W macierzyństwie zawsze ktoś ma gorzej. Gdy narzekasz, nie dostaniesz współczucia
"Masz jedno dziecko i mówisz, że jest ci ciężko? Spróbuj wychować dwójkę! Albo trójkę!". Czy jest magiczna granica (liczba dzieci, ilość nieszczęść i niedogodności), po której przekroczeniu można spokojnie ponarzekać i nie spotkać się z linczem?
Ilekroć piszę tekst o macierzyństwie, wiem, że w komentarzach na mnie i inne matki wyleje się wiadro pomyj. Nieważne, o czym piszę. Jeśli tylko mam czelność powiedzieć, że macierzyństwo jest trudne, że z czymś sobie nie radzę, że potrzebuję pomocy, ale nawet gdy o nią proszę, zawsze znajdzie się ktoś (a raczej – wiele ktosi), kto powie, że powinnam siedzieć cicho.
Na przykład użytkowniczka o pseudonimie Szczęśliwa Mama pod moim ostatnim tekstem o macierzyństwie pisze: "Zapytajcie mam jak to było prać w rękach pieluchy tetrowe, kasze na mleku i wszędzie autobusami lub piechotką, a do tego pusto na półkach w sklepie. Teraz jedno dziecko, auto, pampersy, kaszka, do której trzeba dodać tylko wody i wybełtać... I tak źle". Że w internecie lubimy upuścić trochę żółci – nie dziwi mnie to. Że udzielamy nieproszeni dobrych rad albo obrażamy ludzi, których historii nie znamy - też nie. Taka specyfika medium.
Ale te opowieści o tym, że nasze matki i babki miały trudniej i nie narzekały, szczególnie mnie irytują. Dlaczego? Bo internauci, którzy piszą o tetrach i tarciu marchewki, nie wspominają o tym, że w tych strasznych czasach bez pampersów, na jedno dziecko przypadało zazwyczaj czterech dorosłych! Więc sytuacja, kiedy matka przez 24 godziny non stop zajmowała się maluchami i prowadzeniem domu, nie miała miejsca. Bo rodziny były wielopokoleniowe i zawsze był ktoś, kto potrzymał berbecia, gdy trzeba było pójść do toalety czy ugotować obiad dla starszaków. I choć mnóstwo rzeczy trzeba było robić ręcznie, samodzielnie, człowiek nigdy nie był pozostawiony sam sobie.
Bo żeby wychować dziecko, potrzebna jest cała wioska. I nasze prababki doskonale o tym wiedziały. Na co narzekały? Pewnie na zmęczenie, fakt, że bywa tak, że cały dom jest na ich głowie. Że wiecznie tylko karmią, przebierają, piorą. Na co narzekają współczesne matki-Polki?
Na zmęczenie, na to, że cały dom jest na ich głowie, że wiecznie tylko karmią, przebierają, piorą. A w międzyczasie jeszcze idą do pracy, rozwijają się, zarabiają (bo chcą, albo muszą). I wiem, że tutaj w komentarzach polecą gromy. "Nikt nie każe kobietom pracować!" "Feministka jedna, najpierw chce być jak facet, a potem, gdy dostała to, czego chciała, to narzeka!", "Jak ci nie pasuje łączenie pracy z wychowaniem dzieci, to nie nadajesz się na matkę". Klasyk, prawda?
Te cięgi z anonimowych komentarzy w świecie blogów parentingowych i w realu łagodnieją. Przybierają formę biernej agresji i pocieszania przez porównanie. Gdy podczas rozmowy ze znajomymi kobietami powiedziałam ostatnio, że jestem zmęczona tym, że nieustannie latam z synem po lekarzach, że odpowiadam za dom i staram się pogodzić to z pracą, usłyszałam: "No to wyobraź sobie, że do tego, co masz ty, dodajesz jeszcze dwójkę starszych dzieci".
Inna dodała: "Albo wszystko robisz sama, bo pan tata widuje dziecko co drugi weekend, czyli wtedy, kiedy nie ma wizyt lekarskich i zajęć pozalekcyjnych". Zamurowało mnie. Myślałam, że teksty w stylu: "Poczekaj, aż będziesz miała dwójkę. Wtedy pogadamy o tym, co to znaczy zmęczenie", to domena starszych kobiet.
Tymczasem jest w młodych (stażem) matkach konieczność licytowania się na to, która z nas ma trudniej. Może wszystkie jesteśmy tak zmęczone, nasze potrzeby tak bardzo niezaspokojone, że boimy się okazywać zrozumienie innym matkom? Bo to kolejna rzecz, którą trzeba dać od siebie? A my zwyczajnie nie mamy już z czego dawać. I boimy się, że ta inna umęczona matka poprosi nas o pomoc. I co wtedy? No to uspokajam. Pewnie nie poprosi.
Bo Polki mają koszmarnie misyjne podejście do macierzyństwa. Ze wszystkim muszą sobie radzić same. Prawdziwe siłaczki. O pomoc proszą rzadko, bo rzadko ją dostają. Czasem tylko chcą, żeby ktoś je wysłuchał, "ojojał" jak to się mówi na matczynych forach. Panuje przekonanie, że rodzicielstwo to powołanie. A jak się na powołanie odpowiada, to nie można mówić, że bywa niełatwo. Pewnie dlatego rodzice, nauczyciele i lekarze zawsze budzą ogromne emocje, gdy mają odwagę powiedzieć, że coś jest nie tak.
Zasada jest prosta. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma trudniej. Ma więcej dzieci, czasem chorych, mniej pieniędzy, rodzinę, co nie pomaga, albo pomaga, ale jest daleko. Pytanie tylko, czy porównywanie do tych, którzy mają gorzej, sprawia, że matka, która chwilowo nie daje rady, weźmie się w garść i będzie parła do przodu, na oparach?
Gdzie jest ta magiczna granica, po której przekroczeniu, zamiast "Inni mają gorzej" zmęczony rodzic usłyszy: "Współczuję ci. Musi ci być cholernie ciężko. Podziwiam, że mimo to starasz się wszystko ogarnąć." Z zaskoczeniem odkryłam ostatnio, że kobiety, które nie mają dzieci, są bardziej skłonne dać mi prawo do ponarzekania. Do wygadania się.
Odnoszę wrażenie, że gdzieś bardzo pogubiliśmy się w postrzeganiu macierzyństwa. Jest albo piękne, skandynawskie i całe na biało, jak na Instagramie, albo urobione po łokcie, w poplamionych dresach i niemytych od tygodnia włosach, jak na forach i grupach na Facebooku. Przecież ani jedna, ani druga wersja nie jest prawdziwa. Bywa pięknie jak na Insta. I bywa koszmarnie. A w międzyczasie jest ten zupełnie zwyczajny środek. Codzienność. Przez którą łatwiej przejść, gdy słyszysz: "Jest ciężko. Wiem." Bez żadnego "ale", bez złotych rad, bez porównań.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl