Przyjazny znaczy tani (i zepsuty)
Na jednym z portali rozgorzała niedawno dyskusja na temat knajpek przyjaznych rodzicom z dziećmi i jak taka puszczona luzem w lokalu dziatwa działa na osoby, które za towarzystwem maluchów w takich miejscach nie przepadają.
11.05.2012 15:32
Na jednym z portali rozgorzała niedawno dyskusja na temat knajpek przyjaznych rodzicom z dziećmi i jak taka puszczona luzem w lokalu dziatwa działa na osoby, które za towarzystwem maluchów w takich miejscach nie przepadają. W wielkim skrócie argument przeciwko brzmi następująco: dzieci są fajne, takie miejsca są fajne, ale są jeszcze ludzie bezdzietni albo tacy, którzy od dzieci chcą odpocząć i ich potrzeby też trzeba uszanować.
Czytając kolejne teksty na ten temat, przecierałam oczy ze zdumienia. Uświadomiłam sobie, że żyję chyba w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Bo dla mnie sam termin „knajpa przyjazna dzieciom” to coś kojarzącego się z legendą miejską. Wszyscy mówią, że takie miejsca istnieją, człowiek leci więc na łeb na szyję z wózkiem przez pół miasta, żeby na końcu tego biegu spotkać kubek złamanych kredek i książkę bez okładki (ewentualnie okładkę bez książki).
Lokale, na które trafiam od lat siedmiu, od kiedy zostałam rodzicem, uważają, że już zauważając taką klientelę, tolerując ją i sygnalizując to w jakiś tani sposób, spełniają wszelkie kryteria miejsca „przyjaznego”.
Tymczasem mi określenie „przyjazny” nie kojarzy się ze „zrobiony najniższym kosztem”. Nie żądam w lokalu od razu lunaparku, ale jeśli już ktoś chce dopieścić rodziców odwiedzających takie miejsce razem z dziećmi, to niech nie robi sobie z nich żartów, oferując stos rzeczy zniszczonych, zepsutych i do niczego się nienadających. Stosik atrakcji przygotowanych dla najmłodszych przypomina czasami wysypisko śmieci. A wysypiska nigdy przyjazne nie są. O czymś takim jak przewijak w toalecie nie wspominam, toż to zbytek, ekstrawagancja i pełna egzotyka.
Zresztą podobnie jest w wielu miejscach, które przyjazne być powinny z racji pełnionej funkcji. Ile znacie przychodni, do których dostanie się z wózkiem oznacza drogę przez mękę? Ile z nich oferuje cokolwiek, co pomoże opanować te małe żywioły, które po godzinie spędzonej w kolejce do gabinetu zaczynają stawać na głowie? A szpitalne oddziały dziecięce z nieczynnymi świetlicami? Znacie to?
Miejsca określane jako przyjazne rodzicom z dziećmi, na które najczęściej (z małymi wyjątkami) się natykam, przypominają mi te, które według chorych polskich standardów są przystosowane dla niepełnosprawnych. To analogiczna sytuacja. Niby istnieją, mają podjazdy i windy i nie straszą wysokimi progami. Ale już w czasie użytkowania człowiek odkrywa, że podjazd wykonany jest byle jak, podjechać nim trudno, winda najczęściej nie działa, a tuż za wejściem czyha jakaś niespodzianka rodem z toru przeszkód. Mama pchająca wózek w takiej sytuacji weźmie go po prostu pod pachę, co ma zrobić niepełnosprawny – nie mam pojęcia, ale zapytam o to kiedyś w swojej przychodni.
W naszej rzeczywistości, jeśli coś jest komuś przyjazne i specjalnie przystosowane do jego potrzeb, oznacza to kłopoty i pełną prowizorkę. Bylejakość wszystkich tych miejsc naprawdę razi, uwiera, a czasami zwyczajnie irytuje. Przyjazny znaczy najczęściej tani i zepsuty. Dziękuję za taką przyjaźń.