Blisko ludziPoronienie w sieci. Dlaczego sprzedajemy swoją prywatność?

Poronienie w sieci. Dlaczego sprzedajemy swoją prywatność?

Filmy z porodu, pierwszego razu, samookaleczenia, znęcanie się nad zwierzętami, rozpacz z powodu poronienia, nagie zdjęcia, selfie po seksie – internetowa przestrzeń przyjmie wszystko. Tylko skąd w nas potrzeba dzielenia się intymnymi sprawami ze światem? Chcemy zwrócić na siebie uwagę? Zależy nam na poklasku? Na co właściwie liczymy? Odpowiedzi szukamy u ekspertów.

Poronienie w sieci. Dlaczego sprzedajemy swoją prywatność?
Źródło zdjęć: © screen You Tube

20.08.2015 | aktual.: 20.08.2015 14:55

Filmy z porodu, pierwszego razu, samookaleczenia, znęcanie się nad zwierzętami, rozpacz z powodu poronienia, nagie zdjęcia, selfie po seksie – internetowa przestrzeń przyjmie wszystko. Tylko skąd w nas potrzeba dzielenia się intymnymi sprawami ze światem? Chcemy zwrócić na siebie uwagę? Zależy nam na poklasku? Na co właściwie liczymy? Odpowiedzi szukamy u ekspertów.

Na świecie jest ponad 3 mld użytkowników internetu – wynika z raportu „We are social” opublikowanego na początku tego roku. Wśród nich z mediów społecznościowych korzysta ponad 2 mld internautów. A użytkowników tego typu serwisów stale przybywa. Na samym Facebooku jest ok. 1,5 mld osób. Równie imponujące statystyki ma YouTube, z którego korzysta ponad miliard internautów. Ci każdego dnia oglądają setki milionów godzin filmów i generują miliardy wyświetleń. Co minutę do YouTube’a trafia 300 godzin filmów. Niektóre z nich zdobywają ogromną popularność.

Żenada i przesada

Na początku sierpnia do sieci trafiło nagranie Sama i Nii Raderów, młodego małżeństwa wychowującego dwójkę dzieci, którzy prowadzą kanał na YouTube. Na filmie widać, jak mężczyzna nachyla się nad sedesem, z którego pipetką pobiera… mocz swojej żony, a następnie sprawdza, czy kobieta jest w ciąży. Wynik testu okazuje się pozytywny. Moment, gdy Sam dzieli się nowiną z żoną i dziećmi, obejrzało kilkanaście milinów internautów.

Radość Raderów nie trwała jednak długo. Kilka dni po udostępnieniu w sieci radosnego filmu młodzi małżonkowie nagrali kolejne wideo – tym razem postanowili podzielić się ze światem swoim dramatem: Nia straciła dziecko. – Byliśmy tacy szczęśliwi, tak bardzo się cieszyliśmy – mówi kobieta przez łzy. – To wszystko spadło na nas jak bomba. Nigdy się nie spodziewałam, że mogę się tak czuć. Chcę pokazać innym, że poprzez naszą tragedię możemy być wszyscy razem, możemy się wspierać.

Być może Raderowie liczyli na współczucie, jednak udostępnienie tak intymnego wyznania w sieci nie spodobało się wielu internautom. „Przeraża mnie to, że nie cenią swojej prywatności, wszystko na pokaz”; „Mam mieszane uczucia co do tego. To wszystko jest bardzo intymne, po co to umieszczać w sieci?”; „Bez przesady, w tym świecie nie istnieje już intymność”; „Teraz wszystko jest w sieci. Wyznania miłosne, rozstania, porody, pogrzeby… Po co to wszystko tak upubliczniać?”; „Idioci, wszystko na sprzedaż”; „Żenada i przesada” – to niektóre z komentarzy.

Internauci wytknęli przy tym Raderom, że opowiadają bzdury. Nia stwierdziła, że serce jej dziecka biło w niej, dlatego nie może pogodzić się z poronieniem. Tymczasem internauci zwrócili kobiecie uwagę, że było za wcześnie, aby serce dziecka już biło. Internauci wyśmiali Nię również za pewność, że nosiła w sobie dziewczynkę. „Dopiero zrobiła test i już wie, jakiej płci ma dziecko?” – kpi jeden z komentujących. „Ten film to obraza osób, które naprawdę cierpią z powodu straty” – dorzuca inna użytkowniczka YouTube’a. Wśród komentarzy pod filmem pojawił się też taki: „W całym swoim życiu nigdy się tak nie śmiałem”.

Poród przed kamerami

Sytuacji, w których przekraczane są granice prywatności i intymności, mamy coraz więcej. Fala krytyki zalała Michała Żebrowskiego, gdy aktor udostępnił w sieci swoje szpitalne zdjęcie po zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowego. Zdziwienie internautów było tym większe, że Żebrowski dotąd skutecznie chronił swoją prywatność i nigdy nie dzielił się ze światem intymnymi sprawami. „To kiedy operacja usunięcia hemoroidów? Będą fotki? Dzięki!” – napisał jeden z internautów.

Mieszanie uczucia wzbudziło również zdjęcie zapłakanej Ewy Chodakowskiej, która dołączyła do fotografii informację: „Usiadłam z wrażenia i się pobeczałam… ze szczęścia”. Podobnie jak selfie nagiej Kim Kardashian w piątym miesiącu ciąży.

W zasadzie nie ma granicy, której ludzie nie są w stanie przekroczyć. Rodzina Kardashianów w mediach pokazała już wszystko. Kariera Kim rozpoczęła się od jej seks wideo. Kourtney Kardashian drugie dziecko urodziła przed kamerami. Siostry Kardashian chwalą się przed światem, jak poddają się zabiegom upiększającym i operacjom plastycznym. Publicznie mówią o tym, ile razy uprawiają seks i że smarują miejsca intymne… majonezem.

Dlaczego coraz częściej dzielimy się poprzez media społecznościowe naszym życiem, w tym najintymniejszymi sprawami? – Wraz z rozwojem internetu i tego, jakie daje on możliwości, czyli bardzo szybkiej wymiany informacji między ludźmi, nastąpiła zmiana w postrzeganiu dobrych obyczajów – tłumaczy prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński, medioznawca z Uniwersytetu Warszawskiego. – To, o czym do niedawna mówiło się wyłącznie w rodzinie, stanowiło jakąś intymną warstwę życia, dzisiaj nie krępuje szczególnie młodych ludzi. Mówią o wszystkim bez hamulców. A internet jeszcze umożliwia im rozpowszechnienie tych informacji.

Prof. Wolny-Zmorzyński nie kryje, że takie zachowanie młodych wynika z poczucia braku taktu, braku wychowania, braku najnormalniejszej i podstawowej kindersztuby. – To nie zajęci pracą i zagonieni rodzice uczą dziś młodzież tego, co wypada, a czego nie wypada powiedzieć, czym, jakimi informacjami i z kim się dzielić, ale właśnie Google, Facebook czy nieznajomi z internetu podpowiadają, jak się zachować, a najczęściej podpuszczają, by mówić o sobie wszystko. Wina też leży po stronie psychoterapeutów, którzy uważają, że należy wyrzucić z siebie to, co boli albo co cieszy – zauważa medioznawca.

Zatarła się granica poczucia dobrego smaku

Faktem jest, że młodzi ślepo podążają za trendami. Niedawno w sieci pojawił się nowy trend: selfie… po seksie. Instagram zalały zdjęcia par tuż po zbliżeniu. Żeby takie fotki można było łatwiej znaleźć, dołącza się do nich hashtag: #aftersex.

Zjawisko komentuje prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński: – Zaobserwowałem, że wśród młodzieży licealnej i studenckiej, niestety, coraz mniej jest osób dobrze wychowanych, umiejących panować nad emocjami, językiem, zachowaniem. Niestety, motłoch narzuca standardy i większość się motłochowi poddaje. Nie ma dziś wyczucia elegancji, zatarła się granica poczucia dobrego smaku (co wypada, co nie), a wykorzystują to media, szczególnie społecznościowe, tworzone przez ludzi przypadkowych, których nikt kultury i dobrych obyczajów nie nauczył. Sami nie wiedzą, co wypada, a czego nie wypada, piszą o wszystkim i cieszą się, że ktoś o nich mówi, są pyszni. Inni ich naśladują, myślą, że tak trzeba, że tak wypada, że jest fajnie i koło się zmyka. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to pycha. Liczy się dla nich tylko to, co tu i teraz – nie myślą o przyszłości. Szkoda.

Na zjawisko chwalenia się życiem intymnym w sieci z ciekawej perspektywy patrzy dr Małgorzata Majewska, która prowadzi zajęcia w Instytucie Psychologii Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego: – Portale społecznościowe pozorują przestrzeń prywatną. Ludzie mają wrażenie, że to, co piszą, dociera wyłącznie do tych, którzy komentują na bieżąco. Zapominają, że często ich profil jest otwarty i że nic w sieci nie ginie. I że coś takiego jak prywatność na portalach społecznościowych nie istnieje. Wszystko, co piszemy, jest równoznaczne z upublicznieniem tej informacji.

Dobrym przykładem jest piosenkarka Marina Łuczenko, która niedawno umieściła w sieci wpis pełen emocji (pisownia oryginalna): „Przestańcie o mnie pisać, a przestanę być Waszą celebrytką, bo jak widać nie proszę się o zainteresowanie. Moja frekwencja na Instagramie jest znikoma w porównaniu do innych. (…) Brukowce cały czas próbują mi dopiec nazywając mnie "byłą piosenkarką" pffff błagam!!! (…) Od 2013 mieszkam poza Polską i nigdzie, absolutnie nigdzie się nie pojawiam. Wszystko, co czytam na swój temat jest domysłem opartym tylko i wyłącznie na Instagramie. Czyż to nie chore. (…) Nadal będę dzielić się ważnymi momentami z moimi fanami. Nie pozwolę jednak, żeby portale plotkarskie robiły ze mnie idiotkę”.

Marinie Łuczenko portale plotkarskie od dawna zarzucają, że zrezygnowała z muzyki, a całą uwagę poświęciła związkowi z piłkarzem Wojciechem Szczęsnym – ich wspólne, romantyczne zdjęcia trafiają do sieci regularnie.

Szybko odpowiedziała jej dziennikarka Karolina Korwin Piotrowska, która w felietonie pod tytułem „Moje życie moja twierdza? Z wyjątkiem konta na Insta :-)”napisała, że konta nieoznaczone jako prywatne, prywatne nie są i każdy ma do nich dostęp (pisownia oryginalna): „Na Facebooku NIE MA czegoś takiego jak w 100 procentach prywatny profil. Raczej trzeba wiedzieć, co podpisujesz z Markiem Z. zakładając konto na JEGO Fejsie. Poza tym nie wszystko naprawdę od razu trzeba publikować w sieci. No chyba, że jest się poważnie chorym ekshibicjonistą. To choroba, którą w szpitalach farmakologicznie nadal leczą. Marinie, która jest fajną dziewczyną, życzę jednak więcej konsekwencji. I może warto zapytać, jeśli się nie wie, co to jest profil zamknięty na Insta”.

Korwin Piotrowska sumuje: „Żyjemy w czasach medialnego ekshibicjonizmu, który stał się nowym sportem, hobby i religią oraz sposobem na zarabianie pieniędzy, robienie sobie fejmu i zbieranie lajków. A więc sprawa jest prosta jak konstrukcja mopa. Jeśli naprawdę cenisz prywatność, to zakładasz prywatny profil (na Instagramie czy Facebooku), dostępny wyłącznie dla wąskiej grupy sprawdzonych znajomych albo zbierasz zdjęcia do domowego albumu z fotografiami”.

Gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele

Prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński dodaje, że internet rozwija i utwierdza wszystkich w przekonaniu o wolności, ale niestety wolności źle pojętej. I zaznacza, że internet zatarł poczucie empatii. Ludzie piszący o sprawach intymnych, często nie zdają sobie sprawy z tego, że wystawiają się na pośmiewisko. – Wystarczy popatrzeć na komentarze internautów. Mało tam współczucia, więcej kpiny i ironii, ale naiwni ludzie, którzy myślą, że ktoś im będzie współczuł, na chwilę sobie ulżą, dzieląc się w sieci sprawami najbardziej osobistymi. Ulżą sobie, bo muszą się z kimś podzielić tym, co boli, albo cieszy – nawet dla zdrowia psychicznego (i tu psychoterapeuci mają rację).

Medioznawca zwraca przy tym uwagę, że intymnymi sprawami powinniśmy dzielić się z bliskimi, nie obcymi. Sęk w tym, że coraz częściej brakuje nam bratniej duszy. I przyjaciół zaczynamy szukać w internecie. – Mówienie w sieci o sprawach intymnych nie jest, jak powszechnie się myśli, sposobem na zwrócenie na siebie uwagi. To brak kontaktów z bliskimi i szukanie przyjaznych dusz: a nuż ktoś przeżywa to samo i zrozumie mnie, pomoże, odezwie się, wytłumaczy – mówi prof. Wolny-Zmorzyński.

Profesor surowo ocenia internautów sprzedających swoją prywatność: – Dzielenie się w sieci intymnym sprawami ze wszystkimi to jak wykrzykiwanie na spotkaniu towarzyskim na głos, że coś mi się nie podoba albo podoba, to brak panowania nad sobą, nad emocjami, po prostu brak kultury. Są sprawy, o których mówi się, ale w wąskim gronie, nawet szeptem. Tylko trzeba mieć kogoś żywego, prawdziwego, a nie komputer i nie internet.

Ewa Podsiadły-Natorska/(gabi)/WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (23)