Blisko ludziPułapka symetrii, czyli jak dzielić się obowiązkami domowymi i mieć czas dla siebie

Pułapka symetrii, czyli jak dzielić się obowiązkami domowymi i mieć czas dla siebie

On gotuje, ona zmywa naczynia. Ona myje okna, on – samochód. Taki podział obowiązków, choć w teorii świetny, w praktyce kuleje. Ale czy jedynym sposobem, żeby mieć trochę czasu dla siebie w związku, jest rozwód?

Pułapka symetrii, czyli jak dzielić się obowiązkami domowymi i mieć czas dla siebie
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com
Aleksandra Kisiel

31.03.2019 | aktual.: 31.03.2019 16:32

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

– Kochanie, rozwodzimy się – powiedziałam mojemu partnerowi w sobotę wieczorem, gdy dzieci już spały, a ja, słaniając się na nogach, człapałam z pokoju do pokoju, zbierając brudne ubrania, naczynia, odkładając na miejsce książki i zabawki. Mój ukochany spojrzał na mnie nieco zdziwiony znad sterty ubrań, które składał po zdjęciu z suszarki.

– Po pierwsze, nie mamy ślubu, więc nie możemy się rozwieść – odpowiedział spokojnie. – Po drugie: dlaczego?
Bo gdybyśmy się rozwiedli, każde z nas miałoby przynajmniej dwa weekendy wolne w tygodniu! – zaczęłam się śmiać. – Pomyśl tylko, tydzień zostajesz z dziećmi ty, tydzień – ja. Czyli przez 7 dni jest harówka, a potem tydzień laby! Świętego spokoju, żadnego Lego rozrzuconego na dywanie, wstawania w nocy, żadnych scen rozpaczy przy zawożeniu do żłobka – wymieniałam rodzicielskie bolączki.

Obraz
© pexels.com

Oczywiście mój pomysł nie był na serio. Choć są takie dni, a nawet tygodnie, kiedy marzę o tym, żeby cofnąć czas i być singielką. Gdyby udało mi się zrealizować to marzenie, wróciłabym do teraźniejszości zaraz po nadrobieniu zaległości w spaniu, czytaniu książek i życiu towarzyskim.

Bycie rodzicem to ciężka praca. I nie chcę na nią narzekać. Po prostu stwierdzam fakt. Czasem chciałoby się odpocząć. Jeśli można skorzystać z pomocy dziadków, znajomych, zatrudnić nianię na weekend – fantastycznie. Ale takie rozwiązania to luksus. Trzeba znaleźć inny sposób na podział obowiązków. I nie jest to takie łatwe.

Bądź fajnym tatą, na weekend

Może dlatego tak wielu ojców, po rozstaniu z matką dzieci, decyduje się na klasyczny wymiar "kontaktów" czyli: latorośle mieszkają z mamą, na jej konto wpływają alimenty, tatę widują przez jedno popołudnie w tygodniu i co drugi weekend. Przypomina mi się rozmowa ze znajomym prawnikiem.

Opowiadał, że swoim klientom – ojcom, chcącym walczyć o opiekę naprzemienną, serdecznie odradzał to rozwiązanie. Zamiast tego lobbował za systemem "kontaktów", czyli wyznaczonych terminów widzeń. A argumenty, jakich używał, były mocne: "Panie X, widując dzieci co drugi weekend, ma pan szansę być fajnym tatą. Takim co zabiera na pizzę, do kina, na ściankę. Ale nie musi użerać się z codziennością, pracami domowymi, sprzątaniem, praniem, całą resztą,".

Dla mnie, jako matki, której rodzina jest patchworkiem, i której partner walczy o opiekę naprzemienną nad córką, bo chce "użerać się z codziennością", takie myślenie jest przerażające. Ale rozumiem, że trafia do ojców, którzy nie do końca wiedzą, jaka powinna być ich rola.

Obraz
© pexels.com

Do ojców, którzy, jak to w tradycyjnej polskiej rodzinie bywa, zarabiali pieniądze, a dziećmi zajmowały się żony. Bo kiedy z tymi dziećmi zostać musieli (czy chcieli), często dowiadywali się, że wszystko robią źle: nie tak ubierają, nie tak karmią, nie tak spędzają czas.

W zasadzie trudno się dziwić, że przy rozstaniach decydowali się na ten tradycyjny wymiar kontaktów. Raz, że przy zgodnych stanowiskach stron rozwieźć można się już na pierwszej rozprawie, dwa – jest wtedy zdecydowanie taniej, trzy – człowiek myśli, że to najlepsze z możliwych rozwiązań, skoro preferują je sędziowie w sądach rodzinnych. No i cztery – zajmowanie się dzieckiem przez 6 dni w miesiącu oznacza, że tylko przez 6 dni wieczorami padasz na pysk ze zmęczenia.

Porzućcie rozrywki, którzy zostajecie rodzicami

Ogarniając nasze mieszkanie, dalej snułam fantastyczne wizje życia pół-singielki. – W tygodniu, kiedy nie będę miała dzieci, mogę zaraz po pracy spotykać się ze znajomymi, bez konieczności załatwiania opiekunki! W wolnej chwili, zamiast latać na mopie czy składać zabawki, pójdę do kina! – ekscytowałam się. – A ja będę mógł chodzić do mojego warsztatu stolarskiego częściej niż raz na miesiąc! I nie będę musiał każdego wieczoru wychodzić z kundlem! - ripostował konkubent. Pies leżał na kanapie i przyglądał się naszej dziwnej dyskusji.

– Ale jak to nie będziesz musiał wychodzić? – zapytałam zdziwiona, bo myślałam, że mój narzeczony lubi te wieczorne włóczęgi z czworonogiem i nie traktuje tego jak obowiązku. Atmosfera zaczyna się zagęszczać. Niby sytuacja jest hipotetyczna i satyryczna, a jednak pojawia się napięcie.

"Samodzielny" rodzic to zmęczony rodzic

O napięciu kilka dni wcześniej rozmawiałam z Adamem. Tatą, który wbrew poradom prawników pokroju mojego znajomego, statystykom – bo ojcom nigdy nie powierza się wyłącznej władzy rodzicielskiej (w 2017 roku na 38267 decyzji o wykonywaniu władzy wydano 1445 wyroków, które ustanawiały ojca wyłącznym opiekunem) i stereotypom ("Jak ty sobie z dziećmi przez tydzień poradzisz sam?") postanowił walczyć o opiekę nad synem.

Walczył trzy lata. Osiągnął połowiczny sukces. Razem z byłą żoną sprawuje władzę rodzicielską nad Piotrkiem. To sukces. Ale miejsce zamieszkania dziecka ustalono przy matce. Adam widuje się z synem często: od piątku do środy, co drugi tydzień. Praktycznie opieka naprzemienna.

– Wiesz, jak odstawiam młodego do szkoły w środę, to jestem rozdarty. Z jednej strony czuję ulgę. Wiem, że za powiedzenie tego głośno zostałbym zlinczowany. Ale bycie rodzicem na pełen etat, non stop, jest wyczerpujące! Więc czuję ulgę, że przez tydzień nie będę musiał odpowiadać na milion pytań. Że po południu będę miał czas dla siebie. Że będę wieczorem sprzątał tylko po sobie, a nie po naszej dwójce. I że tych domowych obowiązków będzie zwyczajnie mniej – wylicza.

– A z drugiej, od razu myślę sobie, że bez niego w domu wieczorem będzie strasznie pusto. I że wolałbym, żeby opowiedział mi o kłótni z najlepszym kumplem przy obiedzie, a nie przez Skype.

Ma być po równo

Nasze domowe pole bitwy zaczyna być coraz bardziej ogarnięte. Dobiega godzina 23. Kontynuujemy dyskusję o podziale obowiązków.
– Czy faktycznie rozwód i sądowe orzeczenie, że obowiązkami trzeba się dzielić na pół, to jedyne rozwiązanie, żeby mieć trochę czasu dla siebie? – głośno myślę.
A może musisz się pogodzić z tym, że jak jesteś matką, to jesteś zawsze zmęczona, nie masz na nic czasu i wiecznie ci się wydaje, że robisz więcej, niż ojciec – mój facet zaczyna mnie podpuszczać.
– Nigdy w życiu! Przecież wiesz, że żaden mężczyzna nie zgodziłby się na takie założenie. To niby czemu ja mam się zgadzać? – zaczynam podnosić głos, chociaż wiem, że jeśli obudzę syna, noc będzie koszmarna.

– No dobra, to może trzeba ustalić podział obowiązków, żeby było po równo? – sugeruje mój ukochany.
– I jak chcesz ustalać "wartość" domowych obowiązków? Ugotowanie obiadu jest warte tyle, co trzy spacery z psem? Wypełnienie pita kosztuje tyle samo, co odprowadzanie Julka do żłobka przez tydzień? – wiem, że zaraz wpadniemy w pułapkę symetrii. Bo wydaje nam się, że "po równo" oznacza "sprawiedliwie". Zależy nam na tym ostatnim, bo jeśli w związku któraś ze stron jest przekonana, że wszystko jest na jej głowie, rozstanie jest tuż za rogiem.

Sprawiedliwie, czyli tak jak wam pasuje

Przypomina mi się rozmowa z Ulą Malko, mamą dwóch chłopców, żoną Kacpra. Oboje są psychologami, pracują z dziećmi i rodzicami. I choć mają wykształcenie, które pozwala na podejmowanie bardziej świadomych decyzji, sami też wpadli w pułapkę symetrii. Rozwiązaniem w przypadku ich małżeństwa była rodzinna narada.

Najpierw ustalili, które domowe obowiązki przyprawiają ich o mdłości. Okazało się, że Ula nie lubi zajmować się samochodem, a Kacper nie ogarnia spraw urzędowych. Tych rzeczy, które się lubiło lub nie, było sporo. I były najłatwiejsze do podziału. To, co zostało, można podzielić na pół, albo umówić się, że robimy coś co drugi raz. Raz ja wychodzę z psem, raz ty.

Najważniejsze to znaleźć system, który nam odpowiada i nie bać się go modyfikować. Bo zmywanie naczyń z przyjemnej, "odmóżdżającej" czynności, może stać się zmorą, jeśli robisz to milion razy dziennie, codziennie.

Następnego dnia mówię mojemu narzeczonemu, że chcę spróbować wprowadzić w życie taki system podziału obowiązków. – Nie ma sprawy. Ja będę robił pranie i… - mój facet przerwał w pół zdania, bo widział moją skrzywioną minę. – Ale będziesz porządnie rozwieszał ubrania na suszarce i składał je tak, jak lubię? – kolejna kłótnia wisiała na włosku. Bo podział obowiązków to jedno, ale sposób ich wykonywania to temat na kolejną rodzinną debatę.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Komentarze (185)