Prof. Lidia Morawska trafiła na listę 100 najbardziej wpływowych osób magazynu "Time"© QUT Media

Prof. Lidia Morawska zmieniła bieg historii. Z badań Polki korzystają rządy na całym świecie

Katarzyna Pawlicka
4 października 2021

Prof. Lidia Morawska znalazła się na liście 100 najbardziej wpływowych osób magazynu "Time". Zainicjowane przez nią badania wpłynęły na zmianę wytycznych WHO dotyczących rozprzestrzeniania się wirusa SARS CoV-2, dzięki czemu udało się zmniejszyć liczbę zachorowań i zgonów. - Gdy zobaczyłam tweet dyrektora generalnego WHO, wiedziałam, że natychmiast trzeba coś zrobić - mówi w rozmowie z WP Kobieta.

Katarzyna Pawlicka, WP Kobieta: Trafiła pani na listę 100 najbardziej wpływowych osób magazynu "Time". To duże wyróżnienie.

Lidia Morawska: Tak, ale nie traktuję go jako wyróżnienia dla mnie, tylko docenienie wagi problemu, którym się zajmuję. Dotychczas kwestia transmisji wirusa SARS CoV-2 i generalnie innych wirusów dróg oddechowych przez powietrze nie była w ogóle obecna w dyskursie publicznym.

Co sprawiło, że zainteresowała się pani tym tematem?

Jestem fizykiem i zajmuję się szeroką gamą problemów związanych z fizyką cząsteczek znajdujących się powietrzu. W 2003 roku przy okazji epidemii SARS zostałam zaproszona przez WHO do rozwiązania zagadki, nad którą głowili się wówczas epidemiolodzy. Mianowicie: jak to możliwe, że w kompleksie dwudziestu kilku budynków w Hongkongu od jednej osoby zaraziło się wirusem 300 kolejnych. Ostatecznie kwestia ta została porzucona, ale zaczęłam interesować się tematem transmisji wirusa przez powietrze. Zrobiłam przegląd literatury i okazało się, że badania nad tym, co dzieje się w powietrzu z cząsteczkami, właściwie nie istnieją. Napisałam podania, zebrałam fundusze i zespół, a wyniki naszych badan dziś są traktowane jako kluczowe w wyjaśnieniu tego zagadnienia.

Jednak gdy zaczęła się pandemia SARS CoV-2, musiała pani znów zebrać grupę badawczą i pilnie interweniować.

Zobaczyłam tweet dyrektora generalnego WHO, w którym napisał, że wirusa "nie ma w powietrzu", a rozprzestrzenia się wyłącznie w przypadku bardzo bliskiego kontaktu, w sytuacji, gdy największe cząsteczki lądują bezpośrednio na twarzy, czyli podczas mówienia, kichania i kaszlu lub przez powierzchnie, na których ląduje. Wiedziałam, że natychmiast trzeba coś zrobić – z zaleceń WHO korzystają przecież wszystkie rządy, a takie podejście oznaczało jeszcze więcej zachorowań i śmierci.

W ciągu trzech dni zorganizowałam grupę badawczą, napisałam list do dyrektora generalnego, a następne cztery miesiące upłynęły nam na przekonywaniu WHO, by wspomniany zapis został zmieniony. Dopiero publikacja w czasopiśmie o międzynarodowej randze - "Clinical Infectious Diseases", która obecnie nazywa się listem otwartym, sprawiła, że zwołano konferencję prasową, a kilka dni później dodano zapis, że do transmisji wirusa dochodzi również przez powietrze. Udało nam się zmienić bieg historii, natomiast czujemy niedosyt, ponieważ w dokumencie napisano, że "istnieje taka możliwość", a nacisk wciąż położony jest przede wszystkim na bezpośredni kontakt. To błąd.

Urodziła się pani w Tarnowie, dorastała w Przemyślu, doktorat obroniła w 1982 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Skąd zatem Australia?

W Australii mieszkam dokładnie od 30 lat. Po doktoracie rozpoczęłam pracę na krakowskim AGH. Tam zajmowałam się fizyką jądrową środowiska i otrzymałam stypendium z Międzynarodowej Agencji Atomowej na McMaster University w Hamilton. Spędziłam tam rok, a następnie dostałam propozycję z University of Toronto, gdzie moim szefem był profesor z Australii. Dzięki niemu zaczęłam myśleć o tym kraju bardzo przychylnie, a oprócz tego otrzymałam ofertę z Queensland University of Technology. Najważniejsze było dla mnie, że dano mi nieograniczoną wolność, a już wtedy miałam koncepcję, by zająć się powietrzem i małymi cząsteczkami, które się w nim znajdują.

W Toronto, pracując jeszcze nad badaniem radonu, korzystałam ze specjalnego urządzenia do mierzenia składu i wielkości bardzo małych cząsteczek. Pewnego dnia spróbowałam z jego pomocą sprawdzić, co jest w powietrzu za oknem – na parterze, przy ruchliwej ulicy. Oniemiałam. To były setki tysięcy przeróżnych cząsteczek, których obecność łatwo dało się połączyć z produktami spalania z samochodów. Wówczas nikt jeszcze nie zajmował się tym tematem.

Szerzej o zagrożeniach wynikających z zanieczyszczenia powietrza mówi się dopiero od kilku lat.

W mojej opinii mówi się wciąż za mało. Kilka dni temu WHO ogłosiła nowe zalecenia dotyczące jakości powietrza, co przeszło w mediach właściwie bez echa. Tymczasem to najważniejszy dokument na świecie, jeśli chodzi o tę kwestię, bo na nim rządy opierają swoje decyzje. Poprzedni ogłoszono w 2005 roku. Pracowałam przy obu tych dokumentach i teraz po raz pierwszy włączono do zapisów cząsteczki ultramałe, co jest wynikiem mojej pracy naukowej i zaangażowania. Niestety, wnioski płynące z tych zaleceń są bardzo smutne – niemal sto procent populacji żyje w miejscach, gdzie poziom zanieczyszczenia przekracza normy.

Prof. Lidia Morawska od 30 lat mieszka w Australii
Prof. Lidia Morawska od 30 lat mieszka w Australii© QUT Media

Co to dla nas oznacza?

Zanieczyszczenie powietrza jest jednym z największych zagrożeń dla człowieka i niewątpliwie ma skutki śmiertelne. Istnieje tylko jedno rozwiązanie, żeby zminimalizować ten problem – zmiana źródła energii. Jako naukowcy doskonale wiemy, skąd biorą się zanieczyszczenia. Są one spowodowane spalaniem paliw koplanych, ropy i węgla. Wszystkie modele przewidują, że katastrofalne w skutkach zjawiska meteorologiczne, takie jak pożary czy huragany, będą się nasilać. Dlatego nie ma dla ludzkości innego wyboru jak przejście do czystej energii. Niestety, lobby węglowe – nie tylko w Polsce, ale także np. w Australii – jest bardzo silne i ma wpływ na decyzje rządów. Problem naprawdę jest poważny - jeśli nie zaczniemy działać już teraz, po prostu przestaniemy istnieć

Rzadko się zdarza, że naukowcy mają aż taki wpływ na rzeczywistość jak pani. Od początku zależało pani, żeby praca naukowa miała bezpośrednie przełożenie na życie ludzi?

Poczucie, że to, co robię, musi być do czegoś potrzebne, było we mnie zawsze. Jest częścią mojej natury.

Podobnie było z zainteresowaniem fizyką?

Już w szkole podstawowej uznałam, że będę fizykiem jądrowym. To był jeszcze okres kończącej się zimnej wojny i wizja konfliktu z użyciem broni jądrowej była realna, co powinno raczej przerażać niż zachęcać. Czytałam też dużo na temat Marii Curie-Skłodowskiej, ale trudno mi powiedzieć, skąd tak naprawdę wziął się ten pomysł. Byłam najlepsza w klasie z fizyki i matematyki, ale również z języka polskiego – jako jedyna miałam piątkę, z czego jestem bardziej dumna niż z wszystkich innych osiągnięć (śmiech). Gdy zbliżał się czas wyboru studiów, rodzina próbowała wyperswadować mi ten pomysł – w Polsce był tylko jeden reaktor atomowy, w ich opinii opieranie przyszłości i kariery na jednym miejscu pracy nie miało sensu. Ale nie posłuchałam i aplikowałam na fizykę.

Spodziewam się, że na roku było zdecydowanie więcej chłopców niż dziewcząt… Czuła pani jakieś ograniczenia związane z płcią?

Na studiach miałam trochę koleżanek, i kilka z nich również zrobiło doktorat. Dopóki byłam w Polsce, nie miałam poczucia, że płeć może być przeszkodą. Moi rodzice byli wykształceni – tata to Henryk Jaskuła, kapitan, który opłynął ziemię bez zawijania do portów – i wpoili mi przekonanie, że mogę osiągnąć, co tylko chcę. Różnice między płciami pomógł zniwelować też ustrój socjalistyczny. Dopiero w Kanadzie, podczas spotkania z rodzicami koleżanki mojej córki, jedna z mam zadała mi pytanie: "jak to się stało, że wybrałaś taki niefeministyczny zawód" (śmiech). "A to są zawody feministyczne i niefeministyczne?" – pomyślałam.

Z perspektywy lat pracy w środowisku naukowym mogę jednak powiedzieć, że są sytuacje, gdy kobieta – mimo takich samych lub większych niż mężczyzna osiągnięć – jest mniej doceniana, jej głos mniej się liczy. Chociaż zarobki są dokładnie takie same. Myślę, że minie jeszcze trochę czasu, nim te różnice zostaną całkowicie zniwelowane, choć w ostatnich latach na pewno dokonał się postęp.

Pani związki z Polską są silne?

Póki żył mój tato [zm. w maju 2020 r. – przyp. red.] odwiedzałam go w Przemyślu co najmniej raz w roku i spędzaliśmy razem sporo czasu. Mam też kontakt z wieloma przyjaciółmi i znajomymi z Polski. W tej chwili podróżowanie jest utrudnione przez pandemię, ale nie zamierzam w przyszłości rezygnować z odwiedzin w kraju.

Jak ocenia pani poziom rodzimej nauki?

Nie jestem w stanie ocenić stanu funduszy przeznaczanych na naukę, a wiadomo, że im więcej pieniędzy, tym jej stan jest lepszy: więcej osób może poświęcić na badania swój czas, mają dostęp do lepszych urządzeń. Natomiast to, co robią moi koledzy z Polski, jest na najwyższym poziomie. Zresztą stan nauczania podstawowego w Polsce zawsze był lepszy niż w innych krajach, a to ma przełożenie na szkolnictwo wyższe. Gdy przeprowadziłam się z rodziną do Kanady, moja starsza córka skończyła trzecią klasę szkoły podstawowej. Okazało się, że poziom nauczania dzieci w jej wieku był w kanadyjskiej podstawówce o co najmniej dwie klasy niższy.

Pytana o działania podejmowane w związku z pandemią powiedziała pani, że frustracja to zbyt słabe słowo. Co powinno się pani zdaniem zmienić?

Do opisu obecnej sytuacji lubię używać przykładu z ulewą. Gdy zauważamy, że kapie z sufitu, podstawiamy wiadro, żeby woda nie zalała mieszkania. Jednak prędzej czy później będzie trzeba naprawić dach. Robimy pewne rzeczy, żeby poprawić wentylację w budynkach, wietrzymy pomieszczenia, mierzymy koncentrację różnych substancji w powietrzu, na przykład dwutlenku węgla, ale to działanie na chybcika, niewystarczające.

Musimy zastanowić się, jak budować i wyposażać budynki, by z jednej strony usuwały z wewnątrz powietrze z cząstkami wirusa, a z drugiej zabezpieczały przed zanieczyszczeniem z zewnątrz, a to wszystko przy zużyciu minimum energii. Nauka jest bardzo zaawansowana, istnieją nowoczesne technologie, ale to jest kwestia polityczna – podejścia do tego problemu rządów. Najważniejsze, by ten proces rozpoczął się już teraz, w trakcie pandemii. Obawiam się, że później nikt nie będzie chciał o nim słyszeć.

Prof. Lidia Morawska – urodzona w Tarnowie wybitna fizyczka. Od 30 lat związana z School of Earth and Atmospheric Sciences Queensland University of Technology w Australii. Członkini grupy zadaniowej ds. bezpieczeństwa w miejscu pracy, szkole i podróży, dyrektor w Międzynarodowym Laboratorium Jakości Powietrza i Zdrowia, inicjatorka "Grupy 36", laureatka wielu nagród naukowych.

Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (448)