Poszukiwacze zaginionego stylu…
Jakiś czas temu koleżanka z teatru, w ramach rozrywki, pokazała mi artykuł na jednym z moich ulubionych portali. Zainspirowana owym artykułem odkurzyłam swoje stare zdjęcia z początku zawodowej drogi. Tytuł rzeczonego tekstu brzmiał: „Zielińska znów tyje w oczach! Wraca do dawnego stylu?” Tak mnie ten tytuł (nie mówiąc o całym artykule) rozbawił, że postanowiłam dokładnie przeanalizować, w jakiej w ogóle sprawie to zamieszanie i na czym domniemany powrót polega?
03.09.2016 | aktual.: 15.09.2016 22:59
Chociaż nigdy w życiu nie zrozumiem, jak można się emocjonować i z niemal naukowym zacięciem badać kolor czyjegoś swetra, wielkość torebki lub rozmiar buta – wciągnęło mnie. Rozbawienie ustąpiło miejsca przerażeniu mniej więcej po trzecim zdjęciu. Na większości moich fotografii do zaakceptowania jest właściwie tylko tło… Nie żebym nie miała świadomości, jak to kiedyś wyglądało, ale jako osoba, która „żyje tu i teraz”, rzadko zastanawiam się nad przeszłością. Tym razem przeszłość mnie dopadła… i nie chciała wypuścić. Chociaż właściwie z tą przeszłością to też nie do końca prawda, bo dzięki satynie, koronkom i niewytłumaczalnej dla mnie dzisiaj chęci postarzania się wtedy, miałam wrażenie, że oglądam kolejną część filmu „Powrót do przyszłości, Katarzyna Zielińska 40 lat później”.
Czego to na tych zdjęciach nie ma?! Są loki, misternie upięte na czubku głowy z wypuszczonymi po bokach finezyjnymi pejsami. Jest i turkus na powiekach, który niczym ocean (nie)spokojny utopił wszystko inne, co na zdjęciu miało uwagę przyciągnąć. Są kolorowe plecione sakiewki, które w roli torebek gustownie dyndają na „pozłacanych” łańcuchach. Jest i czarny elastyczny golf, przez który ostentacyjnie przebija biały biustonosz. Są przyciasne tuniki, dla podkreślenia wątpliwej talii spięte nad pośladkami lakierowanym pasem… Są w końcu one… suknie, sukienki i sukieneczki. Żałuję, że żadnej nie zachowałam do dziś, bo niejedna teatralna garderoba ucieszyłaby się z takich „darów”. Nie wiem, co mi wtedy w tuszy, przepraszam, w duszy grało, ale było grubo - dosłownie i w przenośni. Zdjęcia z domowego archiwum w dużej mierze pokrywały się z tymi, które ilustrowały artykuł.
Mimowolnie zerknęłam na komentarze pod pierwszym z brzegu zdjęciem. Oczywiście mnóstwo tam epitetów wskazujących geolokację i miejsce pochodzenia, ale te komentarze osobiście uważam za krzywdzące, bo wieś polską kocham i szanuję. Z resztą komentarzy definiujących mój dawny styl polemizować nie śmiem, choć oczywiście pewne rzeczy można człowiekowi „wytknąć” w sposób zdecydowanie bardziej delikatny. Ale do sedna. Zerknęłam w lustro, próbując znaleźć wspólny mianownik „Zielińska kiedyś i dziś”, który dostrzegł wspomniany na początku portal internetowy. Miejsce przyciasnej tuniki zajął oversize sweter, a błyszczących rajstop klasyczne jeansy. Punktów wspólnych szczęśliwie nie zauważyłam. Nie jestem w stanie pojąć, jak komuś może przyjść do głowy, by porównać czyjś „fizis” na przestrzeni 10 i więcej lat. I o co chodzi z tym tyciem i stylem?
Wszystkich „zatroskanych” o moją wagę pragnę uspokoić – stoi w miejscu (w łazience pod szafką). Jak każda kobieta w pewnym wieku, mam czasem odrobinę więcej wody tu, a czasem ówdzie. Rzecz powiedziałabym ludzka i często spotykana. A styl? Przepraszam, że nie robię zakupów w pełnym rynsztunku i czasem nawet śmiem wyjść z domu bez makijażu. Zdjęcie ilustrujące wspomniany artykuł było właśnie takim „cykniętym w locie”, zdecydowanie dalekim od pozowanego. Jest „news”? Jest! Po przeprowadzonej „analizie” usiadłam z kubkiem herbaty i sama się do siebie uśmiechnęłam. A właściwie uśmiechnęłam się do myśli, która pojawiła się w głowie.
Czym my się w życiu zajmujemy? Kwestia czyjejś tuszy urasta do rangi negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej, a czyjś styl wątpliwy lub nie, staje się przedmiotem medialnej burzy lub przynajmniej ogólnopolskiej dyskusji, bo jak kraj długi i szeroki lubimy zaglądać do cudzej szafy lub lodówki. Problem w tym, że nie zaglądamy do szafy pani Krysi z klatki obok, ani do lodówki pana Janka z warzywniaka. Na linii strzału są zwykle ci, w których pracę wpisane jest między innymi „pokazywanie się”. Ale nic to, da się przywyknąć, choć ze zdziwienia każdorazowo wyjść trudno. I jeszcze jedno. Spróbujcie kiedyś wyciągnąć z szafy swoje zdjęcia sprzed dekady i zabawić się w „znajdź różnice”. Gwarantuję Wam – ubaw po pachy!