Przychodzą do ginekolożki ze zdjęciem. "Chcę dokładnie taką"
- Miałam pacjentki, które usłyszały od partnera, że "są za ciemne", "brzydkie". Bardzo często jest to tak naprawdę problem mężczyzny - zaburzenia erekcji, spadek libido, czasami pojawia się zdrada - tłumaczy dr n. med. Agnieszka Nalewczyńska. Mówi też, co sądzi o operacjach plastycznych miejsc intymnych.
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski: Październik to miesiąc świadomości raka piersi. Mówi się dużo o profilaktyce, badaniach, samobadaniu… Jak to wygląda w praktyce: czy z roku na rok Polki badają się częściej?
Dr n. med. Agnieszka Nalewczyńska, ginekolożka: Jest lepiej, ale zdaję sobie sprawę, że dotyczy to w dużej mierze kobiet z mojej bańki – świadomych, czytających, które już mają w kalendarzu przypomnienia, zanim ktokolwiek im je wyśle. Najtrudniej jest tam, gdzie nie docieramy: mniejsze miejscowości, kobiety bez dostępu do prywatnych gabinetów. W Warszawie badanie to często 20 minut. A w powiecie – trzeba jechać kilkadziesiąt kilometrów i jeszcze zapłacić. Wtedy "zrobię badanie" spada na koniec listy priorytetów.
Co ile lat powinnyśmy odwiedzić gabinet ginekologiczny?
Idealnie – raz w roku. Teraz pojawiły się nowe wytyczne: testy HPV, które są dostępne na NFZ. W zależności od wyniku – cytologia albo powtórka badania. Ale ta jedna wizyta rocznie to absolutna podstawa.
Co 10. Polka nie chodzi do ginekologa. Oto, co słyszą w gabinecie
A rekordzistki? Ile czasu potrafimy unikać fotela ginekologicznego?
Miałam pacjentki, które ostatni raz były u ginekologa… przy porodzie. Kobiety 50+, czasem 60+, które po prostu nigdy już nie wróciły. Skupiły się na dzieciach, pracy, wszystkim innym. Czasem winowajcą jest lęk: a co, jeśli coś wykryją? Albo przekonanie: nic mnie nie boli, więc jestem zdrowa. To bardzo groźne myślenie. Zdarzają się też kobiety, które pierwszy raz odwiedziły ginekologa, mając dużo ponad 30 lat, wychodząc z błędnego złożenia, że skoro nigdy nie współżyły, nie muszą się badać.
Jakie pytania najczęściej zadają kobiety w gabinecie, kiedy rozmowa schodzi na życie intymne?
Młodsze dziewczyny pytają o antykoncepcję. Te trochę starsze – o jakość życia seksualnego, nietrzymanie moczu, menopauzę. Coraz więcej kobiet mówi głośno o tym, że seks przestaje być przyjemnością. Jak bumerang wraca temat bólu przy stosunku. Przyznało się do niego prawie 40 proc. moich obserwatorek na Instagramie. Na szczęście coraz lepiej reagują na edukację – nawet na Instagramie.
Skąd to się bierze?
Najczęściej przyczyna jest prosta: suchość. Kobiety nie wiedzą, że tarcie, dyskomfort to właśnie brak nawilżenia. Wstydzą się sięgać po lubrykanty, a powinny traktować je tak naturalnie jak krem do rąk. Do tego dochodzą problemy z mięśniami dna miednicy, blizny po porodzie, infekcje, a także niedopasowanie z partnerem. I błędne koło: raz zabolało, więc następnym razem kobieta spodziewa się bólu – i tak faktycznie się dzieje. Seksualność to nie jest coś, co "po prostu działa". To proces. Trzeba znać swoje ciało, rozmawiać z partnerem, mieć otwartą głowę i pozwolić sobie na korzystanie z narzędzi, które poprawiają komfort – czy to gadżety, czy właśnie lubrykanty.
Ginekologia estetyczna budzi dziś sporo emocji. Jednym kobietom daje ulgę i poprawia komfort życia, innym dokłada nowych kompleksów. Zwłaszcza gdy w internecie oglądają zdjęcia "idealnych" narządów intymnych rodem z katalogu.
Zajmuję się również ginekologią estetyczną, ale zawsze podkreślam: nie ma jednego wzorca, nie ma "prototypu wulwy". Jeśli działa – czyli nie boli, nie przeszkadza, nie ogranicza aktywności – to znaczy, że wszystko jest w porządku. Ona nie musi być "różowa", "krótka" czy "schowana". Zdarza się, że kobiety chcą po prostu walidacji. Bo nigdy nie widziały innych narządów intymnych i porównują się do zdjęć w internecie. Ale coraz częściej przychodzą z realnym problemem: nietrzymaniem moczu, blizną po porodzie, bólem przy współżyciu. Wtedy ginekologia estetyczna staje się "regeneracyjna". Ona nie ma zmieniać wyglądu na siłę, tylko poprawiać jakość życia.
Czy pacjentki czasem przychodzą do gabinetu już ze zdjęciem i mówią: chcę dokładnie taką?
Oczywiście. Wtedy tłumaczę: każda z nas ma inaczej zbudowaną łechtaczkę, kapturek, wargi. Nie da się zrobić "kopiuj-wklej". Czasami rozmawiamy, rozkładamy temat na czynniki pierwsze i okazuje się, że problem nie jest w wyglądzie, tylko w bólu czy wstydzie. A jeśli ktoś nie podejmuje współżycia, bo czuje się źle z własnym ciałem, to też jest wskazanie do pomocy. Ale nie zawsze musi to być od razu labioplastyka. Zabiegi są po to, żeby było nam wygodniej żyć, uprawiać sport, współżyć – a nie po to, by się wstydzić, że nie wyglądamy jak zdjęcie z internetu.
Czy zdarza się, że kobieta przychodzi, bo jej partner powiedział: coś jest z tobą nie tak?
Niestety tak. Na szczęście rzadko. Uważam, że to jedno z najgorszych rzeczy, jakie można komuś powiedzieć. Miałam pacjentki, które usłyszały od partnera, że "mają firanki", że "są za ciemne", że "są brzydkie". Bardzo często jest to tak naprawdę problem mężczyzny – zaburzenia erekcji, choroby, przewlekły stres, spadek libido, czasami pojawia się zdrada albo potrzeba innego rodzaju stymulacji. W takiej sytuacji łatwiej jest zrzucić odpowiedzialność na kobietę niż zmierzyć się ze swoimi trudnościami. "To twoja wina, bo jesteś za luźna", "to przez ciebie nie mam satysfakcji" – takie komunikaty słyszały moje pacjentki.
Zdarza się też, że w długotrwałych związkach, gdy pojawiają się trudności, partnerzy wmawiają kobietom, że "coś z nimi jest nie tak". Oczywiście, ciało kobiety zmienia się po porodach, w czasie menopauzy, to naturalne. Ważne jest jednak, by kobiety wiedziały: jeśli ich ciało działa, jeśli mogą normalnie współżyć, uprawiać sport, nosić bieliznę – to znaczy, że wszystko z nimi jest w porządku. Nie ma czegoś takiego jak zła lub nieatrakcyjna wulwa.
Ostatnio głośno mówi się o tym, że w gabinecie ginekologicznym można również wykryć... zdradę partnera.
Oczywiście, że można to sprawdzić - chodzi oczywiście o infekcje przenoszone drogą płciową. Ale trzeba mieć zdrowy rozsądek: to nie jest test na wierność. Jeżeli partner używał prezerwatywy albo akurat niczego "nie złapał", badanie niczego nie pokaże. Natomiast faktem jest, że mężczyźni często nie myślą o konsekwencjach, a prezerwatywa bywa przez nich postrzegana jako coś "ograniczającego". A efekt bywa taki, że w praktyce współżyjemy nie tylko z partnerem, ale też… ze wszystkimi jego partnerkami.
To muszą być wymagające sytuacje – powiedzieć pacjentce wprost, że choroba mogła pojawić się tylko w wyniku kontaktów seksualnych.
To bardzo delikatne rozmowy. Ja mam jednak obowiązek być szczera. Jeśli pacjentka pyta: "czy partner mógł zarazić się inaczej?", to muszę odpowiedzieć: "nie". Są wyjątki, np. HPV, bo nie zawsze jesteśmy w stanie określić, kiedy dokładnie doszło do zakażenia, jeśli nie ma wcześniejszych badań. Ale generalnie te choroby nazywają się "przenoszone drogą płciową" nie bez powodu. One nie fruwają w powietrzu, nie przenoszą się kropelkowo. Niedawno na przykład usłyszałam, że pacjent zaraził się chlamydią, bo… założył majtki kolegi. Serio. Albo klasyczne: "to pewnie z toalety". Niestety, takie usprawiedliwienia są częstsze, niż byśmy chcieli.
Rozmawiała Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski