Publiczne ataki histerii
Dziecko „do rany przyłóż” zamieniło się w diabła i to jak za dotknięciem magicznej różczki złej czarownicy. Nasze dziecko wpada w gniew, kiedy mówimy mu „nie”. A przecież mówić musimy.
14.07.2009 | aktual.: 15.07.2009 12:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zaczęło się. I chociaż mamy nadzieję, że to jedynie jakaś chwilowa anomalia, rzecz która przeminie równie szybko jak się pojawiła, to jednak łatwo nie jest. Jadźka ma humory, jakich nie powstydziłby się największy choleryk, a jej histeria dopada nas w najmniej wygodnych sytuacjach.
Dziecko „do rany przyłóż” zamieniło się w diabła i to jak za dotknięciem magicznej różczki złej czarownicy. Do tej pory żyliśmy w miarę spokojnie, a nasze problemy z dzieckiem ograniczały się do rzadkich wybryków spowodowanych zmęczeniem, głodem lub sennością. Do tych trzech stanów powodujących złość dołączył niedawno trzeci – niezaspokojone żądzę. Nasze dziecko wpada w gniew, kiedy mówimy mu „nie”. A przecież mówić musimy.
Ja naprawdę wszystko rozumiem. Że dziecko nas wypróbowuje, że sprawdza granice, które może bezkarnie przekraczać, że rodzi się w niej osobowość i że prawdopodobnie już widać, że będzie upartą i niecierpliwą dziewuchą. Rozumiem też i to, że jeśli czegoś bardzo się chce, to się o to walczy wszelkimi sposobami. Ale nie jeśli to jest wielogodzinne mycie rąk! Człowiek chyba może z tego zrezygnować na rzec zjedzenia obiadu lub zmiany pieluchy. Chyba że się mylę.
Jak wygląda atak histerii? Dramatycznie. Iga niczym Rejtan rzuca się gwałtownie na podłogę i gdyby mogła, zdarła by z siebie ubranie w imię protestu przeciw nam, strajku wobec narzuconych zasad i walki o nieograniczoną wolność. Można powiedzieć, że umiłowała sobie swobodę działania ponad wszystko. Co jest tym dziwne, że nigdy zbyt dużej nie miała...
Od zawsze staramy się być konsekwentni, tłumaczyć jej dlaczego pewnych rzeczy nie może robić, a równocześnie zachęcamy ją do innych, które może wykonywać bez ograniczeń i szkody dla samej siebie. Do pewnego czasu Iga była bardzo karnym dzieckiem. Kiedy dorwała się do czegoś, do czego nie powinna, oddawała natychmiast, kiedy ją o to poprosiliśmy. Ładnie reagowała na wszelkie zachęty i nie protestowała, kiedy trzeba było nagle odejść od ulubionej zabawy czy zabawki. Co więc się nagle stało w jej małej głowie?
Za przykład nowego sposobu zachowania niech posłuży wczorajsza wycieczka do pobliskiego dużego sklepu. Wyszliśmy całą rodziną – zadowoleni, bo świeci słońce, a temperatura jak w lipcu. Jaga miała na nosie nowo zakupione słoneczne okulary i cieszyła się jak dziecko (!). My byliśmy w dobrych humorach, nic nie wskazywało na to, co miało nadejść...
Zakupy zazwyczaj przebiegają w naszej rodzinie bardzo sprawnie. Wiemy, czego potrzebujemy i nie marudzimy za długo. Zresztą nie chcemy nadwyrężać cierpliwości Jadźki. I tym razem grzecznie jechaliśmy wózkiem z zapakowaną do niego Igą przez uliczki supermarketu. Przy trzeciej ulicy królowa Jadwiga zaczęła domagać się wyjścia z karety. Na tyle ochoczo, że jej ulegliśmy, szczególnie że nigdy nie robiła poruty publicznie. Do tego dnia, bo kiedy tylko poczuła smak wolności, zamieniła się w prawdziwego upierda. Spokojnie, ale kategorycznie zabranialiśmy jej wkładania do wózka produktów, które nijak nam się nie przydadzą.
Była niezadowolona, ale jeszcze do opanowania. Przy kasie zaczęło być już gorąco. My zapakowani po brzegi, szybko i sprawnie chcemy przejść bramkę, a ona robi sobie wycieczki na zewnątrz, bo psa zobaczyła. I się zaczęło – płacz, wrzask, wyrywanie włosów, aż w końcu siatkarski pad na chodnik i dalszy ryk. Skutkował jedynie szantaż, że my idziemy do domu, a ona nich robi co chce. Z supermarketu nie mamy daleko, jakieś pięć minut piechotą. Tyle że tym razem spacer trwał minut trzydzieści, a w tym czasie Jadźka leżała na płytkach chodnikowych jakieś pięć razy. W tym raz wyrwała się zrobić pad na trawie, między chodnikiem a jezdnią. Kiedy chcieliśmy wziąć ją na ręce i uspokoić, wiła się niczym węgorz i wierzgała niczym wściekły koń.
Do domu jakoś doszliśmy. Wściekli, źli, że dziecko popsuło się w stopniu najwyższym i co my teraz biedni zrobimy z naszym rodzinnym życiem. Obecność w znanym otoczeniu nie poprawiła humoru Jadźce, ręce musiałam jej umyć niemal na siłę, co zakończyło się kolejną glebą. Pada na twarz niczym wyznawca Mahometa i tyle.
Z tatką modlimy się o jedno. Oby to było przejściowe, oby to był jakiś skok rozwojowy i niedługo okaże się, że nasze dziecko nagle umie mówić pełnymi zdaniami albo wreszcie sika do kibelka. Bo inaczej będzie krucho. I więcej dzieci na pewno nie będzie.