam sobie, że siedzę w swojej piwnicy, że nie mam, co jeść, nie mam głupiego plastra z myszką Miki, nie mam już łóżka, ani garnka. Ale mam… internet. Więc korzystam. Wysyłam w świat wiadomości: o bombach, o tym, jak jest źle. Najpierw ryczałam. A potem zadzwoniłam do mojej mamy. „Mamo, a co jakbyśmy tam wszyscy razem poszli?! Wszyscy! Co by się wtedy stało? Jakby cały ten decyzyjny świat zobaczył, że nie tylko klikamy w petycje (hello, ile osób klika?), nie tylko wysyłamy listy do ambasad (no, kto wysłał?!), ale NAPRAWDĘ się na to nie godzimy?!”. „No to idziemy” - odpowiedziała moja mama.
Uczestnicy wyruszą 26 grudnia z Berlina, przejdą szlak, którym uciekają uchodźcy. W przeciwieństwie do nich będą zmierzać do Syrii. Trasa wiedzie m.in. przez Czechy, Austrię, Serbię, Grecję, Turcję aż do Aleppo.
- Nauczono nas braku sprzeciwu wobec wojny. Bierności. Ulegliśmy przekonaniu, że władzy, która pociąga za sznurki, należy się bać i nie stawiać jej oporu. Przyzwyczailiśmy się do bezpiecznego opowiadania się za „tymi dobrymi” i obwiniania „tych złych”, kiedy nic to nas nie kosztuje. Do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych – tych, którzy mają prawo by spać spokojnie w swoich łóżkach i tych, którzy muszą je opuścić, uciekać, żeby ratować życie. Tłumaczono nam: „Tak to po prostu już jest, nic na to nie poradzisz”. Uwierzyliśmy. Ale dłużej nie możemy udawać, że to wszystko prawda. Nie zgadzamy się na bierność. Jesteśmy gotowi, by w końcu przełamać bezsilność. Chcemy pójść i pomóc ludziom takim jak my, których jedyną winą jest to, że nie mieli szczęścia urodzić się w Berlinie, Londynie czy Paryżu – dodaje.
Jak dziś wygląda życie w Syrii? O tym najlepiej świadczą te historie.
„Malaika” znaczy „anioł”
Malaika jako pielęgniarka pracuje już kilka lat. Pięć lat temu, gdy w Syrii wybuchła wojna, jej życie całkowicie się zmieniło. Pracuje w Dziecięcym Szpitalu w Aleppo, wspieranym przez Niezależne Stowarzyszenie Lekarzy, syryjską organizację pozarządową, która wspomaga medyków w państwie objętym wojną. Kiedy kilka tygodni temu szpital zbombardowano, pracownicy musieli przenieść wszystkich małych pacjentów do piwnicy. Wśród maluchów był Ali, chłopczyk, który żył zaledwie tylko kilka dni. Podczas bombardowania zniszczono wszystkie pompy z tlenem. Malaika i obecny na miejscu lekarz próbowali reanimować chłopca, ale nie byli w stanie nic zrobić. 29-latka trzymała go na rękach, gdy powoli umierał.
Tego dnia zmarły jeszcze 3 noworodki. – Płakałam. Płakałam całą noc. To zbrodnia wojenna – przyznaje w rozmowie z „CNN”.
Malaika jeszcze do niedawna opiekowała się swoimi dziećmi. Miała ich dwójkę. Jej mąż rozwiódł się z nią i zabrał dzieci z daleka od Aleppo. Nie podobało się mu to, że żona pomaga rebeliantom. On sam wspierał reżim prezydenta Bashara al-Assada. Straciła rodzinę, potem bomby zniszczyły doszczętnie jej dom. Dziś żyje w szpitalu. Jest jedną z nielicznych pielęgniarek, które zostały w mieście. Około 40 lekarzy pomaga tam blisko 300 tys. mieszkańcom. – Nie potrafię zostawić tych dzieci. To niemożliwe – opowiada 29-latka.
Nieprzerwanie od pięciu lat miasta takie jak Aleppo, są pod nieustannym ostrzałem. Życie stało się dla Syryjczyków prawdziwym wyzwaniem. Wielu decyduje się opuścić kraj, inni zostają.
Według danych ONZ, ataki na szpitale i kliniki w Aleppo trwają, a liczba zabitych i rannych cywilów rośnie z każdym dniem. Bombardowania cywilnej infrastruktury spowodowały, że ponad 2 mln ludzi jest pozbawionych prądu, wody i leków.
Dzień dobry z Aleppo, wciąż żyjemy
To jedna z kilku wiadomości, którą opublikowała na Twitterze 7-letnia Bana Alabed. Wpisowi towarzyszy zdjęcie dziewczynki, która siedzi z książką przy biurku. - Czytam, żeby zapomnieć o wojnie – pisze.
Twitter dziewczynki (prowadzony przez jej mamę, nauczycielkę angielskiego) pełen jest tego typu przejmujących relacji. Obok zdjęć to także nagrania dokumentujące bombardowanie miasta oraz apele do międzynarodowej społeczności, by doprowadziła do zakończenia wojny. W jednym z najbardziej dramatycznych wpisów dziewczynka łamaną angielszczyzną żegna się z czytelnikami: "Ostatnia wiadomość - trwa ciężkie bombardowanie, niemożliwe, że to przeżyjemy. Kiedy zginiemy, pamiętajcie o 200 tys. ludzi, którzy wciąż tu tkwią". Inny tweet pokazuje ofiarę wojny - kilkuletnią koleżankę Bany w kałuży krwi.
O dziewczynce zrobiło się głośno, gdy zwróciła się do pisarki J. K. Rowling z prośbą o jej powieści z cyklu o Harrym Potterze. Autorka bestsellerów bez wahania podarowała Banie swoje książki. Konto prowadzone przez rodzinę na Twitterze obserwuje 98 tys. użytkowników. – Nie chcę umierać, chcę żyć – napisała Bana kilka dni temu. Większość międzynarodowych mediów przekazywała to, czym dzieliła się na portalu społecznościowym 7-latka. Dziś Bana razem z rodziną jest bezdomna i pewnie za kilka kolejnych dni wszyscy zapomną o dramatycznych wpisach dziecka. Bo przecież dzieje się to gdzieś daleko od nas i najważniejsze, żeby żaden imigrant nie przekroczył naszej granicy.
Straciliśmy dawne życie
Amal urodziła się w Aleppo, pracowała w sklepie. Miała 32 lata, kiedy lokalne władze kazały im opuścić miasto. Wtedy była przekonana, że przecież żadna bomba i tak nie spadnie, że wojna będzie toczyła się gdzieś na obrzeżach, nie w centrum miasta.
Kilka miesięcy temu wracała z kuzynem do domu, kiedy usłyszała huk bomb. Pierwsza spadła niedaleko nich. Zaryzykowali, by wrócić do domu i nie ukrywać się na podwórkach nieznajomych. Potem spadła kolejna bomba.
– Widziałam, jak kobieta, która jeszcze chwilę temu stała obok mnie, leżała martwa na ziemi. Ja nie czułam nic. Ktoś zaciągnął mnie do karetki. Byłam ranna. Miałam zmiażdżoną rękę, noga była cała w głębokich ranach. Ostatnie, co pamiętam, to jak lekarz mówi, bym zaczęła recytować Koran, zanim zadziała znieczulenie – opowiada.
Amal była operowana tego dnia przez 10 godzin. Przytomność odzyskała po 5 dniach. Od tamtego bombardowania miała jeszcze 20 operacji, dzięki którym miała odzyskać sprawność. Lekarze zrekonstruowali część jej dłoni, nogę i łokieć w prawej ręce. Amal cały czas porusza się o kulach.
- Chciałam być normalną dziewczyną, z normalnym życiem. Widać taki jest nasz los i muszę to zaakceptować – mówi.